Zygmunt i Jadwiga Okrassa, Sopot 1970 r.
Zachlapany farbą cyrk rodziny Okrassów 
Rozmowa z rodziną Okrassów to jak wizyta na planie filmu Felliniego. Jedno mówi przez drugie, co chwila ktoś komuś przerywa, poprawia, uzupełnia, śmiech, zgiełk, żarty, niekończące się dygresje. Z tego chaosu wyłania się jednak nader interesujący, barwny obraz
 
Aleksandra Kozłowska 
- Choć urodziłem się w Sochaczewie, jestem stary sopocianin. Już jako roczny bobas przyjeżdżałem tu na wakacje – uśmiecha się Zygmunt Okrassa, grafik i malarz, absolwent PWSSP (obecnie ASP) w Gdańsku. – Mieliśmy w Sopocie bliską rodzinę, wujostwo Nowińskich. Mieszkali koło Wyścigów, skąd szutrową drogą szło się na bosaka prosto na plażę. Jak wielu warszawiaków przenieśli się nad morze po okupacji. Ciocia Nowińska, Żydówka, piękna kobieta w typie Kaliny Jędrusik w czasie wojny ukrywała Żydów. Tu, w Sopocie wujostwo mieli fabryczkę słodyczy, produkowali m.in. takie malutkie, czekoladowe flaszeczki nadziewane alkoholem.  
Pierwsze wspomnienia Zygmunta z letnich pobytów w Sopocie to: 
- starszy o kilka lat kolega Zyga (to dzięki niemu dziś na Okrassę wszyscy mówią „Zyga”), z którym jako chłopcy w krótkich spodenkach zbierali naboje po łąkach. Kilka lat później z tym samym Zygą pomagali rybakom wyciągać flądry i śledzie z sieci, za parę godzin pracy dostawali 10 zł, co było całkiem niezłą sumką,
- gruby plik banknotów, który wręczyła Zygmuntowi ciocia Nowińska, za co uradowany dzieciak kupił sobie torbę cukierków. Na nic więcej nie starczyło, było to bowiem zaraz po denominacji na początku lat 50.,
- duża kawiarnia pod Grand Hotelem. Kawiarnia miała zatłoczony ogródek, małą muszlę, gdzie co dzień w sezonie grywała orkiestra, a wczasowicze przychodzili na „fajfy” i dancingi. W tym ogródku Zyga i Zygmunt, starannie wymyci i ubrani biegali z liścikami np. od pana ze stolika w rogu dla pani przy stoliku pod kasztanem, albo po kwiaty od pana z Warszawy dla uroczej panny Krysi z Radomia. Dostawali za to 5-10 zł.  
Późniejsze sopockie wspomnienia Zygmunta wiążą się już z artystycznymi studiami. Ale najpierw na scenie musi pojawić się Jadwiga. 
W ogóle mi się nie podobał 
Jadwiga (z domu Lipiec) urodziła się w Złotoryi. – Mama skończyła szkołę handlową, tata był kolejarzem i nauczycielem – opowiada. – Po jakimś czasie przeprowadziliśmy się do Częstochowy. Tam skończyłam liceum plastyczne – o tym, że będę zajmować się sztuką wiedziałam od dzieciństwa. Po liceum zdawałam więc na ASP w Krakowie. Nie dostałam się i rodzice byli bardzo zadowoleni. Bo w Krakowie ciągle chorowałam: zatoki, gardło – wszystko przez ten smog. 
Dostała się za to na Akademię w Gdańsku. Do dziś pamięta egzaminacyjne zadanie: zaprojektować ścianę budynku LOT-u, z tym poradziła sobie znakomicie. Pamięta też mrożący krew w żyłach egzamin ustny. Pytanie dotyczyło procesów norymberskich. Jadwiga zaczęła odpowiadać, gdy nagle jeden z członków komisji zrobił gest jakby podcinał sobie gardło.  
– Pomyślałam, że coś źle palnęłam i że lepiej już się nie pogrążać. Zamilkłam więc na amen. Z części ustnej dostałam zero punktów. Dopiero później zrozumiałam, że egzaminator chciał mi podpowiedzieć pokazując wieszanie zbrodniarzy wojennych.  
