Jak przetrwać pandemię?
Aleksandra Kozłowska: - Jest pan psychologiem; jakie zjawiska społeczne zaobserwował pan w ciągu minionego pandemicznego roku?
Prof. Wiesław Łukaszewski*: - To wszystko falowało. Początek pandemii w Polsce pamiętam jako okres bardzo dużej społecznej mobilizacji i dyscypliny, czas pilnowania siebie i bliskich.
Ale również strachu.
- Raczej zaniepokojenia. COVID-19 to przeciwnik dotąd nieznany, nieuchwytny, niewidoczny. Nikt nie wiedział jak z nim walczyć?
Co gorsza, mogą go nam przynieść nasi najbliżsi. Zaczęliśmy się bać siebie nawzajem.
- Właśnie. To był jeden problem. Drugi, który można było obserwować to stan wewnętrznego zniewolenia. Każdy z nas słyszał w głowie wielkie „Nie”. „Nie rób tego”, „Nie tędy”, „Nie teraz”. Tych „nie” było tak dużo, że zakazy z wolna przestawały być racjonalne. Do tego doszła bezmyślna, chaotyczna polityka społeczna. Co więcej, widać było, że tam w kręgach władzy nikt nie korzysta z wiedzy. A ta wiedza przecież jest. Rozmawiałem z moim amerykańskim przyjacielem, wybitnym ekspertem od funkcjonowania ludzi w sytuacjach skrajnie trudnych: kataklizmów, katastrof itp. I to samo mówił o Ameryce w czasach pandemii. Ubolewał, że on ze swoją wiedzą czuje się kompletnie bezużyteczny. Nie ma chętnych do korzystania z wiedzy.
Mamy prawo być tym wszystkim zmęczeni…
- Tak. Ale to coś głębszego – cała ta masa doświadczanych ograniczeń skutkuje masowym poczuciem bezradności. Bezradność z kolei spowodowała złość początkowo na pandemię, ale potem ta złość skierowała się na inne niewinne, za to dostępne obiekty. Swoją bezradność ludzie odreagowują bardzo silną agresją. I ten potencjał złości utrzymuje się na bardzo wysokim poziomie. To mechanizm, który można było przewidzieć i jemu zaradzić. Szkoda, że tak się nie stało, bo dewastuje on więzi między ludźmi, a one w takich sytuacjach są rzeczą pierwszoplanową. Jeśli nie mamy sieci wsparcia, za to dookoła samych przeciwników, to skazani jesteśmy na samotność. Paradoksalnie pandemia sprawiła, że w całym tym nieszczęściu ludzie zamiast się łączyć i wspierać, walczą z sobą.
A wracając do obostrzeń – wiadomo, że Polacy mają specyficzny stosunek do prawa. Powszechnie stosują różne sposoby omijania przepisów, a więc chodzenie bez maseczek, zbieranie się w dużych grupach, lekceważenie higieny. Jesienna fala pandemii to w dużej mierze efekt takiego podejścia. Z drugiej strony jednak powszechnie wiadomo, że to prawo było i jest kulawe. Przecież większość dyrektyw wprowadzonych w tym okresie to dyrektywy nielegalne, nie mające podstaw we wprowadzeniu stanu klęski żywiołowej, czy stanu wyjątkowego. Powstały wyłącznie na zasadzie „Ja tu rzadzę”. Skoro władze mają niefrasobliwy stosunek do prawa, to i społeczeństwo naruszające prawo czuje się usprawiedliwione.
Jak możemy sobie z tym radzić?
- Są na to sposoby. Jednym z nich jest wspólny wróg – zdefiniowany, wyrazisty. Wspólny wróg jednoczy. Ale sposobem może być też wspólne zadanie. Tegoroczna śnieżna zima sprawia, że ludzie odwrócili nieco uwagę od pandemii, aby poradzić sobie z nowym – tym razem widocznym – przeciwnikiem. Śnieg stał się łącznikiem między nami. Sam codziennie chodzę nadmorską promenadą na długie marsze. Idę nie chodnikiem, a ścieżką dla rowerów, bo jest mniej śliska. W normalnych okolicznościach rowerzyści by mnie za to chyba zabili, ale teraz nie spotykam się z jakimkolwiek przejawem wrogości. Nie ma jednak skandynawskiej serdeczności, nie ma żadnego pozdrawiania się, tylko obojętność. Ale przynajmniej nie widzę złości.
