Jarosław Hanc
 
Kubki rosną jak na drożdżach
 
Zawsze staram się wstawić coś nowego do pieca. Czekam na gotowy wypiek i myślę: „Ciekawe jak to wyszło?” Gdy przestanę czuć tę ciekawość, będzie to znak, by kończyć działalność
 
Pracownia mieści się w podwórku, przy ul. Kochanowskiego w Sopocie. Nieduży budyneczek: cegła, drewniane framugi okien. Wewnątrz bardzo ciepło – ceramik Jarosław Hanc wita mnie zarumieniony od gorąca i ubielony gliną, wygląda jak piekarz oderwany właśnie od pieca. I właściwie tak jest – w piecu nastawionym na 960 st. trwa właśnie pierwszy wypał. Tylko zamiast bułek czy bochenków razowca grzeją się filiżanki i talerzyki. Pieką się na tzw. biskwit – trafiają do zimnego pieca jeszcze surowe, zaraz po wysuszeniu. Powoli temperatura rośnie aż osiągnie ponad 900 st. Pierwszy wypał trwa około 10 godzin, po nim naczynia nabiorą twardości i będą gotowe do szkliwienia. Po pokryciu różnokolorowym szkliwem czeka je drugi wypał, tym razem na ostro – bo w temperaturze 1280 st. Taką temperaturę piec osiąga przez 12-13 godzin, później tyle samo stygnie. – Reguła jest prosta: im wyżej wypalane rzeczy, tym lepsza jakość – wyjaśnia ceramik i dodaje, że piec do pierwszego wypału zbudował sam; nad drzwiczkami jest nawet pamiątkowa data: 1995. Samą pracownię ma w tym miejscu od 2003 r. 
- Przed wojną była tu wozownia, należała do sąsiedniej kamienicy – opowiada Jarosław oprowadzając mnie po pracowni. - W pomieszczeniu, gdzie mam koło garncarskie stały konie. Na suficie widać jeszcze dwa metalowe kółka od łańcuchów, do których zwierzęta były przyczepione. A tam, na murku pod ścianą był żłób. W rogu zaś spadzista posadzka, by nawóz spływał do rury. A w pomieszczeniu, gdzie teraz są piece trzymano wóz, w miejscu okien były podwójne wrota. Opowiadał mi o tej wozowni starszy pan z sąsiedniej kamienicy. Pan jest około osiemdziesiątki, razem z żoną jako pierwsi się tu wprowadzili. 
 
Szwedzkie lekcje
 
Wyroby Jarosława Hanca od lat można kupować w sklepiku pod nazwą „Ceramika Sopocka”, na monciaku obok kościoła św. Jerzego. - W Sopocie jesteśmy od 1996 r. – mówi Hanc. - Stoisko na monciaku działa od 20 lat. Na początku sprzedawaliśmy tylko sezonowo, przez jakiś czas staliśmy też w innym miejscu – tam, gdzie dziś jest Multikino.
Kiedy wybierał kierunek studiów: konstrukcje i budowle inżynierskie na Politechnice Gdańskiej nie przypuszczał, że jedyną „budowlą”, jaką kiedyś postawi będzie ceramiczny piec. Ani, że na elektrycznym kole (nożnych używa się już chyba tylko w skansenach) będzie toczył misy, talerze, filiżanki, kubki. Miał zdobyć solidny zawód inżyniera-konstruktora i w tym zawodzie się realizować. Ale koło historii (ta nieco nadużywana, okrągła metafora w tym przypadku jest bardzo na miejscu) Jarosława Hanca potoczyło się jednak inaczej. – Od 1989 r. jeździłem do Szwecji, na Olandię. Stało się to zupełnie przypadkiem - jako student, podczas wakacji mogłem jeździć na kontrakty do pracy w Skandynawii. Na Olandii poznałem ceramika, bardzo cenionego w Szwecji twórcę – nazywa się Olaf Paradis. Prowadzi pracownię razem z żoną, dziś to już pewnie od 40 lat.  Zaczęli tworzyć zaraz po szkole ludowej o nazwie Capellagården, wielu słynnych artystów się z niej wywodzi. No i wtedy na początku lat 90. pozwolili mi u siebie pracować. Zaczynałem – wiadomo - od podstaw. Bo żeby dostąpić tego zaszczytu i usiąść na koło trzeba przejść wszystkie szczeble. Pierwszy szczebel? Sprzątanie, oczywiście – śmieje się Jarosław. – Byłem od „przynieś glinę, ugnieć, pozamiataj”.
Stopniowo zdobywał doświadczenie, stopniowo robił coraz trudniejsze rzeczy. 
- Dosyć długo pracowałem z Olafem – wspomina. - Lubił pracować późnym wieczorem i w nocy. Towarzyszyłem mu, a dzięki temu, że mogłem patrzeć na jego pracę uczyłem się techniki, stosowania różnych narzędzi. Zresztą Szwecja jest bardzo prorękodzielnicza, jeśli można tak się wyrazić. Mają rzemieślniczą produkcję szkła, ceramiki, tkactwo… i wysoko to cenią. Zresztą żona Olafa uczyła się właśnie tkactwa. Ostatecznie z niego rezygnowała, bo wciągnęła się w dekoracje na ceramice. Projektowała je tak, by podkreślić kształt naczynia, do dziś świetnie sobie radzi. W tej chwili oboje mają potężną pracownię – kilka tysięcy metrów kw. Produkcję dostarczają do ekskluzywnych domów towarowych w Europie i na świecie. Ale teraz robią też dużo rzeczy z automatów - brakuje rąk do pracy, zawód niestety zanika. 
 
