Ciągle można tu znaleźć zaskakujące rzeczy
Olga Krzyżyńska mieszka przy Obrońców Westerplatte, legendarnej ulicy artystów. Dokładnie naprzeciwko jej domu stoi urzekająca, lecz mocno już zniszczona Willa Bergera, pierwsza siedziba Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych, utworzonej w 1945 r. Na tym sopockim Montmartre do dziś mieszkają malarze, rzeźbiarze, graficy. Olga również wpisuje się w ten barwny krajobraz – choć głównie pisze, jest też malarką i graficzką.
Zabytkowa willa, w której mieszka została zbudowana w 1911 r. wg projektu Heinricha Dunkela. Zamówił ją Rudolf Krossa, urodzony na Warmii major w stanie spoczynku (zmarł w 1942 r.). Mieszkał tu wraz z rodziną. W latach 20. XX w. współwłaścicielem budynku został przedsiębiorca Schulte. Dekadę później willę wynajmowali bogaci obywatele Wolnego Miasta Gdańska, m.in. prezydent senatu WMG Ernst Ziehm i dyrektor banku Stankiewitz. Po wojnie na krótko pojawiła się tu rodzina Godlewskich – w willi prowadzili pensjonat Gozdawa. Po ich wysiedleniu w budynku zamieszkali profesorowie PWSSP.
Kołyska w akademiku
- Urodziłam się w Toruniu, bo tam studiowali moi rodzice: Daria i Krzysztof – zaczyna opowieść Olga. – W Toruniu pomieszkiwali już ich przodkowie z obu stron, dwa pokolenia wstecz. Bardzo możliwe, że obie rodziny spotykały się w sklepie, mijały na ulicy, bo mieszkały bardzo blisko siebie. Ale moi rodzice poznali się dopiero na studiach. Oboje wybrali Wydział Sztuk Pięknych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika – ojciec konserwację malarstwa, mama zabytkoznawstwo i konserwatorstwo. Ojciec przez całe zawodowe życie czynnie zajmował się konserwacją malarstwa, mama „poszła” w tkaninę artystyczną.
Pierwsze miesiące malutka Olga spędziła więc w Toruniu. - Mieszkałam jeszcze w akademiku z mamą – ja się urodziłam w lutym, ona w czerwcu się obroniła. Potem przeprowadziliśmy się do Otłoczyna, do domu, który wybudował mój pradziadek, Władysław Bereźnicki – kapitan Wojska Polskiego jeszcze przed wojną. W 1976 r., gdy miałam sześć lat przyjechaliśmy tutaj. Tata dostał robotę konserwatorską - miała być odbudowywana Wyspa Spichrzów, tata robił dla tego projektu ekspertyzy. Niestety wtedy z odbudowy Wyspy nic nie wyszło. Kryzys lat 80., brak pieniędzy na wszystko, projekt zarzucono. Ale nasza rodzina została już na Wybrzeżu. Rodzicom przydzielono mieszkanie właśnie w tej willi, w pracowni po malarzu Jacku Żuławskim. Ja tu zostałam do dziś, rodzice wyprowadzili się na swoje – śmieje się Olga.
I dodaje: - W Sopocie byłam już w łonie matki. Dziadkowie Krzyżyńscy, rodzice taty przyjeżdżali na wczasy do tutejszego sanatorium „Chemik”, na ul. Bitwy pod Płowcami – dziadek Kazimierz i babcia Halina oboje pracowali w bydgoskich Zakładach Chemicznych „Zachem”. Moi rodzice też spędzali wakacje w „Chemiku”. Są zdjęcia z dziadkami, tatą i mamą, i mama jest na nim właśnie z zaokrąglonym brzuszkiem. Można więc powiedzieć, że byłam już w Sopocie, zanim w ogóle pojawiłam się na świecie.
Z zaciekawieniem rozglądam się po pełnym pamiątek mieszkaniu. Wysokie ściany gęsto zawieszone obrazami, grafikami (w tym autorstwa mojej rozmówczyni), fotografiami… Jest też tkanina wykonana przez jej mamę, Darię Sołtan-Krzyżyńską. Na pięknym, zielono kaflowanym piecu lśnią rzędy szklanych zabytkowych butli, na półkach tłoczy się mnóstwo książek.
