Zofia Hłasko, pierwsza z lewej, Krynica 1972 r
Sankami na szczyt
 
Trener mówi: „Masz tu sanki wyczynowe. Spróbuj zjechać, bo za kilka dni mamy wyjazd do Krynicy na mistrzostwa Polski”. Byłam przerażona
 
Aleksandra Kozłowska
 
Energią i radością życia mogłaby obdzielić dobre kilka osób. Nic w tym zresztą dziwnego – ktoś, kto regularnie dostarcza swemu organizmowi endorfin, musi nimi promieniować niczym „farelka” ciepłem.
Zofia Hłasko-Woźniak urodziła się w Sopocie, w 1946 r. 
- Mieszkaliśmy przy ówczesnej ul. Świerczewskiego, dziś Andersa. Mama miała więc blisko do szpitala – mieścił się na Abrahama. A że był lipiec, to na piechotę dobiegła na porodówkę – opowiada Zofia.
Na piechotę też z niej wróciła, już z córeczką zawiniętą w becik. 
Rodzice Zofii: Kamilla (gdy pracowała w sopockim prezydium musiała spolszyczyć imię na mniej oryginalną Kamilę przez jedno „l”) i Edward Hłaskowie do Sopotu przyjechali z Wilna. Był rok 1945, z Kresów migrowały tłumy repatriantów. Hłaskowie jechali pociągiem, kilka dni, z przesiadkami, m.in. w Białymstoku, gdzie zostały dwie siostry Edwarda. W metalowej, wysłanej kocykiem wanience z uchwytami wieźli swą malutką, pierworodną córeczkę. Dwie kolejne oraz syn urodzili się im już na Wybrzeżu. 
Edward Hłasko urodził się w Mamadyszu, w Tatarstanie - jego ojciec walczył w Powstaniu Styczniowym, za co zapłacił zesłaniem. W Tatarstanie ożenił się po raz drugi, w późnym już bardzo wieku, bo po sześćdziesiątce. - Ale zdążył jeszcze machnąć czwórkę dzieci. Mój ojciec miał brata i dwie siostry, te co po wojnie osiadły w Białymstoku – mówi sopocianka.
Słynny pisarz Marek Hłasko, autor „Następnego do raju” to rodzina Zofii. - Mój pradziad i jego prapradziad byli braćmi. W naszym mieszkaniu na Świerczewskiego odbyło się kilka zjazdów rodziny Hłasko. Sporo nas się wtedy spotykało. Samego Marka Hłaski nie poznałam, ale wydaje mi się, że raz u nas był w domu, ale to był taki czas, że nie można się było do tego przyznawać. 
 
Choinka z Dziadkiem Mrozem
 
- Tata wybrał Sopot, bo koniecznie chciał nad morze. Nie dlatego, że marzył o zawodzie marynarza, po prostu ciągnęło go nad wielką wodę. Z wykształcenia był prawnikiem – studia skończył na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie. Po przyjeździe do Sopotu dostał pracę w Urzędzie Wojewódzkim w Gdańsku, kierował wydziałem statystyki. Mama z początku nie pracowała, musiała najpierw nas wszystkich urodzić – śmieje się Zofia. - Ale na szczęście z Wilna przyjechała też babcia, mama mamy. Opiekowała się nami, gdy mama poszła do pracy – w sopockim magistracie. 
Zofia pamięta „choinki” dla dzieci pracowników organizowane w Urzędzie Wojewódzkim. Kapelusze z brystolu i bibułki, „Tańczymy la-ba-da”, deklamowanie wierszyków. I budzący największe emocje Dziadek Mróz - św. Mikołaj był wówczas wyklęty - rozdający świąteczne paczki: pomarańcze, słodycze, drobne zabawki. SKM-ki jeszcze nie było, mała Zosia z rodziną jechała do Gdańska „ciuchcią”. 
Na co dzień chodziła do jednego z sopockich przedszkoli - mieściło się koło rynku. Do dziś ma w pamięci paskudny smak tranu, który wychowawczyni podawała wszystkim dzieciom tą samą aluminiową łyżką, do zagryzienia był kawałek razowego chleba. I obowiązkowe leżakowanie - Zośce nie chciało się spać, przymykała więc tylko oczy, gdy zbliżał się patrol, otwierała, gdy wychowawczyni minęła już jej składane łóżko. – Pamiętam też obiady, które trzeba było zjeść do samiutkiego końca. Nie ważne smakowało czy nie – talerz musiał zostać pusty. Denerwowało mnie to, ale musiałam zjadać. 
 