Dreszcz emocji
 
Jedną z podstawowych lekcji, jakie sopocki ceramik wyniósł z Olandii była glina i jej pochodzenie. – Dziś rzadko kto idzie do lasu, kopie i samodzielnie wydobywa glinę. Oczywiście – można tak robić, gdy wykonuje się wyroby dekoracyjne, nie użytkowe. „Dzika” glina jest zanieczyszona, pełno w niej piasku, drobnych korzeni, gałązek. Dlatego jeśli chce się tworzyć wyroby naprawdę dobrej jakości, trwałe i odporne na zmywanie, kupuje się glinę, której składniki zostały precyzyjnie dobrane w laboratorium. Sam sprowadzam materiał z Niemiec. Produkt z naturalnych minerałów, składniki dozowane są w zależności od tego jaki efekt chce się osiągnąć – czy glina ma być biała,  czy czerwona. Co jakiś czas przyjeżdża więc do mnie tona gliny: sto 10-kilowych worków. Kilka ton wystarcza na rok. 
Szkliwa natomiast robi sam, wyłącznie na bazie naturalnych składników: dolomit, kaolin, skalenie. Miesza je w różnych, czasem ryzykownych proporcjach, ale to właśnie ryzyko i związany z nim dreszcz emocji dają mu tyle frajdy. 
- Moja pracownia jest mała, mam jednego pomocnika. Ale szkliwienie i wypalanie to wyłącznie moja działka - podkreśla. - Każdy ceramik ma swoje tajemnice, sposoby na kolory szkliwa i mieszanki. Efekty bywają nieraz zaskakujące - wychodzą na przykład w trakcie pracy nad czymś zupełnie innym. Czasami nad jakimś kolorem „siedzi” się nawet przez kilka lat. Ale warto to robić. W tym zawodzie trzeba dużo eksperymentować, nie można stać w miejscu, bo to nudne. Dlatego zawsze staram się wstawić coś nowego do pieca. Czekam kiedy będę mógł go otworzyć i myślę: „Ciekawe jak to wyszło?” Gdy przestanę czuć tę ciekawość, będzie to znak, by kończyć działalność.
Oprócz więc pieca do wypału na biskwit i „na ostro” ma jeszcze mały piecyk na próbki. Obok na półce stoi rząd nowych pomysłów: unikalne, szkliwione trójwarstwowo czarki, kubki w oryginalnych barwach… Widać, że każda rzecz jest inna, unikatowa. - Nie lubię gładkiego, idealnego wyglądu – mówi Jarosław. - Powinno być widać, że to ręczna praca.
Przechodzimy do magazynu. Na półkach po sufit pustawo – tegoroczny sezon był udany, większość produkcji się rozeszła. Co cieszyło się największym wzięciem? - Misy, patery, misy ażurowe i z uszami, lampy – wylicza ceramik. - W tym roku przez przypadek uzyskałem nowy kolor, który bardzo się spodobał klientom – turkusowo niebieski, trochę taki grecki, czy tunezyjski. Ludzie lubią również komplety: filiżanki plus czajniczek. Takie też zamawiają restauracje japońskie. A do podawania sushi kupują u mnie małe, kwadratowe miseczki na sos sojowy i imbir.
Wśród klientów są zarówno stali odbiorcy (nieraz uzupełniają serwisy, bo stłukł się talerzyk lub cukierniczka), jak i młode pokolenie – dziewczyny, które jako dzieci przychodziły z rodzicami po „Sopocką Ceramikę”, a teraz kupują już coś dla siebie. A turyści? Zwłaszcza szwedzcy? – dopytuję.
- Tak, oczywiście, sporo turystów kupuje. Dla nich to fajna pamiątka. Chociaż Szwedzi są ortodoksyjni – chwalą własne, szwedzkie rękodzieło, własne głównie kupują, mimo że u nas jest taniej. Od dziecka mają zakodowane, że w życiu młodego Szweda przychodzi czas na różne praktyki rzemieślnicze, na zapoznanie się z tą niełatwą pracą. A jej efekty traktują jako swoje dziedzictwo. Dbają o nie. Chciałbym żeby u nas też tak było.
 