O każdym przedmiocie można by pewnie opowiadać godzinami. Pytam o duże czarno-białe zdjęcie, z którego poważnie patrzy para w dawnych strojach. – To moi prapradziadkowie: Michalina i Jakub Bereźniccy, ich syn a mój pradziadek Władysław mieszkał w Toruniu, a potem wybudował willę w Otłoczynie. Znany sopocki malarz Kiejstut Bereźnicki i moja babcia Halina to stryjeczne rodzeństwo – ojcem Kiejstuta był brat Władysława, Zygmunt. Bardziej Sopotu dotyczy jednak to zdjęcie obok – Olga patrzy na pokolorowany portret trójki dzieci: dziewczynki z fryzurką na pazia i w marynarskim kołnierzu oraz dwóch chłopców; prawdopodobnie rodzeństwo. – Na dole jest napis: „Sopot 1937”. Właśnie „Sopot” po polsku, nie „Zoppot” - podkreśla. - Znalazłam to, gdy na terenie Parku Grodowego rok temu likwidowano garaże. Bardzo możliwe, że była to polska rodzina, ten podpis by o tym świadczył. Gdyby to nagłośnić, może by się odnaleźli? Albo dzieci ze zdjęcia, albo ich krewni? Może udałoby się ustalić kim byli?
Sabat z grającą szafą
Olga w Sopocie chodziła do szkoły podstawowej („siódemka” przy ówczesnej ul. Bieruta, dziś Haffnera) oraz do liceum („jedynka” przy Książąt Pomorskich).
Jak pamięta miasto swojego dzieciństwa i wczesnej młodości?
Moja rozmówczyni sięga po album Marii i Andrzeja Szypowskich „Sopot” z 1984 r.
– To właśnie moje dorastanie – mówi otwierając książkę.
Razem przeglądamy spłowiałe strony. – O, lody Giusti! – Olga wskazuje na jedno ze zdjęć. - Poza „Włochem” były to najlepsze wtedy lody w mieście; teraz na miejscu lodziarni jest wejście do PGS. A tu potok Swelinia na granicy Sopotu i Gdyni. Pamiętam pochyłe drzewo na plaży, jest zresztą do dziś. Mnóstwo czasu się tam spędzało. Wystarczyło podjechać rowerem i można było siedzieć i siedzieć godzinami. Albo Łysa Góra – miejsce sportów zimowych i bardzo fajny bar Sabat pod Łysą. Miał jedną rzecz, której nie miał nikt inny – autentyczną szafę grającą z hitami z lat 70., ABBA i inne zespoły w tym stylu. Działała!
Na kolejnym zdjęciu plakat promujący imprezę Świat Dziecka.
- Plakat powstał na podstawie dziecięcego rysunku Justyny Ciesiulewicz, miała wtedy jakieś 12 lat. Widać na nim ulicę Bohaterów Monte Cassino, kościół św. Jerzego. Justyna, córka plastyka Tadeusza Ciesiulewicza też mieszkała na Obrońców Westerplatte, pod numerem 17 naprzeciwko biblioteki.
Olga wspomina też wielką szachownicę na placyku przed molo. Tylko gdzie się podziały te wielkie figury?
W pobliżu molo mieściło się też BWA (Biuro Wystaw Artystycznych), dzisiejsza Państwowa Galeria Sztuki. – Regularnie bywałam tam z rodzicami. Lubiłam to, nasi sąsiedzi i znajomi stale się tam wystawiali. O, a tu ciekawa postać – Stefan Herman, skrzypek, pierwszy profesor Konstantego Andrzeja Kulki. Mieszkał na końcu naszej ulicy, jego imieniem nazwano wąwóz dzielący ulicę na dwie części.
Olga przegląda album niczym własny pamiętnik. Uśmiecha się patrząc na wejście na taras widokowy w Łazienkach Północnych, czyli słynnego „ślimaka”. - Był genialny. Można było zjeżdżać z niego na rowerze, zimą na sankach. Żałuję, że zniknął.
Wspomnienia płyną wartko niczym Swelinia: - Ważnym miejscem dla mnie był także Hipodrom. Zaczęłam tam jeździć konno jeszcze w szkole podstawowej. Zapisała się spora grupa z naszej klasy, nie chcieliśmy trenować tenisa jak dużo uczniów naszej szkoły położonej koło kortów. Jeszcze na studiach i potem zdarzało mi się jedzić. W podstawówce też biegałam, dlatego liczył się stadion Spójni przy Wybickiego. No i Opera Leśna! Choć na Festiwale Interwizji nie chodziłam, występy raczej oglądało się w telewizji. Do dziś pamiętam Irenę Dziedzic jak dzwoni ze srebrnego telefonu do zaprzyjaźnionych stolic z pytaniem na którą piosenkę głosowali – śmieje się Olga.
Zatrzymuje się jeszcze przy fotografii Parasolnika siedzącego na ławce na molo.
