Kategorie haseł
Zawsze czułem się malarzem.
Nie miałem nieograniczonej ilości ciastek. Miałem przede wszystkim nieograniczoną ilość roboty. Od rana do wieczora. Cała rodzina musiała zasuwać. Po szkole, w dni wolne. Ojciec był głównie specjalistą od tortów. Ja z kolei byłem specjalistą od lodów i pączków.
Aleksandra Kozłowska
Jak wiele bocznych uliczek Sopotu, ul. Obrońców Westerplatte ma wyjątkową atmosferę. Wrażenie robi już pomalowany na biskupi fiolet (pomysł artysty Roberta Florczaka) mostek nad wąwozem przecinającym Skarpę Sopocką. Ul. Obrońców Westreplatte to zabytkowe, zdobione kamienice, ogrody i oczywiście słynna XIX-wieczna Willa Bergera. Jej ciekawa architektura i tajemnicza aura sprawiły, że willa „zagrała” w polskim horrorze z 1985 r. „Medium”. Artyści upodobali ją sobie zresztą wcześniej – bo zaraz po II wojnie. Od 1945 r. mieścił się tu Państwowy Instytut Sztuk Plastycznych. Dziś uczelnia jako Akademi Sztuk Pięknych znajduje się Gdańsku, ale parter budynku nadal wykorzystują studenci malarstwa ASP – wystawiają tam swoje prace.
Zaraz po wojnie w willi mieszkali też profesorowie związani z Instytutem, twórcy tzw. Szkoły Sopockiej. Budynek był główną kwaterą ich pracy, dysput i zabaw.
Sąsiednie domy również służyły (i nadal służą) artystom. W jednym z nich pracownię miał znany rzeźbiarz Adam Smolana, wyżej działała słynna prof. Józefa Wnukowa. Teraz była pracownia prof. Smolany jest chwilowym miejscem pracy prof. Henryka Cześnika, cenionego sopockiego malarza, wykładowcy gdańskiej ASP.
Murarze potrzebni od zaraz
- Sprowadziłem się na tę ulicę 19 lat temu, w 2000 r. – zaczyna opowieść Cześnik. - Zamieszkałem w tym samym budynku, tylko na górze, w miejscu po pracowni prof. Wnukowej, a maluję tu, na parterze. Mam dzięki temu oko na tego rudego kota – to podwórkowiec, z którym się zaprzyjaźniłem. Lubi wejść na coś do zjedzenia i drzemać potem na fotelu w pobliżu kominka.
Cześnik z Sopotem związany jest od urodzenia, a przez rodzinę jeszcze wcześniej. – W 1923 r. mój dziadek, Juliusz Angel rodem z Kacka na wieść, że w Sopocie potrzebni są murarze, zameldował się w kurorcie jako pracownik do budowy Grand Hotelu. Jak również innych budynków – pracował m.in. na ul. Chopina bodajże pod nr 40.
- Dziadek Juliusz był wtedy bardzo młodym człowiekiem, miał 19- czy 20-lat – kontynuuje malarz. - W tamtym czasie murarze dostawali mieszkania w świeżo wybudowanej robotniczej dzielnicy - dziś to ul. Chodowieckiego, boczna od Malczewskiego. Domki z czerwonej cegły, małe mieszkanka: dziadek miał dwa pokoiki, kuchnię i łazienkę. W tym samym 1923 r. poznał Martę, moją babcię, młodszą od niego o rok. Przyjechała tu ze szkolną wycieczką z Grabówka, skąd pochodziła. Poznali się, pokochali… Zamieszkali w tym małym mieszkanku. W 1925 r. urodziła im się córka Helena, moja mama. Sam też tam zresztą mieszkałem, a dziś to mieszkanie mojego starszego brata.
Partyzant i mistrz cukierniczy
Henryk Cześnik urodził się w 1951 r. w Miejskim Szpitalu Położniczym przy ul. Obrońców Westerplatte 3. - Czyli na tej ulicy, gdzie później wylądowałem - mówi malarz i śmiejąc się pokazuje oryginalne świadectwo swego urodzenia oznaczone numerem 666. Świadectwo osobiście podpisał Duchniewski Władysław, dyrektor porodówki. - 12 kwietnia, godz. 14.30. „dziecko płci męskiej” - Henryk czyta dane z pożółkłego dokumentu. - Duchniewski był naszym sąsiadem na Puławskiego.
Dziadkowie Angelowie od pokoleń wywodzą się z Kaszub, z okolic dzisiejszej Gdyni. Zachowały się ich portrety na sepiowych fotografiach z końca XIX w. - siedmiu braci z sumiastymi wąsiskami, niektórzy z nich pracowali jako drwale.
Z kolei ojciec Henryka, Zygmunt Wit Cześnik urodził się w Czarnkowie pod Poznaniem. – O, tu mamy tableau z przełomu 1938 i 1939 r. – malarz pokazuje czarno-białe zdjęcie. – „Poznań, Siódma Kompania Szkolna”. A tu strzelec Cześnik. W czasie II wojny trafił do AK-owskiej partyzantki. Był poszukiwany przez gestapo, miał karę śmierci. Przyjechał na Wybrzeże, ukrywał się w Gdyni. Jak wielu innych żołnierzy, o wojnie opowiadał niechętnie.
