Wojciech Staroniewicz

Skazany na jazz

 

Tekst: Aleksandra Kozłowska

 

- Czy można powiedzieć, że był pan skazany na jazz? - zaczynam pół żartem, pół serio. - Urodzić się w Sopocie i mieć talent muzyczny…W takich okolicznościach jazz jawi się jako oczywista droga rozwoju. To przecież tu w 1956 r. odbył się pierwszy w Polsce festiwal jazzowy.

- Chyba rzeczywiście można tak powiedzieć - śmieje się Wojciech Staroniewicz, znakomity saksofonista i kompozytor. - Pochodzę nie tylko z Sopotu, ale i z muzykalnej rodziny. Moja babcia, Ida z domu Bejnar grała na fortepianie, i to - jak mówi rodzinny przekaz - bardzo dobrze. Wyróżniała się już w dzieciństwie. Zanim życie skomplikowało się przez różne historyczne zawieruchy wiązano z nią spore nadzieje, mówiło się, że będzie brała udział w konkursach, koncertach. Niestety los chciał inaczej.

 

„Na saksofon przeskoczysz w trzy minuty”

 

Wojciech ma też dwie starsze siostry, obie uzdolnione muzycznie. - Wszyscy troje chodziliśmy do Szkoły Muzycznej I st. przy ul. Obrońców Westerplatte w Sopocie, zresztą świetnej szkoły, którą bardzo dobrze wspomninam. Elwira chodziła do klasy skrzypiec i została skrzypaczką. W latach 70. uciekła z naszego „baraku” - po prostu nie wróciła z tournee i została w Holandii. Tam  pracowała w Radio Filharmonisch Orkest w Hilversum. Dobrze ten jej wyjazd pamiętam, kończyłem wtedy liceum. Rodzice widzieli o jej planach, dla mnie było to zaskoczenie - wspomina.

- Druga siostra, Wanda chodziła do klasy fortepianu. Ja też zaczynałem od tego instrumentu. Potem jednak, w czwartej klasie zostałem przeniesiony na klarnet;  chyba chodziło o zasilenie filharmonii dęciakami. A ja wówczas nawet nie wiedziałem jak klarnet wygląda - śmieje się sopocianin. - Uczył mnie znakomity nauczyciel, pan Kordasz. Wiedział, że podoba mi się saksofon, więc powiedział: „Słuchaj, będziesz się uczył grać na klarnecie, ale potem na saksofon przeskoczysz w trzy minuty.” I tym mnie kupił. Bo klarnetu nie lubiłem.

Muzyka klasyczna cały czas towarzyszyła jego dzieciństwu.

- Mama potrzebowała sztuki, muzyki i nas pchała w tę stronę. Sama dla siebie też trochę grała na pianinie. Zawsze słuchała konkursów chopinowskich - to było prawdziwe święto. Siadało się przy radiu, słuchało przesłuchań konkursowych, mama zapisywała nazwiska wykonawców, typowała kto wygra. I często miała rację. Taka atmosfera w domu na pewno miała na mnie duży wpływ.

Klasyka klasyką, ale jazz równie wcześnie zaczął frapować małego Wojtka.

- Zakładaliśmy z kolegami zespoły. Graliśmy w piwnicy, na kartonach zamiast bębnów. Sami robiliśmy elektryczne gitary. Miałem też trochę płyt. Pamiętam m.in. album orkiestry Woody Hermana ze słynnym „Four Brothers”. Ta płyta w pewnym monencie przeskakiwała, a ja myślałem, że tak ma być - saksofonista parska śmiechem. - Dopiero po latach zorientowałem się, że coś tu nie gra. Widocznie „przeskok” odbywał się w muzycznie dobrym momencie, w logiczny sposób.

W roli dekoracji miał w pokoju zawieszony talerz od perkusji, a na nim wypisane nazwiska ulubionych muzyków, w tym Włodzimierza Nahornego. Nie mógł się wówczas spodziewać, że po latach, jako dorosły już muzyk będzie z Nahornym współpracował. I to ponad dekadę, cały czas z wielką satysfakcją.

- Nahorny od dziecka był dla mnie ważną postacią. Jego muzyki wtedy za bardzo nie znałem, wrażenie robiły na mnie same opowieści o nim. To zasługa wspomnianego już nauczyciela od klarnetu, znali się z Wyższej Szkoły Muzycznej w Sopocie. Prof. Kordasz zawsze mi powtarzał, że Nahorny to prawdziwy tytan pracy.