- Pamiętam go nie tylko, gdy chodził przebrany po mieście, ale też jak przychodził normalnie ubrany na kawę czy poranną herbatę do kawiarni Domino na ul. Fiszera 3 (w latach 90. była tam knajpka Pod Psią i Kocią Łapą). W Domino bywaliśmy w liceum, kiedy nie chciało nam się iść na jakąś lekcję. My wagarowaliśmy, a Parasolnik w kapelusiku i garniturze siedział sobie i popijał herbatę.
Opowiadać o ludziach
Studia Olgi to już Gdańsk – najpierw malarstwo i grafika na PWSSP, potem Podyplomowe Studium Dziennikarstwa na UG. Oraz – niedawno - rok gedanistyki, również na UG.
W sopockim Dworku Sierakowskich odbyła się jej pierwsza wystawa, w 1994 r. – Przygotowałyśmy z mamą naszą wspólną prezentację. Wymyśliłyśmy, że ona jako uznana artystka pokaże się tam po raz któryś, a ja jako debiutantka obok niej, i będziemy się nawzajem promować. Powtórzyłyśmy to rok później w muzeum w Elblągu.
- Współpracowałam z Gazetą Miasta Sopot pisząc do niej artykuły, pracowałam w Dzienniku Bałtyckim, także w redakcji sopockiej, potem na siedem lat związałam się z Głosem Wybrzeża, w którym byłam zatrudniona prawie do końca jego wydawania. Obecnie pracuję w Urzędzie Miasta w Gdyni w Wydziale Kultury – mówi Olga. – Ale piszę również do Rocznika Sopockiego, Toposu, Blizy, działam w Towarzystwie Przyjaciół Sopotu. Zapisałam się tam w połowie lat 90., ponieważ interesuje mnie regionalna historia i moje miasto. Wyszukuję sopockie tematy nie ruszone jeszcze, a jest ich mnóstwo. Lubię opowiadać o ludziach.
W najnowszym numerze Rocznika Sopockiego napisała np. o malarce i ilustratorce Eugenii Różańskiej, która w PWSSP w Sopocie prowadziła pracownię grafiki użytkowej i pracownię rysunku wieczornego. W 1949 r. artystka przeniosła się do Warszawy. Jako ilustratorka pracowała dla Czytelnika i Naszej Księgarni, rysowała dla „Świerszczyka”. A dla Sopotu wykonała m.in. opracowanie graficzne folderów II Festiwalu Sztuk Plastycznych.
- Po wojnie też żyła w tym domu – zauważa Olga. - Wtedy plastycy mieszkali tu jak w jednej wielkiej komunie. W każdym pokoju ktoś. Nawet prof. Wnukowa przez krótki czas - jest takie jej znane zdjęcie, gdzie stoi w letniej sukience na tle ściany z kamieni, i to jest właśnie ściana naszego domu. Mieszkania były jednocześnie pracowniami. A w dużym pokoju na tyłach domu na parterze działała stołówka szkoły plastycznej.
Willa Bergera gra w horrorze
Unoszący się tu duch sztuki przejawiał się m.in. we wspólnych imprezach, spotkaniach i oczywiście Święcie Ulicy. – Odbywało się ono co roku od 1998 r. przez dziesięć lat – przypomina Olga. – Dziś osób najbardziej zaangażowanych w przygotowanie Święta już nie ma, albo zajmują się wnukami. Najfajniejsza było pierwsza impreza z tego cyklu. Mieszkańcy działali spontanicznie, każdy przed swoim domem prezentował własne prace. Sąsiadka, pani Zula Strzelecka przygotowała wystawę na drodze dojazdowej do dawnej stolarni szkoły artystycznej. Z naszego okna zwieszała się, niczym sztandar, ogromna tkanina mojej mamy. Wywiesiłam też moje grafiki. W późniejszych latach na końcu ulicy, przed Kościołem Chrystusowym lub w ogrodzie Szkoły Muzycznej grafik i muzyk Jacek Staniszewski robił koncerty. Wszystko działo się „samo”, nie było nikogo kto, by tym zarządzał, to była inicjatywa mieszkańców.
- Bardzo ciekawą historią, przy której drążeniu poznałam różnych interesujących ludzi było życie Krystyny Krasińskiej-Wolskiej. Zaraz po wojnie mieszkała z rodzicami w Gdyni, potem w Górnym Sopocie w domu należącym wcześniej do architekta Wacława Rembiszewskiego, projektanta m.in. sopockiej Algi i kościoła św. Michała, a także Domu Prasy w Gdańsku. Zajmowała się tkaniną unikatową, była też scenografką i dekoratorką wnętrz, a przy tym matką Jerzego Wolskiego, cenionego sopockiego architekta. Pięknie o mamie opowiadał. Krystyna pracowała też przy produkcji filmów, wyszukiwała lokalizacje, dbała by wnętrza miały odpowiednią atmosferę. Pracowała m.in. przy słynnym filmie „Medium” Jacka Koprowicza. To ona wypatrzyła willę Bergera, gdzie kręcono sceny z zewnątrz (wnętrza filmowano w domu przy ul. Andersa 27 i w willi na Kilińskiego 12). Kolejny film, przy którym była zaangażowana to „Magnat” Filipa Bajona, jako serial znany pt. „Biała wizytówka”. I właśnie wtedy zginęła w wypadku samochodowym. Z operatorem jechali na spotkanie integracyjne po zdjęciach... To było w 1985 r.