Powszechne reagowanie złością, czy wręcz wściekłością stało się normą jeszcze przed pandemią. Jesteśmy podzieleni jak chyba jeszcze nigdy dotąd.
- To prawda. W psychologii nazywamy to przesunięciem ku negatywności. Pandemia to jedno, drugie – to, co było przed nią i to, co z nami zostało, czyli przekonanie, że ludzie z natury są źli. A w dodatku, według połowy Polaków – niezmienni. 80 procent Polaków uważa, że ludzie są źli. Konsekwencją takiego przekonania jest powszechna nieufność. Wskaźniki nieufności w Polsce są najwyższe na świecie; na pytanie czy ludziom można ufać twierdząco odpowiada 80 procent Duńczyków i tylko 4 procent Polaków. Do tego mamy masywne poczucie skrzywdzenia, najbardziej przez tych, którzy mają więcej. A skoro on ma więcej, to znaczy, że zabrał mi, że mnie ograbił. To z kolei uruchamia motyw Janosika: trzeba zabrać bogatemu i dać biednemu, czyli sobie. Z tego wynikają wszelkie roszczenia, narzekanie.
W narzekaniu też jesteśmy mistrzami świata.
- Na pewno mamy bardzo wysoki poziom depresji. Kiedy w 1997 roku podczas powodzi we Wrocławiu i Opolu badaliśmy zarówno poszkodowanych w tym kataklizmie, jak i nie poszkodowanych. Gdy zastosowaliśmy amerykańskie normy okazało się, że 60 procent wszystkich badanych miało kliniczną depresję. Czyli ten smutek, ta ponurość, czy apatia stanowią kontekst, który bardzo dobrze przygotował grunt pod reakcje na pandemię. Mieliśmy już wcześniej skłonność do negatywnych reakcji. One się tylko nasiliły w odpowiedzi na ograniczenia związane z pandemią. Widać to na przykładzie donosów, intensywnej agresji (także tej w internecie), w przemocy domowej. 60 procent Polaków uważa, że bicie dzieci, tj. tzw. klapsy to najlepszy sposób modyfikowania niepożądanych zachowań. Przemocy wobec dzieci jest zresztą dużo więcej – i psychicznej, i fizycznej. A jest jeszcze przemoc wobec kobiet, przemoc wobec ludzi starych. Nic dziwnego zatem, że w reakcji na pandemię zobaczyliśmy zachowania negatywne, przemocowe, ale też depresyjne.
Powinniśmy wszyscy przejść grupową terapię.
- To prawda. Tylko mało kto by się na to zgodził, bo wszyscy przecież myślą, że wspaniale sobie radzą. Po drugie, kto miałby taką terapię przeprowadzić?
A czy pan jako człowiek znający społeczne mechanizmy ustrzegł się negatywnych emocji?
- Jestem przyzwyczajony do dość samotnego życia. Zawsze dużo czasu spędzałem w domu przy pracy, czytaniu, recenzowaniu. Ale też odczuwałem to zniewolenie, z tym że dotyczyło ono przede wszystkim kontaktu z ludźmi. Wielu moich dobrych kolegów nie widziałem od roku. A rozmowa przez telefon czy skype`a to żadna rozmowa. To kruszenie się więzi jest rzeczywiście dokuczliwe. Co gorsza, w naturalny sposób godzimy się z nieuchronnością utraty tych kontaktów. Sam dawno temu odkryłem, że nie mogę ograniczać kontaktów społecznych tylko do rówieśników, bo w jakimś momencie zaczynają oni wymierać. Aby zachować miejsce w sieci społecznej, trzeba mieć przyjaciół w różnym wieku - od rówieśników po smarkaczy. Młodzi ludzie są znacznie bardziej odważni w kontaktach, spotykam się więc teraz prawie wyłącznie z osobami o trzydzieści-czterdzieści lat młodszymi. Pandemia sprawiła jednak, że wielu starszych ludzi jest głęboko samotnych, izolowanych, kompletnie wykluczonych z kontaktów społecznych. Do tego wielu z nich żyje w ubóstwie. I to jest dramat. Pozbawieni są gruntu społecznego, emocjonalnego, ekonomicznego… Co im pozostaje? Świątynia. Jako jedyne miejsce, które nie było zamknięte. Które daje złudzenie pomocy, tożsamości, wspólnoty.
