Zawsze nadążać za życiem
- Produkowaliśmy torby, torebki, walizy na kółkach… Mieliśmy własną wzorcownię, projekty przedstawiano odbiorcom do akceptacji. Plastikowe torby z tworzyw sztucznych szły na eksport m.in. do ZSRR, skórzane (za dewizy) do Francji i Szwecji. Metki przysyłali własne, ale materiały już nie
Aleksandra Kozłowska
Drobna, szczupła, w szarym (jak to Szarek – żartuje) płaszczu. Sopocianka z wyboru, z miastem związała się – jak mówi – na dobre i na złe. Mieszka tu od 1950 r. - Za mężem tu trafiłam i na studia. Władysław sam skończył Wyższą Szkołę Handlu Morskiego i namówił mnie na naukę w tej samej uczelni – opowiada Teresa Szarek. – Wkrótce potem przemianowano ją na Wyższą Szkołę Ekonomiczną. Mieszkałam prywatnie na kwaterze, później w akademiku przy ul. 1 Maja. Po wyjściu za mąż zamieszkaliśmy przy ówczesnej ul. Stalina, dziś to aleja Niepodległości.
Z zupką przez pokój redaktora
W mieszkaniu przy Stalina gnieździły się cztery rodziny. Szarkowie mieli dla siebie jeden pokoik, kuchnia i łazienka były wspólne. – Ze współlokatorami żyło nam się w miarę zgodnie. Dopóki nie urodziło się dziecko - wspomina. – Żeby ugotować zupkę albo zagrzać wody na kąpiel dla maleństwa, musiałam przejść przez pokój, w którym stało pianino i w którym rezydował redaktor „Głosu Wybrzeża”. Potem jeszcze pokonać dwa korytarze i wreszcie trafiałam do kuchenki. Trochę uciążliwe to było.
Przemęczyli się tak rok, może półtora. – Gdy byłam z drugim dzieckiem w ciąży, twardo zaczęliśmy się starać o przydział mieszkania. Mąż pracował w budownictwie, obiecano mu samodzielny lokal, z utęsknieniem go wypatrywaliśmy. Na lato z małym synkiem i w ciąży z córką wyjechałam do mamy, by odpocząć od miasta.
Obiecane mieszkanie dostali w 1957 r. - Wprowadziliśmy się do nowego bloku przy ówczesnego Świerczewskiego, dziś Andersa. Świeżo oddany budynek - nie było jeszcze podłączonego centralnego ogrzewania. Byliśmy pierwszym małżeństwem z małym dzieckiem. Dostaliśmy dwa pokoiki z kuchnią – co to była za radość!
Syn państwa Szarków urodził się w Kutnie, w rodzinnych stronach pani Teresy. Ale córka to już rodowita sopocianka – przyszła na świat w tutejszym szpitalu.
Po kromce chleba
- Tak, oryginalnie pochodzę z Zieleńca pod Kutnem – uśmiecha się pani Teresa. – Natomiast mąż z Krakowa, dokładnie z Miechowa. Był tam w czasie okupacji. A ja okupację spędziłam z rodzicami na robotach przymusowych w Niemczech, w majątku ziemskim blisko granicy z Polską, koło Piły. Lata 1942-45 były więc dla nas najtrudniejsze. Miałam wtedy 11-12-13 lat (jestem rocznik 1931). Rodzice musieli pracować w polu, a ja chodziłam do Niemek, żeby choć troszkę dorobić. Warunki panowały straszne. Mieszkaliśmy w barakach. W naszym baraku dwa pokoiki, w pokoikach trzy polskie rodziny. W jednym o powierzchni ok. 14 m kw mieszkały dwie rodziny: nasza, 3-osobowa i druga, również 3-osobowa. Do dyspozycji mieliśmy dwie prycze i zbity z desek kawałek stolu. W drugim pokoju żyła rodzina 7-osobowa. Jak już mówiłam - rodzice szli do pracy na dwanaście godzin dziennie, w czasie zbiorów harowali do północy. Ja więc zajmowałam się kuchceniem. Jedzenie było na kartki lagrowe, chleb kroiło się po jednej kromeczce. Robiłam placki ziemniaczane, jakąś zupę.
