Witold Tilsa
Aleksandra Kozłowska
Dziś nie wypłynęli. Wczesnokwietniowy wiatr od morza nie pozwala wyprowadzić niewielkiej łodzi. Hula mocna „czwórka”, spienione fale uderzają o brzeg, gęste, szare chmury kłębią się nisko na niebie. Ale to nie znaczy, że Witold (ojciec) i Rafał (syn) Tilsa mają luz. Na zapleczu swego sklepu (wędzony łosoś, flądra i makrela, po połowach świeży śledź, szprotka, łosoś, rzadziej mocno już przetrzebiony w zatoce dorsz, sezonowo belona) rozplątują mance. To sieci o drobnych oczkach, przeznaczone do połowu śledzi. – Od nich wzięła się nazwa „Plac Mancowy” w Sopocie; kiedyś „rezydowali” tam rybacy – wyjaśnia starszy Tilsa. - Nie tylko łowili ryby – latem obwozili łodziami letników po zatoce.
Marek Sperski w przewodniku o kurorcie opisał wspomniany plac jako „prostokątny trawnik (…) w środkowej części Parku Północnego, służący w XIX w. do suszenia rybackich sieci nazywanych mancami. W okresie rozkwitu kąpieliska na przełomie XIX i XX w., miejsce festynów i masowych imprez, zimowych ślizgawek, a także (do 1926 r.) boisko sportowe. Od 1931 r. stanowi element kompozycji parkowej.” 
Dziś sopoccy rybacy – w sumie cztery rodziny - mają swą bazę na plaży obok baru Przystań. W długim pawilonie prowadzą punkty sprzedaży ryby, na zapleczu mają szatnie, kuchnie, miejsce na sieci i sprzęt. Stojące wzdłuż brzegu kolorowo malowane łodzie i powiewające z nich chorągiewki na długich kijach (służą do oznaczania miejsc, gdzie zastawiono sieci) to nie tylko urokliwy element nadmorskiego krajobrazu i tło turystycznych selfie. To przede wszystkim narzędzie pracy. 
Tilsowie łowią od pokoleń. Rybakiem był ojciec Witolda, Gerard (został po nim kasiorek, czyli podbierak, który sam zrobił), a także wujek Gerarda Jan. W Sopocie rodzina mieszka od przedwojnia, najwcześniejsza znana lokalizacja to dom przy sopockim młynie, obecnie ul. 3 Maja. – Kuzyn zajmował się trochę naszym drzewem genealogicznym, doszukał się gdzieś, że Tilsa to holenderskie nazwisko – mówi Witold. – To możliwe, przecież do Gdańska i na Żuławy od wieków przenosiło się wielu Holendrów.
 Wolał syrenę na czterech kołach
W domu Tilsów rybaczenie było obecne cały czas. Nie tylko poprzez świeżą rybę, ale i regularne szycie siatek, lakierowanie lin (żeby się nie plątały), topienie ołowiu na obciążniki…
- A ja wcale nie chciałem być rybakiem – przyznaje Witold. – Uczyłem się na mechanika samochodowego, zostałem czeladnikiem w warsztacie. To był czas żuków, nysek, syren… Samochody były moją pasją.
Zamiast morskiego spotkania z kuszącą pół-kobietą, pół rybą wolał więc syrenę na czterech kołach. I pewnie dlatego po raz pierwszy na połów wypłynął dość późno, bo jako 24-latek. Wcześniej, za dzieciaka pomagał nieraz z rodzeństwem, gdy dorośli ciągnęli włók na węgorza, ale to nie była praca, a czysta frajda. Potem nawet jakby chciał, to małolata by nie zabrali na łódź. Nie jest przecież duża, żaden tam kuter – zmieszczą się dwie, maksymalnie trzy osoby.
Pierwszy raz na morzu był z ojcem, oczywiście. Pamięta ten dzień do dziś. – Była wiosna, ruszyliśmy na śledzie. Nagle przyszedł sztorm, bujało naprawdę solidnie. Fala i prąd wyrzuciły nas w Jelitkowie. Ale połów był dobry – dodaje ze śmiechem. 
I dorzuca: – I tak już zostałem w tym fachu. 
Sezon na dorsza
Syn Witolda, Rafał też początkowo nie wiązał swej przyszłości z mancami, włokami, żakami. – Poszedłem na AWF w Gdańsku. Na drugim roku kolega powiedział, że potrzebują ludzi do prac alpinistycznych na budowach. Niemiecka firma, dobrze płacili. Robiliśmy m.in. zadaszenie nad Operą Leśną, membrany dachowe nad stadionami we Frankfurcie, w Rudzie Śląskiej. Przepracowałem tak dwa lata, ostatnie zlecenie było przełomem – robota miała trwać trzy tygodnie, przeciągnęła się do czterech miesięcy. Dotarło do mnie, że nie chcę tak spędzić życia. Z dala od bliskich, od psa, który z tęsknoty schudł dobre parę kilo.
Wrócił do Sopotu. I tak jak Witold, w wieku 24 lat po raz pierwszy wypłynął na połów. Dokładnie pamięta kiedy: 16 września 2012 r. 
– Była jeszcze flądra (główna zdobycz latem), ale zaczynał się już sezon na dorsza – opowiada Rafał. – I nieźle nam poszło: trzy czy cztery skrzynki tej ryby wyciągnęliśmy. 
