1. Wstęp
W Sopocie mieszkałem tylko przez pięć lat, od urodzenia w 1945 roku. W Sopocie, to znaczy w Trójmieście, na które składa się historyczny hanzeatycki Gdańsk, w swojej ponadtysiącletniej historii m.in. część Królestwa Polskiego, Państwa Zakonu Krzyżackiego, Królestwa Prus i dwukrotnie Wolne Miasto, odrodzony po wojennych zniszczeniach jak Feniks z popiołów; nowoczesna Gdynia, prężne portowe miasto powstałe z rybackiej wioski, i właśnie Sopot, znany od prawie dwustu lat kurort, „najmniejsze z wielkich miast”. Ale częściami Trójmiasta są też Oliwa i Orłowo, dawniej samodzielne miejscowości, które teraz jako dzielnice swoich miast funkcjonują w ramach aglomeracji.
Moje wspomnienia i refleksje dotyczą dawnych i późniejszych lat. Opisuję wydarzenia zapamiętane z autopsji i fakty przekazane przez ich świadków.
2. Dlaczego Sopot
Po postaniu warszawskim, kiedy stolica była spalona i zburzona, wielu warszawiaków przyjechało na Wybrzeże, gdzie mogli znaleźć pracę i dostać mieszkanie. Jedni zapuścili tu swe korzenie na stałe, inni po pewnym czasie wracali. I tak było z moimi rodzicami. Mamie, która walczyła w powstaniu, udało się ominąć obóz przejściowy w Pruszkowie. Ale przebywając wcześniej w ukryciu (w piwnicy warszawskiej kamienicy), zachorowała na tyfus. Dopiero po wyleczeniu i rekonwalescencji w Brwinowie oboje rodzice przyjechali do Sopotu w 1945 roku. Ojciec w kwietniu tego roku został nominowany przez Ministra Sprawiedliwości na stanowisko podprokuratora Sądu Okręgowego w Gdańsku i w związku z tym otrzymał przydział na poniemieckie mieszkanie, właśnie w Sopocie.
Rodzice zamieszkali w trzypokojowym mieszkaniu na parterze kilkurodzinnego piętrowego domu przy ulicy Mickiewicza 13. Nie pamiętam, czy w mieszkaniu obok czy na piętrze, mieszkali państwo Kuligowscy. Tadeusz Kuligowski był przez pewien czas kierownikiem Prokuratury Sądu Okręgowego w Gdańsku, a potem (tak jak mój ojciec) adwokatem.
Mieszkanie było umeblowane, ale znajdujące się w nim mienie ruchome, zgodnie z przepisami ustawy o majątkach porzuconych i opuszczonych, stanowiło własność Skarbu Państwa. Dlatego ojciec na postawie protokołu spisanego w lutym 1946 roku z przedstawicielem Tymczasowego Zarządu Państwowego na woj. gdańskie w Sopocie przejął te ruchomości pod dozór i do użytkowania. Pamiętam dwa duże pokoje w amfiladzie przedzielone przeszklonymi drzwiami dwuskrzydłowymi. W jednym z nich stał fortepian marki Bechstein, o którym protokół mówił „brak przydziału”.
W czerwcu 1947 roku Okręgowy Urząd Likwidacyjny w Gdańsku z siedzibą w Sopocie na podstawie przepisów w sprawie zbywania niektórych ruchomości opuszczonych i poniemieckich sprzedał ojcu meble za sumę 30 800 zł. Z wyjątkiem fortepianu, który pozostał własnością Skarbu Państwa. Za zgodą wspomnianego urzędu wiele z tych mebli zostało przewiezionych w 1950 roku do Warszawy, kiedy opuszczaliśmy Sopot.
3. Urodzony w Sopocie
Urodziłem się 25 września 1945 roku w Szpitalu Miejskim w Sopocie o godz. 12, jak jest to zapisane w rejestrze urodzin. Ale prawdopodobnie była to północ, bo dokument wypisu ze szpitala (mała nieostemplowana karteczka z podpisem akuszerki) mówi o dacie 26 września 1945 roku, czyli po północy. Jednak Urząd Stanu Cywilnego „postarzył” mnie o jeden dzień. Widnieję w akcie urodzenia pod nr 133/45, a więc jestem jednym z pierwszych, bo sto trzydziestym trzecim obywatelem zarejestrowanym w księdze urodzin powojennego miasta Sopot. 4 listopada tego roku zostałem ochrzczony w kościele pw. Najświętszej Marii Panny Gwiazdy Morza, a fakt ten został zapisany w księdze chrztów pod nr 209.
A zatem, rodząc się w Sopocie, stałem się (choć na krótko) mieszkańcem tego miasta, Wybrzeża, Trójmiasta i dawnego Wolnego Miasta Gdańska.