Hłasko! Na tor!
 
Podstawówkę zaczęła od sopockiej „jedynki”. - Potem przeniesiono nas do „ósemki” – teraz to piękna szkoła, wtedy dwa małe baraczki – wspomina. – Kiedy byłam w siódmej klasie, zorganizowano międzyszkolne zawody saneczkarskie. Na torze obok Opery Leśnej. Nie bardzo chciałam brać w nich udział, ale nauczyciel WF-u oznajmił: „Hłasko, ty jesteś dobra w biegach, skokach, dam cię na zawody saneczkarskie”. Co było robić? Wzięłam moje drewniane sanki i ruszyłam pod górę. A na górze czekał już sędzia startowy. Przez wojskowy telefon na korbkę informował sędziego na dole, że zaczyna odliczanie: „trzy, dwa, jeden, start!”, wtedy tamten włączał stoper i liczył czas. 
- Najpierw czekał mnie próbny ślizg – opowiada dalej Zofia. - A nawierzchnia nierówna: muldy, hopki… Jadę, jadę, aż tu nagle na jednej muldzie tak podskoczyłam, że sanki mi się rozpadły. Byłam załamana – jak teraz w zawodach wystartuję? Sanki odstawiłam na bok, wiedziałam, że tata je naprawi. Wszystko umiał naprawić, w Mamadyszu się nauczył. Sytuację uratował kolega ze szkoły – pożyczył mi swoje metalowe sanki. I na tych sankach udało mi się zawody wygrać! Taki był początek mojego saneczkarstwa. 
W Sopocie działał wówczas klub Ogniwo Sopot, z sekcją saneczkową. - Trener Edmund Staniecki zawołał mnie po tych zawodach i mówi: „Masz tu sanki wyczynowe. Spróbuj zjechać, bo za kilka dni mamy wyjazd do Krynicy na mistrzostwa Polski”. Byłam przerażona. Ale wzięłam te sanki - ciężkie, ok. 20 kg – dzięki czemu jechały dużo szybciej niż nasze zwykłe, domowe. Poszłam z nimi na górę, stało tam kilku zawodników Ogniwa Sopot. Widzą, że się boję. No to posadzili mnie na te sanki i… ziuuu! Jeden z nich – Krzysiek Cackowski, który potem został moim mężem i znanym rugbystą popchnął sanki ze mną. Pojechałam. I bardzo mi się to spodobało. 
W ten sposób Zofia Hłasko znalazła się w Krynicy na mistrzostwach Polski w saneczkarstwie juniorów. Dobrze pamięta tamtejszy tor długi na 1400 m (sopocki miał ledwie 500), do tego oblodzony. Mimo kasku, nakolanników i nałokietników, struchlała na ten widok. Ale zacisnęła zęby i zjechała. Jak mówi, na mistrzostwach szło jej całkiem nieźle, była w połowie stawki. 
 
Ach, znaleźć się w filmie
 
A zanim spróbowała saneczkarstwa, chciała być drugim Heinrichem Schliemannem. – Marzyła mi się praca odkrywcy, archeologa. Chciałam odkopywać zaginione miasta i cywilizacje. Później, jako 13-14-letnia podfruwajka myślałam sobie: „A może by pójść do szkoły filmowej?” Bo na mojej ulicy mieszkali Bogumił Kobiela i Zbyszek Cybulski. Gdy szłam ulicą i mijałam ich dom, zawsze zerkałam czy Kobiela jest na balkonie. Jeśli był, szłam wyprostowana, cała dumna… A miałam taki długi, gruby warkocz.  Babcia nie pozwalała mi go na ulicy rozplatać, ale gdy już nie mogła mnie z domu widzieć, rozpuszczałam włosy wypatrując słynnego Bogusia. Miałam nadzieję, że spojrzy na mnie i zaniemówi z wrażenia. Do dziś z sentymentem oglądam film „Kobiela na plaży”. 
 