Rodzinna tradycja przeważyła – Rafał dołączył do ludzi morza. Pracuje z ojcem. Jeśli prognozy są dobre, wypływają ok. 2-3 nad ranem, bo już przed siódmą zjawiają się pierwsi kupujący: okoliczni mieszkańcy, turyści i, rzecz jasna właściciele barów rybnych. Po 9 po świeżej rybie nie ma już śladu, zostają wędzone i w formie pasty na chleb. – Budynek, gdzie mamy sklepik stoi od ok. 2007 r., wcześniej – od 1970 r. były tu drewniane budy. Gdy spłonęły, w latach 80. miasto pobudowało nowy pawilon, bez prądu i wody – wspomina Witold. – Teraz mamy komfort. 
Łódź Tilsów oznakowana numerem SOP-15 ma w sobie część łodzi Gerarda, na której dziadek Rafała pływał od początku lat 70. Ta część to drewniana, laminowana burta. Zgodnie z przepisami nowa łódź musi bowiem zawierać 10 procent starej.
Kobiety już nie przynoszą pecha
Tilsowie to cztery rybackie pokolenia. Co się zmieniło przez lata? Witold: - Sprawy techniczne. Na początku sieci były bawełniane. Łatwo się szarpały, strzępiły, szybko trzeba było wymieniać. Potem weszły stylonowe, w końcu żyłkowe. Pojawiły się sondy, GPS-y – łatwiej namierzyć rybę niż wtedy, gdy podczas nocnych połowów do dyspozycji miało się tylko kompas i zegarek.
Zmieniły się też sprawy rybne. Witold: - W latach 80., gdy padła Centrala Rybna martwiliśmy się co my z tą rybą zrobimy, komu sprzedamy. Teraz problem jest odwrotny – ryb jest coraz mniej. Bałtyk, nieduże, zamknięte morze jest mocno przełowiony (jak i cały wszechocean zresztą, przede wszystkim za sprawą potężnych trałowców). – U nas najgorsze są wielkie paszowce, kutry łowiące ryby z przeznaczeniem na mączkę rybną. Karmi się tym drób, trzodę i bydło hodowane na mięso. Jak przepłynie takie monstrum ze 100-metrową siecią za sobą, nie ma co zbierać – mówi Rafał. – A do tego fok jest teraz więcej. Mądrale – pływają wzdłuż sieci i wyjadają ryby. Człowiek wyciąga sieć, a tu 2/3 towaru to same głowy. Ręce opadają. Pewnie, najlepiej by było, gdyby ryby starczało i dla fok, i dla ludzi, ale przy tym przełowieniu to niemożliwe.
Mniej ryb, to i mniej rybaków. Tilsa wspomina, że jeszcze w połowie lat 80. przy sopockiej plaży stało jedenaście łodzi, dziś ledwie cztery. Stąd dopłaty z Unii, stąd unijne „odprawy” za zezłomowanie łodzi. 
- Kiedyś zawód ten wiązał się z większym zagrożeniem – zauważa Witold. – Prognozy pogody były znacznie mniej dokładne. Wypływało się na 12 godzin, bo morze spokojne, wracało nieraz w sztormie. Pamiętam jak w latach 70. jedna z sopockich łodzi w ogóle nie wróciła, zatonęli. Innego rybaka – a był już niedaleko brzegu - piorun trafił. Od tamtej pory nigdy w burzę nie wypływamy. A wszystkich, co zginęli na morzu tradycyjnie wspominamy 2 listopada, w Zaduszki Morskie.
Obok baru Przystań powracających z morza wypatruje drewniany Chrystus z kapliczki upamiętaniającej wizytę Jana Pawła II.
Tradycyjnie od nieszczęścia na wodzie chronili święci Piotr i Paweł. Do dziś 29 czerwca, w dniu ich święta dekoruje się łódki, ustraja je kwiatami, przy kapliczce na plaży odbywa się msza. 
Przed złym losem i kaprysami żywiołów można było się też ustrzec trzymając się kilku ważnych zasad. Ponieważ jak zwykle za wszelkie zło odpowiadać miała kobieta, to właśnie ona przez wieki miała zakaz wstępu na łódź, czy statek. Nie mogła też jako pierwsza przekroczyć nowo wyplecionej sieci, ani przeciąć drogi idącym do pracy rybakom. Niczym czarny kot przyniosłaby im pecha, połów by się nie udał, a sieci by się porwały. Ale rybacy sami nieraz wykorzystywali te wierzenia – jeden przebierał się za kobietę, specjalnie przebiegał drogę pozostałym, a ci aby uniknąć nieszczęścia wracali na ląd i popijając piwo cieszyli się z wolnego dnia. – To dawne przesądy – śmieją się Tilsowie. – U nas zdarzało się, że gdy mąż był chory, żona za niego wypływała na połów. A w Orłowie rybackie małżeństwo zawsze razem wychodziło w morze. I żaden pech ich nie prześladował.
Kobiety za to dobrze sprzedawały ryby. Zajmowała się tym babcia Rafała, zajmowała się mama, a po jej śmierci siostra. 
Z rybackich tradycji Witold pamięta jeszcze zwyczaj związany z pierwszym  połowem po zimie. Należało wówczas zjeść na surowo całego, świeżo złowionego śledzia. „Zaszczyt” ten przypadał zazwyczaj najmłodszemu z załogi. 
A co się nie zmieniło? – Cholerne zimno w dłonie. Kiedy wypływamy zimą, nie ma szans by ręce nie puchły – mówi Rafał. – Rękawiczki? Pewnie, że mamy, ale cienkie, szmaciane, wodę przepuszczą. Grubsze nie mogą być, bo w oczka sieci palce nie wejda, lateksowe też nie ogrzeją. Najgorsze jest pierwsze pół godziny, potem już nie czujesz bólu. 
A Witold dorzuca: - Mimo to reumatyzm u rybaków to bardzo rzadka sprawa. Plecy, owszem czasem wysiadają, ale reumatyzm trzyma się od nas z daleka.