Żeby zdobyć więcej jedzenia, chodziła do okolicznych gospodarstw. Nakopała Niemce ziemniaków, innej nosiła wodę ze studni – za garnuszek grochówki albo kromkę posmarowanego chleba. Albo u poczciarki pomagała w ogródku; dostała za to parę pomidorków, albo dwie gruszki. - Mamusia ze łzami w oczach mówiła: „Dziecko, ty więcej zarobiłaś niż ja dzisiaj”. Pamiętam, że raz poczciarka usmażyła mi ziemniaczków na oleju i zrobiła mannę na wodzie. Ależ mi to smakowało…
Podczas prac nabawiła się reumatoidalnego zapalenia stawów. - Wygoniono nas zbierać ziemniaki – opowiada pani Teresa. – Pamiętam, że był już przymrozek na polach. I ja gołymi rękami, z mamą, z koszykiem zbierałam te ziemniaki. Popuchły mi potem ręce, mama zdobyła trochę nafty żebym je mogła rozgrzać. Ale na długo to nie pomogło.
Właściciela dworu nie było, tylko włodarz: bez ręki, inwalida po I wojnie. Należał do NSDAP i starał się być świętszy od papieża. – Był bardzo wymagający. Raz mamusia nazbierała w fartuch - taki z worka - trochę ziemniaków dla nas. Włodarz to zauważył: „Ty stara Żydówo!” – wrzeszczał – „Chcesz okradać naród niemiecki? Przez komin wylecisz!”
Pamięta też jak do poczciarki przyjechała rodzina. I poczciarka zwróciła się do małej Teresy: „Po wojnie ty zostaniesz tutaj, u mnie”. - A ja na to: „Nie, po wojnie to ja zaproszę panią do Polski, do siebie. Bo ja też mam tam domek”. Bo rzeczywiście rodzice mieli posiadłość w Zieleńcu. W czasie wojny mieszkali w naszym domu robotnicy, którzy budowali fabrykę. Strasznie go zniszczyli, rozgrabili.
Do Zieleńca wrócili w 1945 r. Schorowany ojciec zmarł niedługo potem - w 1947 r. 14-letnia Teresa została tylko z mamą.
Córuchna, pisz pamiętnik
Pytam kim chciała być jako nastolatka? - Chciałam się uczyć. Mama (miała na imię Regina) często mi powtarzała: „Wszystko co materialne można stracić. To, co masz w głowie na zawsze jest twoje”. Dlatego całe życie nadążałam za wiedzą, za życiem, ciągle się czegoś nowego uczyłam. Do dziś tak jest.
Po wojnie uczyła się w przyspieszonym tempie. Przed wojną z miejsca poszła do drugiej klasy – dzięki mamie umiała już czytać i pisać. - Po zakończeniu wojny poszłam do trzeciej klasy. Dwa dni byłam w trzeciej, potem tydzień w czwartej, dwa miesiące w piątej, pół roku w szóstej - opowiada. – Jak na swój wiek miałam sporą wiedzę. W Niemczech, na robotach mama, która była światłą osobą zachęcała mnie: „Córuchna, pisz pamiętnik”. Pisałam, a ona poprawiała mi ortografię. Uczyła mnie też tabliczki mnożenia – całą znałam na pamięć.
Pamiętnik zginął, gdy wracały z robót. - Jechaliśmy wozem drabiniastym zaprzęgniętym w dwa woły. Niemcy uciekli, więc wzięliśmy ten wóz. Gdzieś na postoju ktoś nas okradł. Wszystko, co mama miała w portfelu zginęło: dokumenty, zdjęcia i ten pamiętnik.
