Moje korzenie ze strony mamy są we Lwowie, od strony taty to Tczew. Do Lwowa wkroczyli Ruski, więc moja babcia Maria Budnik nie chciała tam zostać. Babcia nie chciała mieć rosyjskiego obywatelstwa, ale do końca życia żałowała, że moja mama miała w dokumentach napisane, że urodzona w Związku Radzieckim, a przecież mówiła – urodziła się w Polsce! Dziadek Edward był w organizacji Polskiej we Lwowie, Rusek upił tam Polaka i wyciągnął informację i ich wszystkich wysłali na Syberię – przeżył koszmar; czytałam jego notatki i pisał tam, że jak ktoś był chory to patrzyli na niego jak na kawałek mięsa – szokujące to było. Dziadek dostał się do Armii Andersa, walczył pod Monte Cassino, a potem został w Anglii. Nigdy nie wrócił. Mieliśmy przez to problemy – choć nie mieliśmy z nim żadnego kontaktu. Dziadek zaproponował, by babcia do niego przyjechała z dziećmi, ale ona nie chciała opuszczać Polski. Jego rodzina, teściowa mojej mamy wyjechała do Argentyny. Tak więc babcia wyjechała ze Lwowa bez dziadka. Jechali tu bydlęcymi wagonami, opowiadała, że pełno wszy tam było. Więc jak dojechali na wybrzeże – do Słupska lub Lęborka – babcia zrobiła wielką kąpiel. W 1947 roku znaleźli się w Sopocie. Mieszkali przy Alei Niepodległości na wysokości ul. 23 Marca – dziś już tych domów nie ma – przy samych torach. Później rodzice dostali mieszkanie na Ogrodowej, bo babcia dostała pracę w Oliwie jako tkaczka. Gdy moja mama wyszła za mąż w 1958 roku najpierw mieszkała z moim tatą tam na Ogrodowej. Czekali na mieszkanie. Ja się tam urodziłam w 1959 roku i jeszcze moja siostra, a potem przeprowadziliśmy się na Malczewskiego. Kamienica była budowana dla letników, pamiętam że tam piec był i ojciec przed zimą gliną go lepił. Ubikacja była na korytarzu – ale ona była tylko dla nas. Nie było ciepłej wody. Koleżanka mojej mamy miała gorzej, bo mieli toaletę na podwórku, to zimą musieli po prostu wiadro w domu mieć. Choć byłam bardzo mała to pamiętam ten dom na Ogrodowej, bo tam były skosy i mama mi zrobiła taką jakby komórkę, gdzie się bawiłam, było to wytapetowane. I pamiętam jak z ojcem te glinowe piece robiliśmy. Moja mama Jadwiga Budnik urodziła się w 1934 roku. Więc miała kilkanaście lat, gdy dotarła do Sopotu. Chodziła tutaj do technikum, które było na dzisiejszej ulicy Haffnera. Mam do dziś jej świadectwo z 1952 roku – Technikum Gospodnie Ministerstwa Gospodarki Komunalnej. Opowiadała mi, że miała dużo koleżanek. Kiedyś jedna z nich długo nie przychodziła do szkoły. Mama postanowiła ją odwiedzić, by zanieść jej lekcje. Poszła do jej mieszkania, ale już stamtąd nie wyszła. Tam była prawdopodobnie UB i nikogo, kto przyszedł nie wypuszczali. Gdy mama nie wróciła na noc do domu babcia się zaczęła bardzo denerwować. To były wczesne lata pięćdziesiąte. Babcia nie należała do partii, udało jej się wywinąć. I jak mama nie wracała to babcia poszła wtedy do partii. Miała dobrą opinię jako pracownik i mamę wypuścili. Ale mama wspomniała, że od tej pory była dyskryminowana w szkole, nie dobrnęła do końca, tylko zrobiła małą maturę, tak ją tam męczyli. Po małej maturze mama zaczęła pracować. Pracowała w WPHW (Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Handlu Wewnętrznego), a później w melioracji. Potem ja się urodziłam, jako ostatni rocznik, który się tu urodził w Sopocie! To było w 1959 roku. Wtedy mama skończyła karierę zawodową i zajmowała się mną i siostrą. Kiedyś tak było, że kobiety siedziały w domu, w mojej klasie to chyba tylko dwie mamy pracowały. Na Malczewskiego bawiliśmy się w skakankę, klasy, gumę, kapsle w piaskownicy, w