4. Ulica Mickiewicza 13
Przez cały czas pobytu w Sopocie mieszkałem w Górnym Sopocie, w domu przy ulicy Mickiewicza 13 (dawniej Bülowallee). Był to podłużny piętrowy dom z kilkoma mieszkaniami na górze i na dole. Zajmowaliśmy parter po lewej stronie. Budynek był (i jest, bo nadal istnieje) usytuowany prostopadle do ulicy, wzdłuż zaułku kończącego się przy niedużym spadającym w dół lasku. Zadrzewiona i biegnąca do góry ulica Mickiewicza była otoczona pięknymi willami, które wznosiły się nad jej poziomem.
Nie przypominam sobie, czy wtedy ulica Mickiewicza była pokryta kostką czy asfaltem. Ale pamiętam, jak z góry zjeżdżałem z kolegą na trójkołowej hulajnodze. Miała miejsce do siedzenia dla pasażera, podobnie jak w motocyklowym koszu. I tą hulajnogą jechaliśmy długo w dół. Wzdłuż ulicy rosły drzewa czereśniowe. Latem pod tymi drzewami odbywała się sprzedaż świeżo zerwanych czereśni, które mama przynosiła do domu w papierowych tutkach. W zwyczaju niemieckim było obsadzanie dróg drzewami owocowymi, o czym wiele lat później przekonałem się na Dolnym Śląsku.
Z mieszkaniem przy ulicy Mickiewicza była związana przykra przygoda, która na szczęście skończyła się dobrze. Przed domem mama wystawiała wózek z moim kilkumiesięcznym bratem, który urodził się w Gdyni cztery lata po mnie. Co pewien czas wyglądała przez okno, sprawdzając, czy wózek jest na miejscu. Ale któregoś razu wózka nie było. Zaczęła go szukać i coś ją tknęło, żeby pobiec do pobliskiego lasku. Tam znalazła wywrócony wózek i brata na ziemi. Na dole, z drugiej strony lasku, mieszkały rodziny cygańskie. Podejrzewano, że to mała Cyganka chciała ukraść wózek, bo mama widziała ją, jak uciekała, spłoszona przez biorących udział w poszukiwaniach. Sprawcom nie chodziło pewnie o porwanie dziecka, lecz o wózek, który był wówczas przedmiotem pożądanym i trudno dostępnym.
5. Giedroyciowie zawsze u stóp tronu
Po przejęciu Pomorza przez władze polskie rozpoczęto tworzenie państwowych i miejskich struktur we wszystkich dziedzinach życia. Powstało nowe województwo gdańskie, a że Gdańsk był bardzo zniszczony, na początku niektóre urzędy miały swoje siedziby w Sopocie. Został utworzony Sąd Okręgowy w Gdańsku wraz z Prokuraturą, których pracownikami byli przedwojenni prawnicy.
Do pracy w gdańskiej prokuraturze mój ojciec został delegowany przez Ministra Sprawiedliwości 5 kwietnia 1945 roku, tj. w czasie, gdy prawdopodobnie władzę w mieście sprawował jeszcze radziecki komendant wojskowy. Dlatego minister podpisał dokument spisany po polsku i rosyjsku. Prosił w nim wszelkie władze wojskowe i cywilne o udzielenie ojcu pomocy w wykonywaniu obowiązków służbowych.
Prokuraturę Okręgową w Gdańsku organizował wspomniany Tadeusz Kuligowski. Współpracował z nim mój ojciec, podprokurator Kazimierz Ossowski. Zresztą obaj pracowali w prokuraturze krótko, bo Tadeusz Kuligowski wrócił do adwokatury. Był obrońcą z urzędu w toczącym się w 1948 roku procesie gauleitera Wolnego Miasta Gdańska Alberta Forstera. Natomiast ojciec został wpisany w 1947 roku na listę adwokatów Gdańskiej Izby Adwokackiej z siedzibą w Sopocie. Natomiast organizatorem prokuratury w Elblągu był Kazimierz Giedroyć – z tych Giedroyciów!
I właśnie, jak opowiadał mi ojciec, owi trzej panowie prokuratorzy spotkali się na obowiązkowym pierwszomajowym pochodzie. Kazimierz Giedroyć niósł tablicę ze zdjęciem Józefa Stalina. W pewnym momencie, gdy pochód zatrzymał się, zmęczony Giedroyć usiadł trzymając nad sobą ową tablicę. Wówczas jeden z kolegów żartem powiedział: „Giedroyciowie zawsze u stóp tronu”. Wywołało to właściwie słuszną reakcję Kazimierza Giedroycia. Wszak trzeba wiedzieć, że Giedroyciowie to książęcy (kniaziowski) ród z Litwy, który służył lepszym panom. Ponieważ zdarzenie miało miejsce jeszcze przed okresem terroru politycznego w Polsce i nikt nie doniósł o sprawie, skończyło się tylko na serdecznym rozbawieniu kolegów.