A skoro mówimy o wspólnocie – jak się pan czuje w Sopocie? Mieszka tu pan od dwudziestu lat.
- Moje kontakty z Sopotem zaczęły się dużo wcześniej, kiedy pracowałem jeszcze na uniwersytetach we Wrocławiu i Opolu. Miałem wtedy własną metodę na wyczerpanie: gdy czułem się zmęczony, wsiadałem w pociąg lub samochód i jechałem nad morze. Bez względu na porę roku. Czasem tylko na jeden dzień. Dobrze pamiętam Sopot z początku lat 90., albo i wcześniej: szare, brudne, zafajdane psimi kupami zapyziałe miasteczko, gdzie nie było gdzie spać, gdzie zjeść. Coś okropnie przygnębiającego, choć ze świadectwami dawnej urody. Ale za to było morze. Można było stanąć i patrzeć. Toteż, gdy w 2002 roku przyszedł moment, że musiałem zdecydować, gdzie teraz będę pracował (cały mój jedenastoosobowy zespół opuścił wówczas opolski uniwersytet), pomyślałem, że przeniosę się do Sopotu. I tak zrobiłem, choć moje początki w tym mieście związane były przede wszystkim z niewiarygodnym rygorem ekonomicznym. Pod Opolem miałem duży, stary dom, który chciałem sprzedać, by mieć za co kupić mieszkanie tutaj. Ale sprzedaż ośmiopokojowego budynku okazała się trudniejsza, niż zakładałem. Pieniądze na lokum w Sopocie musiałem więc pożyczyć i przez ponad półtora roku żyłem z długami, w wyczerpującym reżimie finansowym.
Miał pan tu już jakiś znajomych?
- Miałem przede wszystkim znajomą instytucję: Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne. Najczęściej spotykałem się z Anną i Szymonem Świtajskimi, dziś właścicielami wydawnictwa i księgarni Smak Słowa. Powoli, powoli ten krąg znajomych i przyjaciół się poszerzał i szybko wykroczył – jak to w Trójmieście bywa – poza Sopot.
Pracowałem jako wykładowca w SWPS-ie. To bardzo dobra uczelnia, ze świetną kadrą. Na początku była bardzo przyjaznym miejscem, ale w miarę upływu lat zaczął się wykluwać w niej rys korporacyjny. Gdy już się wykluł, doprowadził wiele rzeczy do skrajności, co bardzo źle wpływało na relacje między ludźmi. Trudno czuć się dobrze, kiedy okazuje się, że pracownicy to nie zasoby, a jedynie koszty. Mimo to SWPS ma niewątpliwie swoje znaczenie w Sopocie. To przecież parę tysięcy studentów i ponad setka pracowników.
Wydał pan sporo książek. Czy to, że zamieszkał pan w Sopocie, nad morzem, które kojarzy się z otwartością i szerokimi horyzontami, miało wpływ na podejmowane przez pana tematy? Choćby w książce „Udręka życia: jak ludzie radzą sobie z lękiem przed śmiercią”, szczególnie aktualnej w pandemicznym czasie.
- Nie, myślę, że nie jest to związane z Sopotem, raczej z doświadczeniami, nieraz dość krańcowymi, np. z klinik kardiologicznych, gdzie sam byłem obiektem poważnych zabiegów. Ale szpitale to także straszna nuda, więc głównie zajmowałem się tam rozmawianiem z ludźmi. I tam ten lęk przed śmiercią można było tam wręcz dotknąć. Co ważne, wyraźniejszy był on nie u pacjentów, a u ich bliskich. Pojawiło się więc pytanie jak sobie z tym radzą, jak opanowują tę trwogę. Pewne mechanizmy obrony były już znane. Na przykład grupa amerykańskich psychologów z Arizony pod wodzą Toma Pyszczynskiego pokazała dwie bardzo ważne strategie; jedna z nich w obliczu lęku przed śmiercią odwołuje się do podwyższania własnej samooceny. Druga polega na poszukiwaniu dowodów słuszności własnego światopoglądu i ludzi, którzy go podzielają, stąd łączenie się w grupy religijne, sekty, partie polityczne. Potem grupa kolegów z Izraela pokazała, że takim sposobem jest również bliskość, więź między ludźmi. Co ciekawe, badania wykazały, że ludzie przerażeni myślą o śmierci skłonni są obniżać wymagania wobec partnerów, na zasadzie: nie ważne jaki, byleby był.