Skórzane torebki do Francji
Pragnęła sama się uczyć i uczyć innych – marzyła by zostać nauczycielką. Chciała więc iść do liceum pedagogicznego we Włocławku. Ale mama przypominała, że jest taka klątwa: „A bodaj byś cudze dzieci uczył!”. – No i byłam już wtedy półsierotą, mamy nie było stać na to by utrzymywać mnie na stancjach we Włocławku. Poszłam zatem do liceum administracyjno-handlowego w Kutnie. Skończyłam je i potem się przydało.
Bo już w Sopocie zatrudniła się jako księgowa w Sopockim Przedsiębiorstwie Remontowo-Budowlanym, a od 1960 r. w słynnym Sopotplaście – Sopockich Zakładach Wyrobów Galanteryjnych. W Sopotplaście przepracowała równe 30 lat.
Wcześniej jednak, gdy urodziła się jej córka, pani Teresa została w domu. Zajmowała się dwójką maluchów, nie chciała posyłać ich do żłobka. Dopiero gdy miały pięć i trzy lata poszły do przedszkola. A ich mama do pracy.
- Sopotplast był największym zakładem w mieście, powołanym bodaj w 1957 r. żeby zatrudnić 400 bezrobotnych kobiet. Mieścił się tu, gdzie teraz jest osiedle mieszkaniowe Aquarius, na początku ul. Armii Krajowej. Były też filie przy al. Niepodległości, oraz w Starogardzie i Kościerzynie. Mieliśmy sklepy fabryczne na Monte Cassino i w Gdańsku przy Garncarskiej. W sumie zatrudnionych było ok. 800-900 osób plus chałupnictwo.
- Produkowaliśmy torby, torebki, walizy na kółkach – kontynuuje pani Szarek. - Nasz zakład tworzyw sztucznych robił torby reklamowe z PCV – dziś koszmar ekologa, oraz torebki z polietylenu z kolorowymi nadrukami. Wzory? Własne. Mieliśmy swoją wzorcownię, projekty przedstawiano odbiorcom do akceptacji. Plastikowe torby z tworzyw sztucznych szły na eksport m.in. do ZSRR, skórzane (za dewizy) do Francji i Szwecji. Metki przysyłali własne, ale materiały już nie. O te trzeba było się starać, co nie było łatwe – obowiązywały przydziały, mnóstwo rzeczy było za łapówkę. Trzeba było jeździć po kraju i wyszukiwać a to zamki błyskawiczne, a to okucia. Dramat.
Przy torbach plastikowych praca szła na trzy zmiany – jak trzeba było dmuchać rękaw z folii, a potem go nadrukowywać, nie można było nagle przerwać procesu technologicznego i pójść do domu. Pozostała produkcja na dwie zmiany - od godz. 6 do 22.
Babskie wymysły
- Ja zaczęłam w administracji. Przyszłam prawie z ukończonymi wyższymi studiami. Myślałam, że to coś znaczy, tymczasem pan dyrektor usiłował mi udowodnić, że niewiele umiem. „Czy pisze pani na maszynie?” – zapytał. Ja, że owszem, uczyłam się maszynopisania, ale żeby biegle to robić, musiałabym się wprawić. Na co on: „Acha, na maszynie nie pisze. A więc stanowisko młodszego referenta” (za najniższą płacę).
Początkowo pracowała w zbycie wypisując ręcznie faktury (maszyny nie było). Potem w zaopatrzeniu jako zastępca kierownika, następnie awansowała – została samodzielnym kierownikiem sekcji organizacji pracy i zarządzania. W trakcie pracy pokończyła sześć różnych kursów, w tym kurs organizacji przedsiębiorstw drobnej wytwórczości w Warszawie – zgodnie ze swą dewizą, że uczyć się trzeba całe życie. – Po utworzeniu służb ekonomicznych w przedsiębiorstwach państwowych w 1965 r. zostałam zastępcą dyrektora ds. ekonomiczno-pracowniczych - opowiada. - Na tym stanowisku przepracowałam 25 lat. W trakcie skończyłam studia II stopnia w zakresie finansów, potem napisałam doktorat. Temat dotyczył efektywności gospodarczej drobnej wytwórczości w Polsce na bazie danych statystycznych z okresu 1965-75 Sopotplastu.