6. W Gdańskim Urzędzie Morskim
Ojciec przez pewien czas pracował jako radca prawny w Gdańskim Urzędzie Morskim. Z ramienia GUM, wraz z przedstawicielami Przedsiębiorstwa Robót Czerpalnych i Podwodnych, brał udział w negocjacjach ze stroną holenderską dotyczących restytucji i rewindykacji taboru portowego (szaland, pogłębiarek, refulerów), do którego Holendrzy rościli sobie prawo.
Jako pracownik GUM ojciec miał prawo do noszenia munduru. Do tej pory mam jego biały szalik, który prawdopodobnie otrzymał w ramach osobistego sortu mundurowego. Pracownicy instytucji państwowych, a taką był GUM, otrzymywali dary z UNRRA, przysyłane w ramach powojennej pomocy. Ojciec czasami przynosił jakąś żywność i lekarstwa. Ale nierzadko były to przeterminowane rzeczy z zapasów wojskowych. Pamiętam opakowanie daktyli i puszkę z płatkami, po otwarciu której wyleciało mnóstwo owadów podobnych do moli. Przypominam sobie też tran w kapsułkach, które trzeba było przekłuć, ich zawartość wlać na łyżeczkę mleka i dopiero takie lekarstwo wypić.
W pracach związanych z odbudową portów w Gdańsku i Gdyni brał udział inż. Witold Tubielewicz, kolega ojca z Korporacji Akademickiej „Sparta” w Warszawie. Przed wojną pracował w Urzędzie Morskim w Gdyni, a po wyzwoleniu działał w Biurze Odbudowy Portów. Później był długoletnim profesorem Politechniki Gdańskiej.
7. Epizod w Zarządzie Miasta
Mama pracowała przez rok w Zarządzie Miejskim m. Sopotu, w Wydziale Aprowizacji i Handlu. Urodziła się w Piotrogrodzie (Petersburgu), jeszcze przed rewolucją październikową. Ale w jej dowodzie osobistym został wpisany jako miejsce urodzenia Leningrad. W związku z tym była wzywana, być może przez personalnego, w celu wyjaśnienia jej statusu. Pewnie chodziło o to, czy nie jest zakamuflowaną Rosjanką nielegalnie przebywającą w Polsce. W wielu instytucjach w czasach PRL kadrowcami były często osoby związane z bezpieką. Choć oficjalna nazwa Leningrad pojawiła się dopiero w 1924 roku, to pewnie urzędnik bał się wpisać w dowodzie carską nazwę Piotrogród. Na szczęście rzecz się wyjaśniła, ale takie to były czasy.
8. Anegdoty z życia wzięte
Mimo ciężkich czasów zdarzały się wówczas rzeczy zabawne, które znam z opowiadań ich świadków i mam do tej pory w swej pamięci.
Wiadomo, że „bohaterscy” żołnierze sowieccy kradli zegarki i pod groźbą ściągali je ludziom z rąk. Wymieniali też za wódkę „trofiejne” przedmioty. Ojciec, który był kinomanem, oglądał wyświetlaną przed seansem kronikę filmową. Kronika pokazywała obrady konferencji poczdamskiej. Widać było na niej Churchilla, na ręce którego widniał zegarek. W pewnym momencie nachylił się ku niemu siedzący obok Józef Stalin. I wtedy ktoś z sali krzyknął: „Dawaj czasy” (oddaj zegarek).
Ktoś inny opowiadał mi, że był młodym chłopcem w czasie, gdy na Wybrzeżu przebywali jeszcze sowieccy żołnierze. Kiedyś jechał na starym rowerze „bez trzymanki”. Zobaczył to sołdat, który miał nowy zdobyczny rower. Usiłował więc na nim zrobić to samo co chłopiec, ale wywrócił się. Więc na żądanie bojca dokonali zamiany rowerów. Oczywiście żołnierz również wywrócił się na tym starym rowerze, a chłopak, korzystając z okazji, uciekł na nowym.
Któregoś dnia ojciec był świadkiem takiej scenki, która miała miejsce w Gdańsku lub w Sopocie. Otóż pewną autochtonkę napastował zły pies. Opędzając się od niego, wołała po polsku, ale składnią niemiecką „Do kogo jest ten pies należący?”. Po niemiecku brzmiałoby to tak: „Wem ist dieser Hund zugehörig?”. Sytuacja dla niej była nieprzyjemna, ale dla polskiego obserwatora zdarzenia śmieszna.