A co wykazały pana badania?
- Że jednym ze sposobów redukowania lęku przed śmiercią jest koncentracja na własnym wyglądzie. Badaliśmy na przykład ludzi chodzących do solarium, do fryzjera czy kosmetyczek. Rozmawialiśmy z nimi przed i po tych zabiegach. Okazywało się, że dwadzieścia minut u fryzjera sprawia, że poziom lęku się obniżał. Tak samo działa solarium, fitness, a nawet bolesna depilacja. Myślę, że mechanizm ten wiąże się z poczuciem kontroli nad swoim ciałem, poczuciem wpływu na swój wygląd. Świadomość tego wpływu poprawia nastrój. Tak jak u uczestników mało efektywnych programów odchudzania. Tymczasem im ktoś dłużej realizuje taki program, tym lepiej się czuje. Mimo, że nie chudnie zbyt wiele. Z lepszym nastrojem łączy się natomiast zainteresowanie ludźmi, skłonność do pomagania, uważność na innych.
Może zatem zanim grupowa terapia, dobrze byłoby się masowo udać do fryzjera?
- Może. Proszę pamiętać jakim problemem w pierwszej fali pandemii był brak tej możliwości. W moim domu, piętro niżej jest gabinet medycyny estetycznej. Tu można zobaczyć przejawy bardzo silnej koncentracji na własnym wyglądzie.
Innym efektywnym sposobem radzenia sobie z lękiem przed śmiercią jest konsumpcja. Szczególnie kupowanie luksusowych, zbędnych drobiazgów. Zrobiliśmy badania w Galerii Bałtyckiej. Pytaliśmy wchodzących i wychodzących, niezależnie od tego czy coś kupili, czy nie. Okazało się, że sam pobyt w galerii sprawiał, że ich lęk się zmniejszał. Podobnie u ludzi w perfumeriach. Ale i wydane pieniądze miały znaczenie - obniżenie lęku było tym większe, im ktoś więcej wydał.
Ciekawe jest też to, że kiedy ludzie myślą o własnej śmiertelności, wcale nie robią się ostrożniejsi. Wręcz przeciwnie – są bardziej skłonni do podejmowania ryzyka: ryzykowny seks, ryzykowne sporty, ryzykowne zakupy, jak np. narkotyki. A przede wszystkim ryzykowna jazda samochodem. Dlatego akcje drogowe typu „Nie daj się zabić” nie przynoszą efektów.
Tak samo jak te straszne obrazki na paczkach papierosów?
- Tak. Ci którzy palą, palą jeszcze więcej.
Co sprawiło, że został pan psychologiem?
- To nie ja wybrałem psychologię, to ona wybrała mnie. Ukończyłem pedagogikę na Uniwersytecie Wrocławskim. Po studiach pracowałem w zakładzie poprawczym, gdzie duży procent wychowanków stanowili psychopaci. Zajmowałem się też analizami funkcjonowania różnych zakładów poprawczych, sposobami budowania sytemów resocjalizacyjnych. Wiadomo było, że w zakładach tego typu powszechna jest przemoc. I to nie tylko wychowanków wobec siebie, ale i personelu wobec nich. Interesowała mnie ta przemoc. Mój kontakt z psychologią zaczął się właśnie od pytania: co komunikuje wychowawca wychowankowi, kiedy go bije? I co z tym komunikatem robi bity? Zacząłem nad tym pracować. Jeździłem do różnych specjalistów, w końcu trafiłem do Warszawy, do legendarnego prof. Tomaszewskiego. Zaczęliśmy rozważać ten problem na wyższym poziomie ogólności: jaką funkcję sprawują różnego rodzaju oceny, które ludzie sobie przekazują? Bicie jest jedną z tych ocen. Ale może nią być także stwierdzenie: „Fantastycznie”, albo „Beznadziejnie”, może nią być też formalna ocena szkolna.