Austria
 
- Po jakimś czasie w Sopocie zmieniono tor pod sanki wyczynowe – z wirażami, lodzony. I wieżę startową. Można było trenować. Na kolejnych mistrzostwach Polski w Krynicy też dobrze wypadłam – zajęłam drugie miejsce i wzięli mnie do kadry narodowej. Miałam wtedy 17 i pół roku. W 1964 r. pojechałam na mistrzostwa Europy juniorów w Kufstein, w Austrii. Dla mnie to było coś niesamowitego - zobaczyć Zachód. Zdobyłam tam wicemistrzostwo Europy. Gdy wróciłam, przyjmowano mnie jak gwiazdę: w szkole huczne powitanie, nagrody – szczególnie pamiętam wielką, skórzaną torbę z Cepelii, wywiady w telewizji. Ależ byłam stremowana!
- Odnalazłam się w tym sporcie, choć zajęłam się tym przez przypadek – uśmiecha się Zofia. - Jeździłam bardzo długo, bo jeszcze po trzydziestce, jako żona i matka. Ale potem sekcję w Ogniwie rozwiązano, a wzięli mnie do klubu krakowskiego. Mieszkałam nadal w Sopocie, tylko na zawody z nimi jeździłam. Potem jeszcze byłam w klubie zakopiańskim, na koniec w krynickim. No i wciąż należałam do kadry narodowej - na mistrzostwach kraju zawsze lądowałam w pierwszej szóstce. W 1973 r. w Karpaczu zdobyłam brązowy medal. Stopniowo miałam jednak coraz mniej czasu na treningi. Wiadomo: dom, rodzina, dorastający syn, Grzegorz (dziś wokalista i muzyk rockowy)
 
Torby z Sopotplastu
 
Po zakończeniu kariery saneczkarskiej poszła do pracy. Jak wiele tutejszych kobiet znalazła zatrudnienie w Sopotplaście - Sopockich Zakładach Wyrobów Galanteryjnych. Duże przedsiębiorstwo produkowało torby, torebki, walizy – zarówno z tworzyw sztucznych, jak i ze skóry. - Zostałam księgową, potem jeszcze różne dodatkowe kursy porobiłam. Na koniec jako ostatnia schodziłam z pokładu. Trwała likwidacja zakładu, towar był wyprzedawany. Nasz likwidator znał Marka Hłaskę – poznali się w Ameryce, dokąd likwidator pojechał do pracy. Dałam mu nawet kilka moich wierszyków – lubiłam pisać dla siebie i znajomych, taka zabawa. Mój tata też pisał wiersze, w naszym kręgu Hłasków miał nawet pseudonim „Poeta”. Do dziś mam kilka toreb z Sopotplastu – szczególnie jedną lubię – piękną, skórzaną. Potem przeszłam do jednego z sopockich ADM-ów też do księgowości. Jestem tam do tej pory, na 1/3 etatu.
Nie ukrywa, że sanek jej brakuje. Lubi przeglądać sobie pamiątki z czasów swej sportowej kariery: dyplomy, zdjęcia, wycinki prasowe. Zamiłowanie do sportów zimowych pozostało – gdy kończymy wywiad, Zofia biegnie do domu oglądać relację ze skoków narciarskich.
Nie zrezygnowała też ze sportowej aktywności – codziennie od wiosny do końca października kąpie się w morzu. Jednocześnie podkreśla, że nie jest morsem, bo zimą nie pływa. Lubi mieć w wodzie przestrzeń, morze to zupełnie co innego niż basen. Basenów więc unika. 
 