Krystyna Krasińska-Wolska tworzyła też bardzo ciekawe tkaniny. - Znałam jej prace, bo moja mama i Krystyna w 1985 r. brały udział w wystawie „Artyści Gdańscy w Paryżu”. Do dziś z twórczości Krasińskiej-Wolskiej zachowały się tylko miniatury, reszta prac nie wytrzymała próby czasu. Są jednak zdjęcia tych tkanin, może jakieś oryginały zachowały się w prywatnych zbiorach. I właśnie historie o Krystynie i jej twórczości w kontekście soopockim starałam się zrekonstruować. Pomagał mi przy tym reżyser „Medium” Jacek Koprowicz, spotkałam się też z reżyserem „Magnata” Filipem Bajonem, który na Haffnera wynajmował mieszkanie.
Znikająca PZPR
Olga przyznaje, że czasem informacje do tekstu zbiera się szybko, czasem zaś skapują po kropelce. – Sopot jest kopalnią ciekawych ludzi i ich historii – nie ma wątpliwości dziennikarka. – Najbardziej interesuje mnie okres 1945-89. Z jednej strony to czas pewnie z wielu względów słusznie miniony, z drugiej w opisach traktowany wybiórczo. Na przykład po 1989 roku nagle wszyscy zaczęli być z Armii Krajowej - nikt już nie walczył w Armii Ludowej czy Batalionach Chłopskich. Kiedy przygotowywałam hasła do Gedanopedii i czytałam życiorysy opisywanych ludzi w książkach wydanych w PRL-u, to nierzadko znajdowałam informacje, że dana osoba była w PZPR. Ale w tekstach po 1989 r. partia nagle znikała z życiorysu tego samego człowieka, a bywało, że okazywało się wręcz, że działał w opozycji. A przecież do partii należało parę milionów ludzi, to było częścią ówczesnego życia. Szukam więc prawdy o tamtych czasach.
- Moja kolejna bohaterka, z której historią cały czas jeszcze się mierzę też pochodziła z Sopotu. Zmarła bardzo młodo - mając zaledwie 45 lat. Okazało się, że przez te krótkie życie rozwinęła nie tylko malarstwo i tkaninę, ale i inne dziedziny twórczości. Mam katalog jej wystawy z lat 60., jej prace od dawna bardzo mi się podobały. Ale obecnie są prawie całkiem zapomniane, a warto je przypomnieć. To nasza tradycja, do której trzeba się odwoływać.
- A więc sztuka wciąż powraca - zauważam. - Chyba od urodzenia byłaś na nią skazana, nie miałaś innego wyjścia. Kiedy zdecydowałaś, że się tym zajmiesz?
– Fakt, jest obciążenie dziedziczne – śmieje się Olga. – Mama miała swój warsztat o, tu, pod oknem. Ja przy niej na mojej ramie robiłam swoje dzieła, nieduże tkaniny już w szkole podstawowej, a nawet brałam udział w konkursie plastycznym „Sopot moje miasto”, organizowanym przez Młodzieżowy Dom Kultury. Dla lalek dziergałam na szydełku malutkie spódniczki i inne ciuchy. Do manualnych rzeczy zawsze mnie ciągnęło. Ale myślałam, że pójdę na historię. W podstawówce i liceum brałam udział w konkursach historycznych, lubiłam to. Potem jednak szkoła plastyczna przeważyła. Państwową Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych w Gdańsku (obecnie Akademia Sztuk Pięknych) ukończyłam w 1994 r. A historią i tak się zajmuję. I teraz cieszę się, że nie studiowałam jej w formalny sposób, bo nie daj Boże, wylądowałabym w IPN-ie.
Wciąż poznaje rodzinne miasto. – Niedawno byłam w miejscu, do którego nigdy wcześniej nie trafiłam – w Górnym Sopocie, w bloku przy ul. Abrahama 28. Stoją tam dwa bloki z lat 60. Całkiem ładne mieszkania, fajne położenie, bo blisko lasu. Nadal jest tu co odkrywać, ciągle można znaleźć zaskakujące rzeczy.
Tekst: Aleksandra Kozłowska