Obecna aleja Niepodległości w Sopocie w czasie swojego istnienia miała różne nazwy: Danziger Straße/Pommersche Straße, Adolf-Hitler-Straße, Marszałka Stalina, 20 Października. I na tej ulicy w czasie wojny i zaraz po niej miał swoje atelier pewien fotograf. Żeby klienci mogli do niego trafić, na pieczątce zakładu widniał adres: „Zakład Fotograficzny (nazwa). Ulica Stalina, dawniej Adolf-Hitler-Straße”. Nic dodać, nic ująć.
9. Morskie kąpiele
Na plażę w Sopocie chodziliśmy głównie do Łazienek Północnych. Pamiętam czysty piasek, karbowane muszelki, meduzy w morzu i wiklinowe kosze plażowe. Ale kąpaliśmy się też w Jelitkowie, dokąd jeździliśmy jednowagonowym tramwajem, który miał pętlę niedaleko plaży. Pamiętam też, jak podczas plażowania gotowaliśmy jajka na miękko w gorącym piasku. Także nocne kąpiele przy księżycu odbijającym się w morzu, delikatnym szumie fal morskich i zielonych wodorostach, które wplątywały się w nogi.
Pewnego razu, a było to parę lat później, na plaży była kuzynka ojca z kilkuletnią córką. Dziewczynka podczas zabawy potknęła się o kamień i upadając, rozbiła sobie kolano. Żeby zatamować krew, zamiast leczniczą zasypką, posypała zranione kolano piaskiem. Zobaczyła to jakaś plażowiczka i przerażona zapytała „Kto ci tak kazał?”. „A mama”. „A kim jest twoja mama?”. „Lekarką”. Piasek na plaży był wówczas czysty i nieskażony.
10. Pożegnanie Sopotu
Rodzice planowali powrót do Warszawy. Pod koniec lat czterdziestych ojciec pracował w stolicy i szukał dla nas stałego mieszkania. Do Sopotu dojeżdżał okazjonalnie. A było już nas czworo, bo w 1949 roku urodził się mój brat. Gdy z ojcem odwiedzaliśmy mamę w gdyńskim szpitalu, w którym urodziła brata, spotkała mnie „przerażająca” przygoda. Gdy szedłem po schodach, złapała mnie za nogę siostra zakonna. Był to pewnie z jej strony gest sympatii okazanej dla kilkuletniego blondynka. Jednak taki odruch ubranej w dziwny dla mnie habit i kornet zakonnicy wzbudził we mnie duże przerażenie.
Pod koniec 1950 roku opuściliśmy Sopot. Jednak nie znaczyło to, że skończyła się dla mnie (jeżeli można tak nazwać) sopocka przygoda. Później w Trójmieście bywałem wielokrotnie, prywatnie i służbowo, o czym dalej.
11. Pierwsze powroty
Do Sopotu przyjeżdżałem w latach sześćdziesiątych, kiedy byłem w liceum. Tu mieszkali państwo Sulimierscy, którzy gościli mnie w swoim mieszkaniu na ulicy Piastów. Byli to znajomi rodziców. Prawdopodobnie mama poznała panią Helenę podczas wspólnej pracy w sopockim Zarządzie Miasta i stąd ta długoletnia znajomość. Do Gdańska przylatywałem samolotem. Pamiętam, jak maszyna wlatywała w głąb zatoki, zawracała i podchodziła do lądowania na lotnisko we Wrzeszczu. Samolot przelatywał tuż nad głowami kąpiących się na plaży w Brzeźnie. Przelatując samolotem nad Zatoką Gdańską, nie wiedziałem jeszcze, że będę związany z lotnictwem i żeglugą, choć w różny sposób.
Wakacyjny czas spędzany na Wybrzeżu przeznaczałem częściej na zwiedzanie niż na plażowanie. Odwiedzałem przeważnie te miejsca, które były związane z portami, statkami czy podróżami morskimi, będącymi w tamtych czasach dla większości Polaków tylko w sferze marzeń. Myślę, że każdy młody chłopak przechodził wtedy okres fascynacji dalekimi podróżami: kolejowymi, morskimi czy lotniczymi. Pewnie tak jest i teraz. W zależności od miejsca zamieszkania bywał częstym gościem na stacjach kolejowych, w portach morskich czy na lotniskach. I ja byłem takim chłopcem.
Najbardziej lubianym przeze mnie miejscem był port w Gdyni, a głównie teren Dworca Morskiego. Mogłem godzinami obserwować ruch w porcie, obracające się żurawie portowe, przepływające statki i pracę holowników. Stałem na końcu niewielkiego pirsu, przy którym cumowały holowniki oraz motorówki pilotów wprowadzających statki do portu. Obok znajdował się budynek Kapitanatu Portu z wieżą obserwacyjną. A ruch w porcie był wtedy ogromny. Przy każdym nabrzeżu i elewatorze zbożowym stały drobnicowce, chłodniowce i masowce. W oddali, na Oksywiu, widać było okręty Marynarki Wojennej.