Moja pierwsza książka tego dotyczyła. Pokazałem w niej, że tego rodzaju komunikaty pełnią dwie fukcje: motywacyjną i sterującą, czyli korekcyjną. Gdy ktoś dostaje bardzo dobre oceny, efektywna jest funkcja mobilizujaca, ale bardzo słaba sterująca. Złe oceny działają odwrotnie - wyraźna jest funkcja korekcyjna, ale bardzo słaba motywacyjna. Dziś wiadomo, że jest to jeszcze bardziej skomplikowane.
Teraz, po tym ciężkim roku 2020 wszyscy chyba potrzebujemy pozytywnej oceny. Komunikatu: jesteście dzielni, radzicie sobie. Czy takie wzmocnienie byłoby potrzebne?
- Ależ oczywiście, że tak. Proszę jednak zauważyć, że cały system socjalizacji w Polsce oparty jest na bodźcach negatywnych. Jest bardzo restrykcyjny, zbudowany na przykład na założeniu, że dzieci są złe. Badani przeze mnie nauczyciele uważali, że spośród dzieci, które uczą, złych jest cztery razy więcej niż dobrych. Druga rzecz – w związku z pandemią wszystkie komunikaty, jakie płyną ze strony rządzących są okraszone zakazami, ostrzeżeniami, karami, mandatami. Nic pozytywnego. W ogóle jak popatrzymy na mechanizmy polityki społecznej, wyraźnie widać postępujący proces zaostrzania rygorów: za to samo przestępstwo człowiek w Polsce siedzi w więzieniu osiem lat, w Szwecji osiem miesięcy. Szwedzi myślą, że coś jeszcze z niego będzie, my zaś, że trzeba go jak najdłużej izolować. Przypomnę, 80 procent Polaków jest za przywróceniem kary śmierci. Można powiedzieć, że żyjemy w koszarowym środowisku: rozkaz, wykonać, a jak nie, to do więzienia. Nie ma w strategii społecznej afirmacji dobrego, doceniania kogoś, kto postępuje fair. Jedynie poszukiwanie powodów, żeby komuś przyłożyć.
Z góry zakłada się, że chcemy oszukać, ukraść.
- A jednak są wyspy innego traktowania. Sam ze zdumieniem i przyjemnością wspominam kontakty z urzędem skarbowym w Opolu. Nigdy stamtąd nie dostałem pisma z jakąkolwiek groźbą. Gdy pojawił się jakiś problem, panie dzwoniły z uprzejmym: „Proszę jeszcze raz sprawdzić, policzyć, my zaczekamy”. Kulturalna relacja oparta na zaufaniu. A przecież na ogół urząd skarbowy jest dla wielu ludzi symbolem opresyjności.
Jestem więc optymistą. Już teraz widać pewne zmiany. Choćby to, że na ulicach Sopotu nie ma już tylu psich kup, bo ludzie w większości sprzątają. Albo proszę popatrzeć, jak wielu mężczyzn prowadzi wózki z dziećmi. Dwadzieścia-trzydzieści lat temu taki widok był niemal nieobecny. Feministyczne aspiracje przynoszą efekty, także w dziedzinie edukacji. Kiedy studiowałem, większość studentów stanowili mężczyźni. Dziś 50 procent maturzystów idzie na studia, 80 procent z nich to kobiety.
Rzeczywistość się zmienia, choć to bardzo powolne procesy. Potrzeba czasu.
*Wiesław Łukaszewski (ur. w 1940 r. w Poznaniu) specjalizuje się w psychologii osobowości, psychologii społecznej, psychologii motywacji. Emerytowany profesor psychologii. Członek Komitetu Psychologii PAN. Opublikował m.in.: „Szanse rozwoju osobowości”, „Wielkie pytania psychologii”, „Mądrość i różne niemadrości” „Udręka życia” (Nagroda Teofrasta za najlepszą książkę psychologiczną w 2012 roku). Ostatnio opublikował zbiór refleksji psychologicznych pt. „Niewielka suma szczęścia”.