Wtedy też Jadwiga po raz pierwszy ujrzała Zygmunta. – I wcale mi się nie podobał. Ostrzyżony na jeża – a był to rok 1970, dużo chłopaków nosiło fajne, długie włosy – do tego w mundurze! 
To fakt, Zygmunt był na egzaminie w wojskowym mundurze, był bo musiał. 
– Choć bardzo się starałem uciec przed wojskiem, to w końcu mnie dopadło – opowiada Okrassa. – Zanim jednak do tego doszło zdążyłem skończyć w Warszawie (mieszkałem tam od 13 roku życia) Technikum Budownictwa Wodnego. Potem pracowałem na budowie zapory w Solinie – straszne doświadczenie: kierowałem wielkimi, ponurymi chłopami, na których bałem się nawet spojrzeć. Wytrzymałem pół roku.  
Kontynuując swą desperacką ucieczkę przed armią, Zygmunt trafił następnie do Słupska, gdzie w jednej z podstawówek został nauczycielem robót ręcznych i rysunków. Na ZPT utrzymywał ostry rygor: gwoździe, młotki, blachy i inne materiały musiały być przecież utrzymane w porządku, zaś prowadzone przez niego lekcje rysunku stały się oazą wolności twórczej i luzu. – Po półtora roku skończyła się moja kariera pana od robót. Dostałem wezwanie nakazujące stawić się bezpośrednio w jednostce wojskowej, w Gdańsku przy ul. Łąkowej. Nie było wyjścia, stawiłem się. W jednostce miał szczęście – został pisarzem sztabowym, co oznaczało wypełnianie różnych dokumentów, prowadzenie ksiąg, przygotowywanie plansz na polsko-radzieckie manewry – rysując pozycje polskich czołgów musiał tylko uważać, by ich lufy nie były prowakacyjnie skierowane na wschód. – Wtedy wymyśliłem sobie ASP. Wojsko zgodziło się bym poszedł na egzaminy wstępne, warunek był tylko jeden: musiałem być w mundurze. 
Mewa i Janis Joplin 
Na Jadwigę od razu zwrócił uwagę. – Zobaczyłem taką młodą Monicę Vitti i już jej z oczu nie spuszczałem – uśmiecha się. 
Wkrótce potem zamieszkali razem w akademiku „Mewa” w Sopocie, przy ul. Bema. – Mieliśmy w pokoju prawie cały czas ciemno – jedyne okienko było małe i częściowo zasłonięte szafą. Budziliśmy się nie wiedząc czy to jeszcze noc czy późne popołudnie – śmieje się Jadwiga. – Słuchaliśmy z płyt Cohena, Janis Joplin… Marek, nasz syn jest dzieckiem miłości i „Mewy”. 
Zygmunt: - W „Mewie”, w świetlicy odbywały się wystawy naszych starszych kolegów: Jasia Sołeckiego, Andrzeja „Rzęsy”, Jurka Ostrogórskiego, „Anioła” Sobieszczańskiego. Praktycznie co wieczór spotykaliśmy się i do rana kłóciliśmy o obrazy. W akademiku mieszkali też koledzy muzycy, Edek Zienkowski mozolnie powtarzał frazy koncertów skrzypcowych. Słuchałem Bacha, Bartholdy’ego, Mozarta, Henryka Wieniawskiego w trudnej kuchni muzycznej, w jaką zamieniała się nocą „Mewa”. 
Jadwiga w wyłatanych dżinsach i długim skórzanym płaszczu pomiędzy zajęciami eksplorowała Sopot – w przeciwieństwie do Zygmunta nie znała miasta z dzieciństwa, nad morze jeździła głównie na Hel czy do Kołobrzegu. Razem chodzili do kina „Bałtyk” na francuskie komedie Jacques’a Tati, do kawiarni Teatralnej przy monciaku. Hitem była Coca-Cola, która szturmem zdobyła sopockie lokale. – Gdynia miała Pepsi, i to nas odróżniało. Pepsi nikt nie lubił, liczyła się tylko Cola – wspomina Zygmunt. 