Zawody: kto zrobi więcej rysunków?
 
Kręcąc się po pracowni natykam się na stosik większych i mniejszych patyków. Wygładzone, jasne, jakby wymyte. - To drewno, które zbieramy na sopockiej plaży – wyjaśnia Jarosław. - Robię właśnie nowe misy i kanki z uchwytami z tego drewna. Cały czas jakieś pomysły przychodzą. 
Widać, że nie żałuje decyzji sprzed lat. Że nie poszedł w kierunku wybranych studiów, że zostawił inżynierskie konstrukcje. Siadając przy kole i podrzucając bryłę świeżo wyjętej z worka gliny (za chwilę powstanie z niej misa z falowanym rantem) przyznaje: - Zawsze czułem potrzebę robienia czegoś własnymi rękami. Mój ojciec był cieślą stolarzem. Pamiętam, że zawsze mu pomagałem w różnego rodzaju pracach. Czułem, że chcę coś tworzyć. Jako dzieci z bratem ścigaliśmy się kto zrobi więcej rysunków, rysowaliśmy martwe natury, szkice postaci, mnóstwo tego było. Potem chodziłem do szkoły budowlanej, gdzie też sporo rysowałem, na studiach podobnie. Nigdy nie miałem z tym problemu. A gdy poznałem Olafa i ceramikę, bardzo mi się to spodobało. Choć czasy były ciężkie, bo początek lat 90., transformacja, to postanowiłem na poważnie zająć się gliną. Po prostu chciałem tego spróbować. 
 
Myślę Sopotem
 
Do Sopotu (z Wrzeszcza) przeprowadził się w 1991 r. – Kawał czasu już tu mieszkam. Myślę więc Sopotem, dzieci tu poszły do przedszkoli i szkół. Moja żona mieszka tu od urodzenia, dzieci też. To fajne, że żyjąc w Sopocie wchodzi się w pewną strukturę – lubię współpracować w miastem, od którego dzierżawię tę pracownię (niedawno zrobiłem generalny remont). Cieszę się z tego wynajmu, bo wcześniej wynajmowałem prywatnie i nie jest to łatwe. Trudno przeprowadzać piece, gdy właściciel nagle oznajmi, że za trzy miesiące czynsz będzie dwa razy wyższy. Tu też się, rzecz jasna, zmieniają opłaty, ale na normalnych warunkach. I zmiany dotyczą wszystkich.
A „prywatny” Sopot Hanców? – Na początku mieszkaliśmy na Helskiej –  cisza, spokój, zieleń przy kortach tenisowych, obok ul. Goyki z fajnym, zabytkowym budynkiem z wieżą, dalej Łazienki Północne, Koliba, Piaskownica – ulubiona knajpka – uśmiecha się ceramik. - Ale potem stopniowo zaczęła rosnąć ilość samochodów, jak wracało się z pracy, nie było gdzie zaparkować. Teraz mieszkamy w pobliżu Polnej. Lubimy chodzić w dół na plażę, potem w prawo w kierunku Jelitkowa, albo na Łysą na spacery. No i na Hipodrom - moja 11-letnia córka jeździ konno. A dociera tam na hulajnodze. Chodzimy też do Młodzieżowego Domu Kultury: córka tańczy, syn, 8-latek ćwiczy karate. No i lubimy wracać na Helską, prawie 20 lat tam mieszkałem, sentyment pozostał. 
Cieszy go, że dzieci rozwijają się też plastycznie. - Przychodzą do mnie – o widzi pani, tam na piecu schną ich wyroby - robią coś dla mamy na urodziny, ja im poszkliwię, wypalę… 
A nie kusiły nigdy pana większe formy? Takie jak choćby ceramiczne rzeźby na Żabiance: „Futerały” Swietłany Zerling, relief Jacka Krenza, fontanna Edwarda Roguszczaka? – dopytuję. 
- Chyba trochę za mało wykształcenia mam. Myślałem czasem o artystycznych studiach wieczorowych, ale czasu brakuje, wciąż mnóstwo zajęć… Może kiedyś, na Uniwersytecie Trzeciego Wieku? – śmieje się serdecznie. - Zawsze przecież trzeba mieć jakiś cel.