policjantów i złodziei. Cały dzień się latało. Organizowaliśmy sobie też Festiwal Piosenki. Szczególnie gdy była brzydka pogoda. Mieliśmy w piwnicy wózkarnię. Przebieraliśmy się w stroje, jakieś sukienki od mamy, robiliśmy sobie dekoracje. Nikt nie zwracał uwagi czy ktoś ma głos, czy nie. Skecze sobie opowiadaliśmy. Teksty wycinaliśmy sobie z gazet i wkleiliśmy sobie do zeszytu. Gdy nie było pogody to też chodziłyśmy do siebie do domów i dla lalek coś szyłyśmy, bawiliśmy się razem. Kiedyś na Alei Niepodległości był piękny sklep z drogimi rzeczami. Dziadek kupił mi lalkę, która miała głowę z porcelany. I jak wyszłam z tego sklepu ona mi upadła i ta głowa się rozbiła… Pamiętam też inne szmaciane lalki. Na Monte Cassino, gdzie niedawno był Rossmann był sklep z zabawkami, gdzie lubiłam chodzić, tam była drewniana podłoga i pamiętam jej zapach. Tak samo będę pamiętała do końca życia bitą śmietanę – w Aldze – z mamą tam chodziłam. Pamiętam też naprzeciwko szpitala reumatologicznego, niedaleko od mola była restauracja, w której zakonnice piekły serniki – jak one smakowały! Wtedy był modny twist, chodziłam często do parku i uciekałam mamie – miała problem ze mną zawsze. Podeszłam do pana, który sprzedawał lody – a on powiedział – że dostanę jak zatańczę twista – i zatańczyłam! Miałam też koleżankę, z którą się schowałyśmy pod łódką – mama się strasznie denerwowała, myślała żeśmy się potopili! Wtedy dostałam w tyłek. Oczywiście chodziliśmy często na plażę. Mama kupowała takie kostki kakaowe, którymi nas smarowała. Z plaży pamiętam jeszcze lody Bambino i też z dzieciństwa pamiętam Prince Polo. W czasach Gomułki były takie ekskluzywne delikatesy i pamiętam tam były kabanosy. My mieliśmy szczęście w Sopocie, bo zawsze na sezon coś więcej do sklepów rzucali. A tam gdzie jest Alma był Rynek. Stała tam taka mini hala targowa – w niej był sklep z koniną, bardzo elegancki, czyściutki, dużo ludzi tam kupowało i pamiętam jak mama kupiła kabanosy z koniny! Na rynku dużo ludzi się spotykało. Charakterystyczne było wtedy to, że kobiety zawsze nosiły chustki. Latem, wieczorami chodziliśmy na Monciak. Tak było przyjęte, że wieczorem przyjezdne kobiety chodziły tam elegancko ubrane. I my chcieliśmy sobie po prostu popatrzeć na nie. Nosiły takie długie kreacje – to wszystko były przyjezdne, tubylców się tam nie widywało
Szkoła
Chodziłam do szkoły podstawowej do trójki na ul. Wejherowską, a potem do II liceum. To już były lata siedemdziesiąte. Nie można się wtedy było ubierać wyzywająco w naszym ogólniaku. Gdy koleżanka ubrała buty na obcasie, to pani kazała jej wyjść, zostawić buty poza klasą i całą lekcje stała na bosaka. Jej ojciec był taryfiarzem, więc stała dobrze finansowo. Po studniówce ubrała kożuch i też ją dyrektor wezwał, żeby tego nie nosiła bo jak ona zginie, to on za to nie będzie odpowiadał. A gdy inna dziewczyna przyszła w ufarbowanych włosach to pan profesor powiedział – witamy nową koleżankę, kazał jej usiąść w pierwszej ławce i odpytywał ją. W podstawówce jeszcze nauczycielka biła linijką po rękach, wtedy nauczyciel to był jak bóg! Pochody na 1 maja pamiętam dobrze, bo byłam w zuchach, a w szkole średniej w harcerzach. Nasz dyrektor z liceum był partyjny – mówili że to „czerwona szkoła” i wszyscy musieli być obowiązkowo nie w harcerstwie, ale w HSPSie – Harcerskiej Służbie Polsce Socjalistycznej. Przyjechał kiedyś do Polski Willy Brandt i miał przejeżdżać przez Sopot. To dyrektor zabronił nam w ogóle podchodzić do okien. Na apelu powiedział, że kto coś zamanifestuje, to od razu wyrzucą go ze szkoły.