Jako wicedyrektor, jedyna wówczas kobieta w zjednoczeniu dobijała się o odpowiednie wynagrodzenia dla pracowników. Nie było łatwo, bo dyrektor zjednoczenia PPT w Gdańsku uznawał tylko przemysł ciężki. Przemysł lekki, kaletnictwo były dla niego jakimś babskim wymysłem nie wymagającym uwagi i większych nakładów. – Starałam się też o lepsze warunki socjalne dla załogi, żebyśmy mieli własny ośrodek wypoczynkowy – mówi pani Szarek. - Dlatego też ten doktorat zrobiłam – żeby udowodnić panu dyrektorowi, że nie jestem głupią gąską, a równorzędną partnerką. Ośrodek udało się uzyskać, nie pamiętam nazwy, gdzieś na Kaszubach. Najpierw wspólny z innymi zakładami - zamienialiśmy się turnusami. Potem już samodzielny, można było wysyłać dzieci na kolonie, a rodziny na wczasy.
Rodzina zbiera maślaki, Teresa pisze doktorat
– Mieliśmy syrenkę, ale daleko nie wyjeżdżaliśmy. Byłam zajęta pisaniem doktoratu. Córka nie raz mi wyrzucała: „Mamo, ty robisz ten doktorat kosztem rodziny”. A ja: „To dla was jako przykład abyście się dobrze uczyli”. Jeździliśmy na grzyby, na jagody – mąż i dzieci zbierali, a ja z maszyną do pisania. Stawiałam ją na pieńku i pisałam kolejne rozdziały pracy. Długo to trwało, bo zmieniały się okoliczności. Mąż bardzo mnie w tym wspierał. Gdy miałam już dość i chciałam zrezygnować, mówił: „Tyle już zrobiłaś, nie możesz się poddać”.
W pracy zawodowej doktorat niewiele jej pomógł – zwiększyły się tylko wymagania. Wiadomo - od pani doktor można oczekiwać więcej. - Dyrektor, który był tylko magistrem, czuł się w związku z moim doktoratem niedowartościowany – lubił wbijać szpileczki, ironizował: „Pani doktor to, pani doktor tamto”.
Najlepiej wspomina fakt, że praca była na miejscu. Że czas pracy nienormowany, nominalnie od 8 do16. A opracowania wystąpień, analizy czy śledzenie często zmieniających się przepisów? Można to przecież robić w domu. – Nie było wyjścia - brałam to do poduszki – śmieje się pani Teresa.
- Jestem feministką – deklaruje. - Moim zdaniem kobiety mają trudniejszy żywot niż mężczyźni. Równy podział obowiązków nie zawsze wychodzi. Mąż, owszem pomagał mi i nadal pomaga. I to całkiem nieźle jak na mężczyznę wychowanego w zupełnie innej mentalności, kiedy cała praca domowa należała do kobiety. Ale pensje miałyśmy słabe – byliśmy przecież zakwalifikowani jako drobna wytwórczość, potem przemysł lekki. To nie to samo co górnictwo czy hutnictwo.
Sopotplast został zlikwidowany w 1990 r. Wieloletnia pracownica zakładu ma z niego pamiątkę - skórzaną torebkę, plastikową zresztą też. Chętnie wypożyczy ją na wystawę „Sopocianie z Sopotplastu”, którą przygotowuje Muzeum Sopotu.