W domu Cześników zawsze obecna była muzyka. - Stał fortepian, był akordeon - grał tylko tata. Przed wojną pracował jako klezmer do niemych filmów - grał na żywo w poznańskich kinach. Po wojnie zdarzało się też, że komponował muzykę razem z Andrzejem Rosiewiczem.
Ale pracę Zygmunt Wit Cześnik dostał w Grand Hotelu jako
mistrz cukierniczy.
- Objął tam dział cukierniczy. Potem jako człowiek uzdolniony do wszelkich spraw kulinarnych, zrobił jakieś dodatkowe kursa i został szefem sali – opowiada Henryk. - Poznał moją mamę. Pobrali się. W 1948 r. urodził się mój brat, w 1951 ja, w 1954 moja siostra.
Muszelka
Cukiernik Cześnik chciał się rozwijać. Zrezygnował więc ze stanowiska w Grandzie i razem z panem Bąkowskim założył spółkę - byli właścicielami znanej cukierni Starówka na Długiej w Gdańsku.
- Po dwóch-trzech latach tej spółki ojciec dalej szedł w kierunku samodzielności. Na przełomie lat 50. i 60. objął w Sopocie cukiernię o wdzięcznej nazwie Muszelka. Muszelka mieściła się na zapleczu pogotowia przy al. Niepodległości. Tata przyjaźnił się ze słynnym Włochem, właścicielem lodziarni Milano. Ponieważ nie wszyscy dostawali równe przydziały cukru i mąki, kwitła wymiana. Ojciec oddawał Włochowi cukier, za co ten przywoził mu z ojczyzny smaki do lodów. Najlepsze!
Wydaje się, że dla każdego dziecka mieć ojca cukiernika to spełnienie marzeń. Zupełnie jak w tym wierszyku „Dyzio Marzyciel” Tuwima: „Położył się Dyzio na łące,
Przygląda się niebu błękitnemu
I marzy:
"Jaka szkoda, że te obłoczki płynące
Nie są z waniliowego kremu...
A te różowe -
Że to nie lody malinowe...
A te złociste, pierzaste -
Że to nie stosy ciastek...
I szkoda, że całe niebo
Nie jest z tortu czekoladowego...
Jaki piękny byłby wtedy świat!
Leżałbym sobie, jak leżę,
Na tej murawie świeżej,
Wyciągnąłbym tylko rękę
I jadł... i jadł... i jadł..."
- A nie, to niestety nie tak - zaprzecza Cześnik. – Nie miałem nieograniczonej ilości ciastek. Miałem przede wszystkim nieograniczoną ilość roboty. Od rana do wieczora. Cała rodzina musiała zasuwać. Po szkole, w dni wolne. Ojciec był głównie specjalistą od tortów. Ja z kolei byłem specjalistą od lodów i pączków. Gdy zbliżał się „tłusty czwartek”, robiłem się nerwowy. Prosiłem wszystkich kolegów, żeby pomogli mi w cukierni. To były przecież trzy dni i noce harówki. Robiło się kilkanaście tysięcy pączków! Każdy pączek przez moje ręce przechodził dwa razy. Najpierw go wypiekałem, potem wyciągałem sitem i pakowałem marmoladą.
Ojciec marzył żebym przejął Muszelkę, ale ja go zawiodłem. W tamtych czasach prowadzenie prywatnej inicjatywy to był koszmar. Nie, nie podjąłbym się tego. Czułem się wyłącznie malarzem.
Porysowane księgi cukiernicze
Henryk, już jako dziecko zawsze miał w ręku ołówek i kartki. Te drugie nie zawsze z legalnego źródła. - Włoch oprócz smaków do lodów, przywoził też ojcu księgi cukiernicze – wspomina malarz. - Ojca przede wszystkim interesowały dekoracje tortów, w tym się specjalizował. Rozrysowywałem je razem z nim. Dużo fantazyjnie dekorowanych tortów robiło się na konkursy. Wymyślało się niezwykłości, np. ule z pszczołami. To wszystko lepiło się z masy marcepanowej, jest bardzo plastyczna. Pamiętam więc setki tych pszczółek, oczywiście naturalnej wielkości. Albo fontanny. No i dużo róż - do dziś potrafiłbym taką bardzo realistyczną różę zrobić.
Cukiernicze księgi przywożone przez Włocha wydawały się Heniowi po prostu piękne. Ale nie ze względu na ilustracje przedstawiające ciasta i torty, a z powodu kredowego papieru, na którym zostały wydrukowane. Drugie strony ilustracji były czyste – idealne pole do rozwijania twórczości. - Ołówek sam rysował: scenki sopockie, konie ciągnące wozy. Potem oczywiście dostawałem za to w tyłek - śmieje się Cześnik.