Zdjęcia od ulicznego fotografa
 
Bardzo aktywna jest również na facebookowej stronie Dawny Sopot i Jego Mieszkańcy. Regularnie wrzuca tam czarno-białe zdjęcia rodzinne – z ojcem, rodzeństwem, a także z zawodów saneczkowych. 
- Kiedy przyjechaliśmy tu po wojnie, mało kto miał własny aparat. Na szczęście był fotograf na molo. Ojciec bardzo często ustawiał nas do pozowania, ściągał też fotografa na samą plażę, by robił nam zdjęcia jak się bawimy, kąpiemy. Albo stoimy na tle morza takie cztery mokre sieroty. Potem jako starsze już trochę dzieci złożyliśmy się na „Druha” - mieliśmy wreszcie swój sprzęt, nieważne, że byle jaki. Gdy wyjechałam do NRD na zawody, kupiłam tam sobie Certo, dość duży aparat. Dzięki temu mam zdjęcia z lat 60. Koleżanki kupowały sobie bieliznę, ciuchy, chłopcy płyty, a ja koniecznie chciałam mieć aparat.
 
Uczennice na Non Stop chodzą
 
Z uśmiechem wspomina też sopockie życie towarzyskie. - Chodziłam do Non Stopu, gdy jeszcze był na rogu Drzymały, niedaleko Muzeum Sopotu. Występowały tam tzw. młode talenty, m.in. nasza koleżanka. Z uznanych talentów najbardziej lubiłam Czerwone Gitary. Przyznaje, że z braku pieniędzy najczęściej tylko się stało pod Non Stopem. – Bo zawsze trzeba było coś jeszcze zamówić, kawę czy coś. Z siostrą – Haliną chodziłyśmy więc najczęściej na próby. Patrzyłyśmy na Czerwone Gitary, Klenczona, Niemena, Krajewskiego – mieszkał tu, blisko naprzeciwko mojej szkoły – I LO. Ale dyrektorka naszego ogólniaka nie pozwalała uczniom chodzić do klubu. Pamiętam, że mówiła „na Non Stop”. „Uczennice na Non Stop chodzą latem, ja wszystko wiem, nie wolno!”. Bo w klubie pokusy różne, jakiś papieros na przykład. Do szkoły nie wolno było nawet w spodniach chodzić, płaszcze mogły być tylko granatowe. Ale latem Monciak taki był kolorowy! Inni ludzie, inne ubrania… 
Chodziła też na koncerty sopockiego festiwalu. Ponieważ mama Zofii pracowała w magistracie, dostawała karty wstępu. – Oj, wiele razy tam byłam, do dziś mam przed oczami te tłumy. A gdy już kart nie było, chodziliśmy do lasu i przełaziliśmy przez płot na teren Opery żeby tylko zobaczyć Niemena. Ganialiśmy pod Grand Hotel zdobywać autografy. Szalałyśmy na punkcie Marino Mariniego. Koleżanka specjalnie nauczyła się kilku zdań po włosku, żeby go zagadnąć. A Sopotplast z okazji festiwalu wypuszczał specjalne torby plastikowe z logo tej imprezy, mam nawet z taką torbą zdjęcie. A jakie kolejki po nie były! Sprzedawcy wydzielali tylko po trzy.
 
Podróże z moją siostrą
 
Dziś Zofia, dwukrotna rozwódka jest wolną kobietą. – Dużo wyjeżdżam, z siostrą jeździmy na wycieczki: z biurem podróży, albo do sanatorium, albo prywatnie sobie coś wykupimy. Bardzo mi się podobała Turcja. Egipt też – piramidy musiałam przecież zobaczyć. Ale najbardziej podobała mi się autokarowa wycieczka do Włoch – cały „but” przejechaliśmy z góry na dół, i z powrotem. Na Monte Cassino uroniłam łezkę. Właśnie dziś siostra do mnie dzwoniła w sprawie najbliższej wycieczki. Zastanawiamy się między Tunezją, a Wilnem, naszym rodzinnym miastem – nigdy jeszcze tam nie byłam. Czas się wreszcie wybrać.