Seniorzy w Leśniku
Gdy przeszła na emeryturę, znajomy z uczelni namówił ją na start do Rady Miasta Sopotu, by nie zaprzepaściła dorobku jako praktyk teoretyk. Wahała się, opierała – czy warto w tym wieku? Ale miała dużo wolnego czasu, znajomi wspierali. Dostała się i była jedyną ekonomistką w Radzie. Działała w niej przez dwie kadencje – dziesięć lat. – Chodziło mi o ochronę zdrowia, bo tu mieszka dużo starszych osób - cieszę się, że teraz buduje się szpital geriatryczny, o mieszkania komunalne dla młodych – mówi. – Stałam się opozycyjną radną - wytykałam, że za dużo pieniędzy idzie na sport, na halę widowiskowo-sportową Ergo Arena. Martwiło mnie, że w Sopocie było kiedyś siedem sanatoriów, a ostały się tylko dwa: Leśnik i Wojskowe.
Dodaje, że nieduża liczba sopockich seniorów może starać się o turnus w Leśniku. - Mąż jest kombatantem (rocznik 1922), bardzo sobie cenimy, że co drugi rok mamy prawo pobyć w sanatorium. Dwa tygodnie – dla mnie to prawdziwy oddech od domowych obowiązków. Bo przyznam, że nie bardzo lubię kuchcić. A do tego zrobiłam się wrażliwsza na aurę po niezawinionym wypadku na przejściu dla pieszych na ul. Kościuszki. A gdy budowano dworzec miały być przecież bezkolizyjne przejścia w strone Monciaka. Po wypadku bardziej dokucza mi lewy złamany łokieć i zerwane ścięgna w barku niż wcześniej prawa ręka i kolana. Ten wiek senioralny po prostu się Panu Bogu nie udał. Ale dobrze, że dożyliśmy tego wieku, to trzeba doceniać – uśmiecha się dzielnie.
Laptop, smartfon, facebook
- Gdy przeszłam na emeryturę, nadal chciałam nadążać za życiem – więc poza radcowaniem zaczęłam uczęszczać na Uniwersytet Trzeciego Wieku. W Sopocie wtedy go nie było, chodziłam zatem do Gdańska – m.in. na malarstwo i tkactwo. Potem powołano uniwersytet w Sopocie – dalej uczyłam się malarstwa. I do dziś maluję – najchętniej pejzaże i kwiaty. Robię zdjęcia i maluję z fotografii. Olejami, te farby najbardziej mi odpowiadają. Chodzę też do Sopoteki na spotkania poświęcone fotografii.
Największa satysfakcja? - Praca, dzieci, wnuki – wszystko razem – odpowiada bez wahania. - Właśnie piszę pamiętnik, taką kronikę na bieżąco, ale i to, co było też opisuję. Robię to dla rodziny, dla potomnych. Mąż też stworzył swoją genealogię – po mieczu i po kądzieli. Zabawne, że dwóch Szarków pożeniło się z dwiema Szarkównymi. W Miechowie było dużo Szarków, popularne nazwisko w tamtych stronach, żadna rodzina. A mnie jako jedynaczce było trudniej doszukać się korzeni. Dokopałam się do pradziadków ze strony mamy i na tym stanęło. Może wnuki znajdą coś głębiej.
Wyobrażam sobie gruby zeszyt zapełniany wspomnieniami, ale pani Teresa znów zaprzecza stereotypom – kronikę pisze na komputerze, dopiero co był wnuk u niej by dokument ładnie sformatować. - To córa namówiła mnie na ten sprzęt: „Mamusiu, dasz radę”. Potem dostałam laptop. I smartfona. Jestem nawet na facebooku, ale rzadko tam wchodzę, ograniczam zaproszenia tylko do najbliższych – cenię sobie prywatność.
Bardzo ceni sobie również swój Sopot. - To moje miasto, tyle lat… Związałam się z nim na dobre i na złe. Bardzo lubię chodzić tu po lesie i pracować w ogródku. Lubię Sopot za owocne życie. Tu wychowały się nasze dzieci: syn – lekarz i muzyk po wrzeszczańskiej szkole muzycznej (ukończył klasę fletu) - mieszka w Malborku, córka – architektka mieszka w Koszalinie, ma własną pracownię. Do tego mamy czworo wnucząt i dwie prawnusie. Jest z czego być dumnym.