Po tamtych książkach nie ma dziś już śladu, ale zachowały się pięknie wydane niemieckie albumy z malarstwem gotyku i renesansu. W domu Cześników wylądowały pod koniec lat 40. Na tyłach ilustracji przedstawiających dzieła Cimabuego czy Giotta widnieją urocze bazgrołki kredką wykonane niewprawną jeszcze rączką małego Henia.
Kaszubskie sanatorium
Młody Cześnik wychowywany dotychczas przez dziadków przeniósł się z Chodowieckiego na ul. Pułaskiego, ale w małym mieszkanku rodzinie z trójką dzieci było ciasno. Co gorsza, Henryk miał słabe płuca - lekarz zalecił las i jego żywiczne powietrze.
- Była u nas wtedy gosposia rodem z Kaszub. Miała rodzinę w Sianowie, mieszkającą na samotnym gospodarstwie. Kompletne odludzie bez dróg i elektryfikacji. Pojechałem tam mając 4 lata. Później spędzałem w Sianowie każdą wolną chwilę. Leon i Marta Kostuchowie stali się dla mnie rodziną zastępczą.
Z ich synem Brunonem 8-letni Henryk uczył się polować. Na sarny, dziki, kaczki. - Polowało się dla jedzenia, nie dla zabawy. Zajmowałem się tym jakoś do piętnastego roku życia. Potem mi się odwróciło.
Do dziś odwiedza zaprzyjaźnioną kaszubską rodzinę. Jedna z córek Kostuchów, Irena pracuje w kartuskim Refektarzu, galerii sztuki współczesnej.
Henryk Cześnik również wybrał sztukę. Najpierw jednak skończył I LO w Sopocie, mieszczące się w tzw. podkowie. - Jedenaście lat chodziłem do tej szkoły: na dole była podstawówka, potem tylko zmieniłem piętro i wylądowałem w liceum.
Pamięta sklep spożywczy na zapleczu „podkowy”. - Na każdej dużej przerwie kupowaliśmy tam sobie kawałek kiełbasy, bułkę i ogórka kiszonego. A po szkole lecieliśmy do „podkowy” pod okno Seweryna Krajewskiego i słuchaliśmy jego ćwiczeń.
Koniec liceum to z kolei przesiadywanie w popularnym ogródku jordanowskim między dzisiejszą al. Niepodległości i Armii Krajowej. - Stał tam był parterowy rozlatujący się budyneczek, gdzie Czerwone Gitary grały koncerty. Wciągali nas przez okna, jak nie mieliśmu na bilety. Kosela, Klenczon, Seweryn, Skrzypczak na perkusji… I do Non Stopu – jednego i drugiego się chodziło - wspomina. – Odkąd skończyłem 13 lat, mieszkaliśmy na ul. Abrahama na wysokości Opery Leśnej. Wystarczyło otworzyć okna żeby świetnie słyszeć wszystkie koncerty, recitale, konkurs fortepianowy, festiwale sopockie.
Życie jest śmieszne i nieobliczalne
W 1972 r. zaczął studia malarskie w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Gdańsku, dyplom zrobił w 1977 r. w pracowni prof. Kazimierza „Kacha” Ostrowskiego. Od 2003 r. pracuje na ASP. Zajmuje się malarstwem, rysunkiem, scenografią, a także aranżacją wystaw. Nigdy nie czuł się tym zmęczony. - To tak jakby ktoś przyszedł i powiedział: „Mam teraz dosyć, przestaję oddychać”. To tego typu zależność.
Ma swój charakterystyczny styl. Trochę mroczny, trochę straszny, trochę zabawno-absurdalny. - Odbiorcy dzielą się równo na pół - mówi. - Jedni mówią, że moje obrazy są szydercze, prześmiewcze. Inni, że straszne, aż ciarki przechodzą. Sam skłaniam się raczej ku temu pierwszemu wrażeniu. Życie jest przecież śmieszne, dziwne, nieobliczalne. Uważam, że w potocznie rozumianej brzydocie jest wiele piękna. Zachowałem przy tym sporo z tej dziecięcej, brzydkiej, nieudolnej dawnej kreski.
Śmieszny i trochę straszny z pewnością był olbrzymi, wypchany wieloryb, którego Cześnik pamięta z dzieciństwa. - To musiało być jakoś w drugiej połowie lat 50. Wystawiono go w dawnym budynku BWA - drewnianej kiszce zrobionej tylko „na chwilę” na święto płodów rolnych, a która to prowizorka przetrwała lat kilkadziesiąt.
Wieloryb był ogromny, wydawało mi się, że wypełnia sobą całą salę – uśmiecha się sopocianin.
Wtedy nie wiedział jeszcze dlaczego stwór ma tak dziwną, zróżnicowaną powierzchnię. Dopiero później uświadomił sobie, że morski potwór tyle razy rozpadał się ze starości i suchości, że nakładano na niego nowe skóry, niekoniecznie wielorybie. - Niektóre łaty miały więc jakieś włoski (może z jelenia?), były innego niż reszta koloru. Był więc niesamowicie malowniczy. I dziś tych śmiesznych rzeczy już nie ma. Trochę mi tego brakuje.