Rok 1975 był dla Okrassów podwójnie ważny - Zygmunt obronił dyplom (Wydział Malarstwa i Grafiki), Jadwiga urodziła Marka (w Częstochowie, gdzie mieszkali jej rodzice). Rok później obroniła się z wyróżnieniem w Pracowni Projektowania Graficznego prowadzonej przez grafika warszawskiej szkoły plakatu profesora Witolda Janowskiego. Po studiach oboje zostali na uczelni – Jadwiga do dziś prowadzi tam Pracownię Ilustracji, Zygmunt prowadził na I i II roku Pracownię Podstaw Projektowania Graficznego. Pracowali w Gdańsku, ale mieszkali dalej w Sopocie – na Brodwinie. Jadwiga zajęła się nie tylko rysunkiem i malarstwem (jednym z ulubionych jej motywów są zabawnie malowane konie, wyścigi i plaża, na której również są… konie), ale przede wszystkim ilustracją – zarówno książkową, jak i prasową. Rysowała dla m.in. „Szpilek”, „Twojego Stylu”, „Filmu”. Podobnie Zygmunt – autor niezliczonych ilustacji prasowych i plakatów.  
Wąż na ścianie 
Ze swych pierwszych smarkatych lat Marek pamięta nie monciak i rurki z kremem, a brodwińskie podwórko i plażę w okolicach dawnego Miramaru. – Na podwórku regularnie toczyły się walki między dzieciakami z bloków „gdańskich” i „kokoszkowych”. Sam byłem na nie jeszcze za mały, miałem jakieś 6-7 lat, więc z rówieśnikami raczej bawiliśmy się w podchody w lesie – wspomina. – Coroczną okazją do podwórkowych starć był też śmigus-dyngus. O, to była prawdziwa wojna, gdzie nie brało się jeńców. W ruch szły wiadra, balony z wodą. Raz skonstruowałem na tę okazję specjalny plecak z torbą na wodę, do tego podłączony był wąż z pompąw sumie coś w rodzaju armatki wodnej.  
Ale w decydującym momencie, kiedy podbiegł do Marka jakiś chłopak z zamiarem bezlitosnego oblania go, prototyp armatki zawiódł. Coś zepsuło się z pompą i z węża zamiast srogiego strumienia kapnęło marne parę kropel. Chłopak wykorzystał moment markowej dezorientacji i wlał mu za koszulę pół wiadra wody.  - To były inne czasy. Dzieciaki całe dnie spędzały przed blokiem i w okolicach. Dziś trudno sobie wyobrazić żebyśmy tak luzem puszczali naszego 6-letniego Staśka. Ciągniemy go więc wszędzie ze sobą – śmieje się Marek.  
Jako dziecko artystów miał w domu wspaniały, twórczy luz. – Rysował, malował, lepił, rzeźbił wszystkim i wszędzie. W pokoju narysował na przykład węża ciągnącego się przez wszystkie ściany aż do łazienki – wspomina Jadwiga. – Innym razem z namoczonej ligniny i mydła wyrzeźbił jajko sadzone inspirując się obrazem Zygi, z plasteliny zbudował pałac dla mrówek, które zwabił do komnat kawałkiem surowego mięsa. Zachęcaliśmy go do kreatywności, a właściwie tylko ją wyzwoliliśmy nie blokując jego pomysłów. 
- Dzieci to żywioł – komentuje Marek. – Widzę to po naszym Staśku i Laurze (w czerwcu skończy 2 lata). – Wystarczy wyzwolić ich temperament i dać możliwości. Sam od dziecka miałem opanowane różne techniki. W domu nie było tak jak w szkole, gdzie rysowało się tylko w bloku, grzecznie na kartce. Mogłem działać wszędzie.  
Zygmunt: - Mieliśmy taki zwyczaj, gdy Marek był mały, że kiedy ja czy Jadwiga przygotowywaliśmy jakiś rysunek do prasy, synek zawsze mógł na koniec coś dorysować. A to jakiś ogon, a to uszy. Ale był dumny i szczęśliwy, gdy potem widział publikację. „Patrz, wujku” – mówił do rodziny. – „To moje!” Z takimi rodzicami i z takim doświadczeniem był więc skazany na sztukę. 