 

Cyganie przy ognisku

 

Ale dorastanie w nieciekawych Gomółkowskich czasach nie zawsze było czystą harmonią. Owszem, położenie domu rodzinnego Wojtka - w kamienicy nieopodal monciaka i Czyżewskiego bez wątpienia wnosiło radosne nuty w życie przyszłego muzyka. - Kamienica wprawdzie brzydka, ale za to w centrum. Za dzieciaka mieliśmy tu raj. Do morza leciało się na bosaka, tylko z ręcznikiem. Przez wygiętą sztachetę w płocie właziliśmy na grandhotelowską plażę powylegiwać się w koszach. 

Dużo czasu spędzało się też na podwórku. - Gonitwy, zabawy. Byłem podwórkowym chłopakiem.

Drzewołaz? - dopytuję.

- Wszystkołaz.

Pamięta warsztat ślusarski na podwórku i pobliski zdziczały ogród należący właśnie do tego ślusarza. - Oczywiście można było wejść tam na szaber, ale jak dorwał to… ciężko bywało - wspomina. - W latach 60. co roku na naszym podwórku pojawiali się Cyganie. Wnosili niezwykły klimat, zupełnie jak z Hrabala. Lato, zaczyna się sezon i w pewnym momencie matki ostrzegają: „Zamykajcie drzewi, zamykajcie, bo Cyganki już chodzą”. Bano się kradzieży. Kiedy Cyganki chodziły po domach usiłując coś sprzedać, faceci Cyganie rozpalali ognisko i bielili (cynowali) patelnie. Cały dzień siedzieli na podwórku przy tym ognisku, palili papierosy. Mieli jakiś specjalny płyn, kij z zawiązaną szmatą i tym jechali patelnia po patelni. Pociągniętą płynem patelnię znów wkładali do ognia. I tak przez cały dzień. A my, dzieciaki byliśmy nimi strasznie zaciekawieni - krążyliśmy, podglądaliśmy, ale podejść się baliśmy. Potem Cyganki sprzedawały patelnie po domach. Dobry sprzęt to był, nic się nie przypalało.

I dodaje: - Druga cygańska grupa grała na monciaku, zawsze pod Złotym Ulem. Gdy byłem dzieciakiem, grali fajne, swoje rzeczy, ale gdy podrosłem, przerzucili się na radiowe przeboje typu „Jadą wozy kolorowe”. „E, to już nie są prawdziwi Cyganie” - uznałem wtedy - śmieje się Wojciech.

Ale już szkoła - podstawówka nr 4 i panujący w niej tępy, socjalistyczny dryl stanowiły poważny zgrzyt w młodzieńczej egzystencji Staroniewicza.

- Dyrektor, sadystyczna postać lał nas po rękach gumowym szlauchem. Pełnym w środku. Za co? Za cokolwiek. Za każdą niesubordynację. Większość nauczycieli z mojej szkoły nie powinna w ogóle wykonywać tego zawodu. Z miejsca ucinali naturalną ciekawość świata, głód wiedzy. Jak nasza matematyczka - od razu odebrała mi ochotę do nauki: „Siadaj. Dwa!” Tylko gość od geografii, pan Witczak, był pedagogiem z prawdziwego zdarzenia. Genialnie nas uczył. Prowadził też koło łucznicze. Pamiętam jak budowaliśmy za szkołą wał, gdzie ustawiliśmy tarcze. Ale potem chyba UB go zwinęło. Witczak był jedyną osobą na całą szkołę, którą zapamiętałem pozytywnie. A poza tym to bieda z nędzą. I jeszcze te obowiązkowe apale, akademie, pochody 1-majowe…

 

Być jak Jacques Cousteau

 

Choć równolegle do nauki w „czwórce” chodził na fortepian, a potem klarnet do szkoły muzycznej, wcale nie myślał o zawodzie muzyka.

- Chciałem być biologiem. Zresztą skończyłem biologię - Wydział Biologii i Nauk o Ziemi na Uniwersytecie Gdańskim. Praca dyplomowa dotyczyła synatropizacji ptaków morskich na podstawie obserwacji w budującym się Porcie Północnym. Nowe, zmienione przez człowieka środowisko zmieniało zachowania ptaków.

Morze ciągnęło go już jako małego chłopczyka. - Mówiłem wtedy, że będę marynarzem, bardzo chciałem zobaczyć Japonię. Inspirowały mnie książki o samurajach. Później marzyłem o zawodzie biologa - podróżnika. Fascynowało mnie nurkowanie, batyskafy, Jacques Cousteau. Muzyka była na drugim miejscu.