Ale największą atrakcją był, cumujący przy Nabrzeżu Francuskim, nasz flagowy statek pasażerski m/s „Batory”. Nie pamiętam, czy bywałem tu w czasie, gdy transatlantyk wypływał do Ameryki przy dźwiękach marynarskiej orkiestry. Przed wypłynięciem orkiestra grała skoczne melodie, a gdy statek odbijał od nabrzeża – polski hymn narodowy. Ale byłem świadkiem, gdy „Batory” wypływał z wycieczką do Leningradu. Sąsiadem państwa Sulimierskich był motorzysta z „Batorego” o nazwisku (jeżeli się nie mylę) Myśliwy. Dzięki jego uprzejmości miałem możliwość dwukrotnego zwiedzania tego statku, od mostku kapitańskiego po maszynownię. Nawet zostałem poczęstowany jajecznicą w mesie motorzystów.
Drugim miejscem przeze mnie odwiedzanym w Gdyni było Nabrzeże Pomorskie, przy którym cumował okręt muzeum ORP „Burza” oraz statki Państwowej Szkoły Morskiej z żaglowcem „Dar Pomorza” na czele. Po drugiej stronie Basenu Prezydenta widoczne były duże trawlery-przetwórnie Dalmoru. Gdy szkolne statki nie były w morzu, po nabrzeżu kręcili się słuchacze PSM (i znajdującej się obok Szkoły Rybołówstwa Morskiego) w charakterystycznych marynarskich mundurach. Z przystani Żeglugi Gdańskiej odpływały statki i wodoloty na Hel, do Jastarni i Gdańska oraz z wycieczkami po porcie. Pamiętam charakterystyczny statek wycieczkowy, parowiec „Panna Wodna”, z mocno dymiącym kominem. „Panną Wodną” nie pływałem, ale na pewno płynąłem „Mazowszem”. Parogodzinny rejs tym niewielkim statkiem pasażerskim po Zatoce Gdańskiej był dla mnie dużym przeżyciem, namiastką prawdziwych podróży morskich. Potem pływałem przez Bałtyk już dużymi promami.
Mieszkając w Sopocie i idąc w kierunku mola, przemierzałem często aleję Grunwaldzką. I na tej ulicy spotykałem charakterystyczną postać Sopotu zwaną Parasolnikiem. Był to znany tutejszy oryginał, ale jednocześnie osoba lubiana przez sopocian i przyjezdnych, swoista maskotka. Parasolnik chodził różnie ubrany, raz na czarno w meloniku i z nieodłącznym parasolem, innym razem jak cyrkowy clown, w spodniach z kolorowymi nogawkami, i w butach z wysoko podniesionymi noskami. Później dowiedziałem się, że prawdopodobnie przed wojną pracował w słynnym cyrku Braci Staniewskich w Warszawie. Doczekał się małego pomnika na ulicy Bohaterów Monte Cassino. Inną atrakcją na tej ulicy były smakowite lody, kupowane oczywiście „u Włocha”. Do lodziarni Milano zawsze były długie kolejki.
Sopot to przede wszystkim molo, na którym wielokrotnie bywałem w dzieciństwie i jestem na nim podczas każdego przyjazdu. Stąd rozpościera się widok aż po Hel i cieszy oko wspaniała panorama Trójmiasta od Nowego Portu aż do położonej na klifie Kępy Redłowskiej. A patrząc na miasto, na pierwszym planie widać Łazienki Południowe, charakterystyczną wieżę Zakładu Balneologicznego i budynek Grand Hotelu na terenie Łazienek Północnych.
Kiedy jestem na molo, schodzę na dolny poziom. Jest tu zawsze cień i chłodniej niż na górze. Wsłuchuję się wtedy w plusk fal odbijających się o drewniane pale, obserwuję rozbryzgującą się pianę wodną oraz czuję zapach wody morskiej i impregnowanego drewna. Te miłe odczucia splatają się z innymi sympatycznymi wrażeniami, zapamiętanymi od czasów dziecięcych, gdy bywałem na plażach Sopotu, Brzeźna czy Orłowa. To wyciągnięte na brzeg charakterystyczne żółte łodzie rybackie. To suszące się i naprawiane przez żony rybaków sieci. To wreszcie zapach smoły, którą łodzie były zabezpieczane przed przeciekaniem. Wczesnym rankiem mama chodziła na sopocką plażę i od wracających z połowu rybaków kupowała świeże dorsze i flądry. Szkoda, że rybaków i ich łodzi jest już coraz mniej.