Podwórko, życie sąsiedzkie
Na Malczewskiego dwa ostatnie bloki były spółdzielcze, a pozostałe komunalne. I my z tych dwóch bloków trzymaliśmy się razem i co roku ktoś tam miał komunię i my wszyscy się odwiedzaliśmy. W piwnicy była pralnia z wanną, a ponieważ woda nie dochodziła do wszystkich pięter to wieczorem mamy tam przychodziły z dziećmi i my wszyscy kąpaliśmy się tam razem. Jak były święta też wszyscy się odwiedzaliśmy, na stole zawsze coś leżało – mimo że w sklepach nie było, to jakoś się coś wykombinowało. Pierwszą Komunię miałam w parafii na Malczewskiego w parafii NJPJ. Ksiądz proboszcz – mówiliśmy na niego Franek – trzymał nas krótko. Miałam białą sukienkę z falbankami – mama mi w komisie kupiła. Inne ubrania mama i babcia szyły, w komisach było drogo. Miałyśmy też sąsiadki, których mężowie pływali i można było od nich coś czasem kupić. Wtedy wszyscy byli podobnie ubrani, nikt się nie wyróżniał. Nawet jak ojciec którejś pływał, to i tak się ubierały normalnie. Pamiętam sklep Telimenę – tam gdzie dziś jest ZUS na Al. Niepodległości. Raz w tygodniu była tam dostawa. Te rzeczy były bardzo trwałe, można było latami nosić. Buty też – np. Syreny – kozaki miałam siedem lat. Zakładało się i nosiło, nosiło, nosiło.
Komunikacja
Kiedyś z Gdańska do Gdyni jeździł taki czerwony autobus 101. Były „trajtki”. Sąsiadka miała Syrenę i bardzo przeżywaliśmy jak na czasem gdzieś przewiozła. Bo nikt nie miał wtedy samochodu! Jeździły wozy konne. Drogi były brukowane. Wydaje mi się, że w ogóle nie było kontaktów z Gdańskiem i Gdynią. Pierwszy raz w liceum spotkałam koleżanki, które były z Przymorza. Trzymaliśmy się dzielnicami. Poza Sopot nie było po co jeździć, bo tu wszystko było. Był Dom Towarowy i tam było wszystko – Cepelia. Na Monte Cassino chyba była Moda Polska. Nas miejscowych to sezony denerwowały. Na Monte Cassino były tłumy. My chodziliśmy – same dzieci – na plażę. Mama gotowała nam kompot z rabarbaru lub jabłek, braliśmy kanapki i szło się całym podwórkiem na plażę. I tam cały dzień siedzieliśmy. Po mleko chodziłam na Malczewskiego z taką kanką. Pani brała chochlę i nalewała. I wszystko było w porządku. Kiedyś koleżanka dostała gumę do żucia od ojca, który był marynarzem i jej przywiózł. To myśmy wszyscy z podwórka tą jedną gumę żuli – przekazywaliśmy sobie aż wróciła do koleżanki. W czerwcu, czy na jesień chodziliśmy na górki palić sobie ognisko. Tata robił latawiec, mama kiełbaski, szaszłyki szykowała i tam do późna sobie siedzieliśmy. Jak się sprowadziliśmy to tu było dziko, rosły kwiaty polne, krowy się pasły. Tam też kwiatki na procesję zbierałyśmy. Tłumy ludzi chodziły – kiedyś o wiele więcej niż dzisiaj. Kolędę też wszyscy przyjmowali. Chodziliśmy do Opery na próby – wchodziliśmy prze dziury w płocie. Nikt nas nie wyganiał, siedzieliśmy sobie, czasem udało się zdobyć autograf – tak samo pod Grand Hotelem. W czasach liceum spotykaliśmy się po domach – były to prywatki. Miałam taki magnetofon Grundig 140 – czterościeżkowy. Cieszyłam się z niego bardzo. Tak samo, gdy dostałam składaka – czerwony Sokół – jak wtedy ktoś miał nowy rower to naprawdę było super. Spotykaliśmy się w swoim gronie, miałam kuzyna, który chodził na dyskoteki i uczył mnie tańczyć. Kiedyś życie towarzyskie było w domu. Dyskoteki były też w szkole. W 2 LO mieliśmy takiego fajnego profesora, który niestety potem zginął w wypadku. On organizowała dyskoteki – ale on uważał, ze do 22 i koniec. To było wtedy modne. I nie pamiętam żadnych problemów, żeby narkotyki były. Moda była, że wszyscy palili papierosy w toalecie. Kiedyś złapali tak jakiegoś syna prominenta, ale dyrektor powiedział, że to go nie obchodzi, że nie będzie robactwa trzymał i go wyrzucił. Pani woźna też takie naloty na ubikacje robiła. Nasza szkoła miała dobry poziom, jak ktoś chciał iść na studia to do niej szedł. Była dyscyplina i wymogi, a nie każdy sobie z tym dawał radę.