Marzenia o nurkowaniu spełnił. W liceum (sopocka „dwójka”) zapisał się do gdańskiego klubu „Neptun” Ligii Obrony Kraju. - Nurkowaliśmy głównie w Zatoce Gdańskiej, eksplorowaliśmy słynne, niedawno odkryte wraki: „Solen” i tzw. „Miedziowiec”. Nasz klub współpracował z Muzeum Morskim - właśnie potrzebowali nurków do tych wraków. Świetny był to czas. Treningi w kesonach w bazie wojskowej na Oksywiu. Byliśmy bardzo dobrze wyszkoleni. A mocne płuca przydały się potem w graniu na saksie.

 

Duśka i Wojtek

 

Ale już w trakcie studiów muzyka przebiła się na plan pierwszy. - Razem z siostrą Wandą mieliśmy duet Duśka i Wojtek. Poezja śpiewana. Siostra pisała teksty z muzyką, oboje śpiewaliśmy, grałem też na gitarze. Później też komponowałem.  

Gdy pytam o koncerty, Wojtek odpowiada skromnie: - Tak, trochę występowaliśmy. Byliśmy na przykład na południu Francji, taka prywatna trasa.

Nie wspomina, że zadebiutowali pod koniec 1975 r. na scenie studenckiego klubu Wysepka. Zauważył ich Janusz Neugebauer pracujący wówczas w gdańskim klubie Żak. W efekcie rodzeństwo dostało zaproszenie do stworzenia cyklicznego programu autorskiego w Żaku. Tym sposobem powstał Salon Duśki i Wojtka. Ich piosenki podbijały serca nie tylko studentów.

We Francji byli w sierpniu 1980 r. i w marcu 1981 r. - To był burzliwy czas. Solidarność mocno już huczała. A my zjeździliśmy całe Lazurowe Wybrzeże - opowiada Wojtek. - Czym? Autostopem albo garbusem. Garbus należał do francuskiego Tunezyjczyka, kontrabasisty, którego w pewnym momencie dokoptowaliśmy do zespołu. W tym niedużym aucie trzeba było zmieścić kontrabas, gitarę, no i trzy osoby. Dlatego siedzenia z tyłu były położone, a ja jechałem na leżąco. Luksusowo. Na śpiworach między instrumentami.

- Jak nas przyjmowano? Świetnie. Wtedy Polska i Polacy byli na ustach całej Europy. Wolnościowe wrzenie, wszyscy nas wspierali. Witali nas z otwartymi ramionami. Podczas naszej drugiej trasy wiele osób radziło nam żebyśmy nie wracali, bo tam już Rosjanie wchodzą. Rzeczywiście, niedługo potem wprowadzono stan wojenny. Ale my wróciliśmy. Dla rodziny, dla dziewczyny - byłem zakochany, w Sopocie czekała moja przyszła żona. Poza tym był odruch patriotyczny - trzeba jechać, walczyć o tę demokratyczną Polskę. Nie byłem żadnym działaczem, ale jeździłem na demonstracje pod stoczniową bramę, pod  Zieleniak. Pamiętam bunt, ale i strach. Bunt pcha, by nie być biernym, ale jednocześnie trudno się było nie bać, gdy ZOMO pędziło ludzi. Człowiek był w tym wszystkim jak mały pyłek.

- Tak więc po francuskiej podróży znów znaleźliśmy się w Polsce. Ślub brałem 31 sierpnia 1980 r., kiedy podpisywano Porozumienia Sierpniowe. Dlatego ten ślub był ostatnią ważną sprawą - trochę żartuje Wojciech. - Wszyscy siedzieli wpatrzeni w telewizor i czekali czy Wałęsa podpisze porozumienie tym swoim wielkim długopisem.

Warto było wracać?

- Trudno ocenić. Nie jestem typem emigranta, człowiekiem, który szuka lepszego życia gdzieś indziej. Wolę na miejscu zmieniać, działać, tworzyć.

 

Pracowałem jak szalony

 

Zaraz po studiach (skończył je w 1979 r.) dyplomowany biolog wybrał się do… Szkoły Muzycznej II st. we Wrzeszczu.

- Nie musiałem iść do wojska, co było wtedy obowiązkiem. Ale ponieważ miałem siostrę na Zachodzie, uznali mnie za element niepewny i z miejsca przenieśli do rezerwy. No to poszedłem do szkoły, na saksofon. Wtedy już wiedziałem, że chcę iść w jazz. Pracowałem jak szalony.