Sopot, jak każdy szanujący się kurort, ma muszlę koncertową. W znajdującej się przed molo muszli odbywały się i nadal się odbywają koncerty. Dawniej w takich obiektach orkiestry koncertowały codziennie, przed południem i wieczorem. W porannych koncertach członkowie orkiestry występowali w białych strojach, a wieczorem w ciemnych. Przedpołudniowe koncerty w polskich kurortach zaczynały się odegraniem melodii Kiedy ranne wstają zorze, a wieczorne kończyły się melodią Wszystkie nasze dzienne sprawy. Czy tak kiedyś było i w Sopocie ?
Jeździłem też do Gdańska i odwiedzałem miejsca, w których trzeba było być. A więc Starówkę, nabrzeże Motławy i Westerplatte. Na Westerplatte nie było jeszcze monumentalnego pomnika, tylko kamienny krzyż, usunięty później i zastąpiony czołgiem.
Będąc w Trójmieście, gościłem nie tylko u państwa Sulimierskich w Sopocie. Bywałem też w Oliwie, gdzie mieszkała z mężem przyjaciółka mamy z czasów okupacji i wspólnej walki w czasie powstania warszawskiego. Bożena i Marian Abgarowiczowie zajmowali małe mieszkanie w willi mieszczącej się na rogu alei Grunwaldzkiej i ulicy Piastowskiej. Wtedy nie byłem świadomy, że była to zabytkowa willa, o której więcej dowiedziałem się kilkadziesiąt lat później. Charakterystycznym pomieszczeniem w budynku była okrągła weranda w formie rotundy zwieńczonej szklaną kopułą. W latach pięćdziesiątych funkcjonowała w niej świetlica jakiejś instytucji. Nad stołem prezydialnym wisiały portrety Józefa Stalina, Bolesława Bieruta i Konstantego Rokossowskiego. Później tę werandę przejęli do użytkowania ciocia i wujek (jak ich nazywaliśmy) Abgarowiczowie.
Ciocia Bożenka pracowała w przychodni zdrowia niedaleko stacji kolejowej, a wujek Janek – w biurze Zarządu Zieleni Miejskiej w pobliżu Parku Oliwskiego. Pamiętam, jak przychodziłem do niego do pracy. Siedział przy biurku nad urzędowymi papierami, w ochronnych zarękawkach i z kopiowym ołówkiem zatkniętym za ucho. W tamtych czasach ołówek kopiowy był podstawowym przyborem biurowym, a pisanego nim tekstu (po poślinieniu grafitu) nie można było zetrzeć.
Inne mieszkanie w willi, z wejściem od strony parku, zajmowali państwo Elkowie z synem Andrzejem. Pan Stefan Elek przybył do Polski w czasie wojny jako żołnierz węgierskiej armii. Przeszedł wiele niesamowitych przygód, poznał tu przyszłą żonę i w 1945 roku zamieszkał w Oliwie. Pracował w różnych instytucjach i był tłumaczem języka węgierskiego.
I właśnie na wakacje do tej willi w Oliwie przyjeżdżała młodzież z różnych stron Polski. Ja z bratem z Warszawy, a kuzynki cioci z Rzeszowa. Wszyscy mieliśmy posłania na podłodze na werandzie. A między nimi stały miski i wiadra, bo z nieszczelnego szklanego dachu podczas deszczu kapała woda. Ale było bardzo miło, bo ciocia i wujek przyjmowali nas sympatycznie i tym, czym chata bogata. A choć w domu nie było zbyt zasobnie, to niewyszukane potrawy bardzo nam smakowały, zwłaszcza jedzone w dużych ilościach sałatki z pomidorów i ogórków.
12. Morze, moja miłość
To wieloletnie obcowanie z morzem spowodowało, że zafascynowałem się sprawami morskimi, żeglugą, statkami i dalekimi podróżami. Chciałem zostać marynarzem. Kupowałem regularnie miesięcznik „Morze” oraz czytałem książki opisujące wyprawy żeglarskie, morskie przygody i życie na statkach. Klasykę Josepha Conrada, publikacje reportażowe i książki kapitana K.O. Borchardta, z kultową pozycją „Znaczy kapitan”. Mam do tej pory jej pierwsze wydanie z 1961 roku. Niestety, do Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni nie dostałem się.
Ale moje zainteresowanie morzem nie zmalało. W 1964 roku wygrałem w TVP teleturniej „Wszystko o Bałtyku”. Pokonałem dwóch rywali, którymi byli mieszkańcy Gdańska i Szczecina !. Kilka lat później wypłynąłem statkiem handlowym w rejs do Anglii i Irlandii. Co prawda, nie z Gdyni czy z Gdańska, lecz ze Szczecina, ale chłodniowcem gdyńskiego armatora – Polskich Linii Oceanicznych. W czasie rejsu na m/s „Koszalin” odwiedziłem Preston, Liverpool i Dublin. Przepłynąłem niebezpieczny przesmyk Pentland Firth i przeżyłem sztorm na Zatoce Biskajskiej. I choć nie przepłynąłem równika, to jednak przeszedłem swój mały chrzest morski.