Wypiek obrazów 
- W liceum ciągnęła mnie biotechnologia, chemia, ale i tak wiedziałem, że wybiorę malarstwo – przyznaje Marek Okrassa. – Postanowiłem robić dalej to, co już znałem, w czym czułem się jak ryba w wodzie. Znałem przecież nie tylko techniki, ale i sam budynek ASP: pracownie rodziców i ich znajomych.  I dodaje żartem: - Tak to już jest w cyrkowej rodzinie. Urodziłem się w wozie, od małego umiałem wygiąć się w pałąk - nie było wyboru.  
W 1994 r. zaczął więc studia na Wydziale Malarstwa i Grafiki gdańskiej ASP. Pięć lat później skończył Akademię z wyróżnieniem – dyplom w pracowni malarstwa prof. Macieja Świeszewskiego oraz w pracowni rysunku Marii Targońskiej. Dziś nadal mieszka i tworzy w Sopocie. Zajmuje się malarstwem, plakatem, ilustracją, projektowaniem graficznym. Współpracuje m.in. z „Twoim Stylem”, „Newsweekiem”, „Żaglami”. Należy do Stowarzyszenia Sopot – Miasto Artystów, od 2004 r. angażuje się w projekt „Sopot – ulica Sztuki”. Jego obrazy można oglądać m.in. w Urzędzie Miasta Sopotu. Stale współpracuje z warszawską Galerią Sztuki Katarzyny Napiórkowskiej.  
Żona Marka – Anna, z domu Małecka sopocianką jest od 14 roku życia.  
– Wcześniej mieszkaliśmy na Aniołkach, potem w Oliwie – mówi. – Przeprowadziliśmy się tu, bo tata postanowił otworzyć kawiarnię. W dzieciństwie Sopot kojarzył mi się z niedzielnymi spacerami całą rodziną. 
Tata Ani, Mirosław Małecki zakochał się w Sopocie podczas studiów – skończył ekonomię na Uniwersytecie Gdańskim (jej wydział znajduje się przy ul. Armii Krajowej). Pracował w dużej firmie, ale myśl o Sopocie i marzenie o własnej kawiarni nie dawały spokoju. W końcu 15 lat temu podjął przełomową decyzję – zostawił korporację i przy ul. Haffnera otworzył Zaścianek. Charakterystyczny „babciny” wystrój: stare, rodzinne meble, bibeloty, obrazy szybko zdobyły sobie uznanie gości, do dziś stałych klientów nie brakuje. 
Ania jest – jakżeby inaczej – także po ASP w Gdańsku, zajmowała się grafiką projektową. W Sopocie wspólnie z koleżankami prowadzi studio graficzne LESS. Ich sopockie projekty? Np.: oprawa graficzna Festiwalu Fotografii, katalogi i kalendarze dla Miasta.  
A wspólne projekty młodych Okrassów? Śmieją się, że dzieci są takim projektem. Marek: - Mamy wspólną pracownię na Podjeździe w dawnej piekarni; do dziś zresztą na parterze działa sklep z pieczywem. Piekarnia była tu od początku – kamienicę zbudowano ok. 1910 r. Po II wojnie prywatny zakład zastąpiła piekarnia Społem. Wciąż mamy oryginalny piec chlebowy, zachowały się też tabliczki BHP m.in. z instrukcją jak myć ręce przed rozpoczęciem pracy. Staś często mi towarzyszy, ma tu zresztą swoją część przestrzeni. Maluje, rysuje wykorzystując do tego wszystko, co mu wpadnie w ręce, np. kładzie farbę zmiotką.  Wiele prac Stasiek i Laura, zwana Maleństwem tworzą wspólnie z babcią Jadwigą. Razem robią np. scenografie do własnych przedstawień, maski: wilka albo smoka, rysują historie, które opowiada Jadwiga. Rośnie kolejne pokolenie „cyrkowej” rodziny Okrassów.