I ta praca przyniosła efekty. Dyplom (w 1983 r.) zrobił z wyróżnieniem. Dwa lata później na X Międzynarodowym Konkursie Młodych Zespołów Jazzowych „Jazz Juniors” w Krakowie wraz z zespołem Mit Lidera zdobył I nagrodę zespołową, a także nagrodę indywidualną za najlepszą kompozycję. Kolejny rok to znów I nagroda: „Złoty klucz do kariery” na Pomorskiej Jesieni Jazzowej, tym razem z zespołem Set-Off. Do kompletu doszła II nagroda na International Contest for Youth Orchestras in Hoeilaart w Belgii.

Gdy pytam Wojtka o najważniejsze wydarzenia związane z graniem, odpowiada: - Na pewno to, że wylądowałem w zespole Nahornego. Zupełnym przypadkiem. Na jeden koncert zastąpiłem jednego z muzyków, skrzypka Maćka Strzelczyka i… zostałem. Pamiętam, że był to festiwal w Kaliszu, program trudny, bo utwory Szymanowskiego przerobione przez Nahornego na jazzowe. A po koncercie Włodek mówi: „Wiesz, ty już będziesz grał w naszym składzie, oprócz skrzypiec. Bo saksofon fajnie tu brzmi”. Z kwintetu zrobił się sekstet. Razem jeździliśmy po Europie, po różnych festiwalach. Uważam, że w tym czasie bardzo muzycznie się rozwinąłem. Muzyka Nahornego otwierała mi klapki.

Inne bardzo ważne dla Staroniewicza wydarzenie, które stało się napędem dla jego własnych poszukiwań muzycznych to udział (jako jedyny saksofonista z Polski) w Międzynarodowym Konkursie Improwizacji Jazzowej w Waszyngtonie, w 1991 r. Dostał się do półfinału, był tam jednym z 21 muzyków z całego świata. Konkurs wygrał Joshua Redman. - Ten konkurs to była duża rzecz w moim życiu - nie ukrywa Wojtek. - Wtedy postanowiłem, że będę miał swój zespół. Założyłem pierwszy własny kwartet, a później kolejne zespoły.

Jako człowiek, który „nie jest typem emigranta” i lubi działać na miejscu od dziesięciu lat koncertuje jako solista z Polską Filharmonią Kameralną Sopot Wojciecha Rajskiego.

 

Eleganckie ubiory szyte na miarę

 

Rodzice Wojtka: Jadwiga i Witold Staroniewiczowie pochodzili z Wilna i Mińska. Po wojnie musieli stamtąd wyjechać. - Najpierw osiedli w Giżycku, potem, gdy ojciec dostał pracę w Sopocie, ściągnął też mamę. Nie była z tego zadowolona, tam mieli cały poniemiecki  dom, a tu mieszkanie w kamienicy - opowiada sopocianin. - Ojciec był geodetą, mama wiele zawodów w życiu uprawiała. Głównym jej wykształceniem był Państwowy Instytut Robót Ręcznych w Warszawie. W czasach mojego dzieciństwa szyła odzież do małego sklepiku z modnymi ubraniami, sklepik mieścił się tam, gdzie teraz jest Monte. Na prośby moje i siostry spisała trochę swych wspomnień.

A dzieci Wojciecha? Czy odziedziczyły po nim „cały ten jazz”?

- Najstarszy syn żyje w Irlandii. Też uczył się grać na fortepianie, ale w szkole średniej zrezygnował z nauki na Gnilnej. Poziom ogólnokształcący jest tam niższy niż w „zwykłych” liceach, fokus nastawiono na granie. A syn nie chciał zamykać sobie innych dróg. Skończył zarządzanie i marketing.

Córka z kolei na własne życzenie chciała uczyć się gry na skrzypcach. Skończyła sopocką szkołę muzyczną, poszła do średniej. I pewnego dnia (chyba w trzeciej klasie), kiedy jak co dzień ćwiczyła, nagle odłożyła instrument.  Schowała go do futerału i oznajmiła: „Nie będę się więcej uczyła grać na skrzypcach”. Wypisała się ze szkoły i wybrała inną pasję - konie. I dziś jest instruktorką jazdy konnej. Czasem można ją spotkać na Hipodromie. Konie kocha bezgranicznie, spędza z nimi czas od świtu do nocy.

A trzecie dziecko, syn, który ma cztery i pół roku jeszcze nie wiadomo w którą stronę pójdzie. Wszystko przed nim - uśmiecha się Wojtek.