13. Ponowne przyjazdy
W 1971 roku skończyłem studia wieczorowe na Politechnice Warszawskiej, zmieniłem pracę i zacząłem pracować w firmie, której podlegały wszystkie cywilne lotniska komunikacyjne w Polsce. Dlatego często przylatywałem służbowo do Gdańska, najpierw na lotnisko we Wrzeszczu, a potem do Portu Lotniczego w Rębiechowie. W czasie gdy było już nieczynne lotnisko we Wrzeszczu, a jeszcze nie uruchomiono Rębiechowa, samoloty pasażerskie lądowały na wojskowym lotnisku w Pruszczu Gdańskim.
Ośrodek Wypoczynkowy mojej firmy w Brzeźnie znajdował się na terenie, na którym była zlokalizowana radiolatarnia dolotowa do lotniska we Wrzeszczu. Po zamknięciu lotniska budynek goniometru stał się obiektem socjalnym. Kilkakrotnie byłem tutaj na wczasach rodzinnych. Teraz w tym miejscu, porośniętym wysokimi drzewami, znajduje się Rodzinny Park Rozrywki.
Pierwszy raz na wczasy do Brzeźna przyjechałem z żoną i z dwoma małymi synami w lipcu 1980 roku, a więc bezpośrednio przed wydarzeniami sierpniowymi w Gdańsku. Kierownikiem naszego ośrodka wczasowego był pan Józef Kwaśniewski, były pracownik lotnisk we Wrzeszczu i w Rębiechowie. Nie było jeszcze w Brzeźnie mola i prowadzącego do niego deptaku. Na plażę szło się ziemnym wałem, który skrywał potok wpadający do morza. Posiłki mieliśmy w sąsiednim ośrodku wojskowym. Poza plażowaniem, „zaliczaliśmy” Gdańsk, Oliwę, Sopot, Orłowo i Gdynię. O tym, gdzie byliśmy, przypominają przechowywane w albumach czarno-białe i kolorowe fotografie. Spacerując Długim Targiem w Gdańsku, przeżyliśmy niecodzienną przygodę, gdy na głowę ośmiomiesięcznego syna spadł niespodziewanie chory lub postrzelony gołąb. Ale zdarzenie skończyło się tylko na strachu.
W tym roku byłem jeszcze raz w Trójmieście, dokąd przyjechałem z rodzicami żony. Mieszkający na Podkarpaciu teściowie byli pierwszy raz nad morzem. Wówczas odwiedziliśmy Gdańsk, gdzie z pokładu statku obejrzeliśmy port i Westerplatte. Byliśmy też w Gdyni i statkiem popłynęliśmy na Hel. Było to dla nich niezapomniane przeżycie.
Rok później przyjechaliśmy do Brzeźna ponownie. Był to pamiętny rok 1981. Zaopatrzenie było coraz gorsze. Wiedząc, że nie będziemy mieć wyżywienia w sąsiednim ośrodku, przywieźliśmy ze sobą weki z mięsem. Codziennie wcześnie rano szedłem do centrum Brzeźna po zakupy żywnościowe. Podstawowe produkty kupowałem w dużym sklepie samoobsługowym, nad którym górowała morska stawa nawigacyjna. Potem powrót, śniadanie i w drogę. Nie obligowały nas godziny posiłków, więc nie musieliśmy liczyć czasu. Wychodziliśmy rano, a wracaliśmy wieczorem. Pan Kwaśniewski mówił: „Nie mogę nigdy zastać Ossowskich. Jak przychodzę do pracy, to już ich nie ma, a jak wychodzę do domu, to jeszcze ich nie ma”. A jeździliśmy na plażę w Stogach, do Parku Oliwskiego, na działkę wujka i cioci Abgarowiczów. I znowu do Sopotu, Gdyni, Gdańska. A także i dalej, bo do Juraty i na Hel.
Pięć miesięcy później został wprowadzony stan wojenny. W styczniu 1982 roku przyjechałem z kolegą służbowo na lotnisko w Gdańsku. Pociągiem, bo samoloty wówczas nie latały. Miasto przywitało nas śniegiem, mrozem i pustymi ulicami. Halę odlotów na zamkniętym lotnisku w Rębiechowie zastawiały stojaki z bronią i prycze żołnierzy. Opóźniony pociąg, którym potem wracaliśmy do Warszawy, stał w nocy przez kilka godzin pod Tczewem. Zimni i głodni zjadaliśmy wiezioną do domu kiełbasę, którą gdzieś cudem udało się nam zdobyć. Gdy znowu przyjeżdżałem służbowo do Gdańska, zawsze w sklepie rybnym mieszczącym się naprzeciwko dworca kolejowego we Wrzeszczu, kupowałem niedostępne w Warszawie konserwy.
Trzeci raz na wczasach w Brzeźnie, jak zawsze w lipcu, byłem w 1985 roku. Przyjechała nas wtedy piątka, bo zabraliśmy ze sobą bratanka żony z Podkarpacia. I znowu chodziliśmy starymi ścieżkami Gdańska, Sopotu i Gdyni. Popłynęliśmy też wodolotem do Jastarni oraz „Halką” na Hel. A ostatni przed dłuższą przerwą mój prywatny pobyt w Trójmieście miał miejsce w 1991 roku, kiedy z siostrą objeżdżałem gdańskie Wybrzeże.
14. Podróż sentymentalna
Minęło prawie 20 lat, gdy znowu zjawiłem się z osobistą wizytą w Trójmieście. Przyleciałem z synem na jeden dzień. Tylko na jeden dzień, bo taki bilet lotniczy był najtańszy. Tego listopadowego dnia było brzydko i deszczowo. I choć w ekspresowym tempie zwiedzaliśmy Gdynię i Gdańsk, to jednak najważniejsze były odwiedziny w Sopocie i Oliwie.
Na ulicy Mickiewicza 13 w Sopocie, mimo wielokrotnej bytności w Trójmieście, byłem po raz pierwszy od czasów dzieciństwa. Od chwili wyjazdu stąd w 1950 roku minęło 60 lat. Ulica niewiele zmieniła się i wznoszące się nad nią wille też. Także dom mojego dzieciństwa istnieje w prawie niezmienionym stanie i nadal jest lasek, w którym mama znalazła uprowadzonego brata. Nie miałem odwagi, żeby zadzwonić domofonem do lokatorów. Żeby powiedzieć im, że kiedyś tu mieszkałem, zapytać, czy mieszkają potomkowie państwa Kuligowskich, żeby wreszcie zobaczyć, jak zmieniło się moje dawne mieszkanie. Może będzie jeszcze taka okazja.
Wcześniej byliśmy też w Oliwie, przy willi przy alei Grunwaldzkiej 529, w której spędzałem dawno temu wakacje. Budynek nie zmienił się, jest odnowiony. Natomiast znajdujący się przed nim park jest nieogrodzony i trochę zaniedbany. Za to ulica Piastowska, kiedyś gruntowa, została wyłożona kostką brukową. Na górze willi widnieje nowy napis z jej przywróconą nazwą – Tannenheim (Jodłowy Dom). Zespół willowo-ogrodowy Tannenheim jest wpisany do rejestru zabytków.
Budynek od strony parku był zamknięty. Zaglądaliśmy tylko przez okna do przeszklonej werandy i zaszliśmy nad położony za domem Staw Młyński. Spotkaliśmy byłego marynarza, który od początku mieszka obok willi. Znał dobrze jej dawnych mieszkańców, wymienionych wcześniej państwa Abgarowiczów i Elków. W czasie dłuższej rozmowy wspomniał, że w tym budynku mieściła się kiedyś siedziba radzieckiej bezpieki (prawdopodobnie NKWD), a potem firma kosmetyczno- mydlarska „Zdrój Bałtycki” pana Undziłło.
W 2014 roku ponownie przyleciałem z synem na weekend do Trójmiasta. I oczywiście zawitałem do Sopotu. Miałem okazję być na Placu Zdrojowym, na którym powstały nowe obiekty. Patrząc na tę zabudowę, miałem mieszane odczucia. Budynki mające nawiązywać do dawnej zabudowy, wyglądają nieco sztucznie. Może z czasem pokryją się patyną, lecz wydaje się mi, że teraz występuje architektoniczny dysonans między nimi a Grand Hotelem czy Zakładem Balneologicznym. Ale jest to moje subiektywne odczucie.
15. Post scriptum
Moje pobyty nad morzem zaowocowały marzeniami o dalekich podróżach. Niemożliwe kiedyś wyprawy zagraniczne po wielu latach stały się dostępne. Stara sentencja łacińska mówi „Navigare necesse est”, co znaczy „Żeglowanie jest koniecznością”. I ja „ żegluję” po świecie, zwiedzając kraje leżące na różnych kontynentach. W dzieciństwie kąpałem się w Bałtyku, a wiele lat później w Morzu Śródziemnym i Czerwonym, w Oceanie Indyjskim, Atlantyckim i u wybrzeży Australii. Ale to już inna historia.