Wanda Wójtowicz na Alei Niepodległości, Sopot lata 60 XX w.

Droga do Sopotu

Jestem repatriantką z Wilna. Nasz transport był ostatni – 120. To był wrzesień 1946 roku, miałam wtedy 21 lat. Potem z Wilna już nie było transportu, tylko z Wileńszczyzny. Dostaliśmy nakaz, aby  jechać do Wrocławia. Ale na swoją rękę mój ojczym wysiadł z nami w Olsztynie. Zamieszkaliśmy tam w wiejskim drewnianym domku w polu, na strychu, gdzie nawet okna nie było, a taka dziurka. Na podwórku na cegłach gotowaliśmy jedzenie. Najpierw też dostawaliśmy zupę, mówiło się z poor-u. Chyba z języka angielskiego poor tzn. biedny. Ojczym pojechał potem do Elbląga szukać mieszkania. Bo tam w Olsztynie było nam na tym strychu bardzo zimno, a to już październik. Udało się ojcu znaleźć pracę w Elblągu. Miał konia i wóz i woził chyba węgiel, ale prywatnie. W końcu na ul. Ślepej, gdzie były tylko trzy domy znalazł mieszkanie. Choć to też była taka wiejska chata. Nie było szyb, więc okna pozabijano deskami. Żeby świat zobaczyć to trzeba było na parapet wejść i od góry się dało wyjrzeć. Nie mieliśmy żadnych mebli, nic. Wszystko trzeba było zostawić w Wilnie. Mama miała tam krowy, w mieście wtedy tak to wyglądało.

W Elblągu poznałam męża Aleksandra. On umiał szklić okna i wtedy nam wstawił szyby. Z mężem znaleźliśmy domek przy szosie do Tolkmicka. Na końcu drogi stał, to nazywali Elbląg Kolonia, zajęliśmy go, a mąż co mógł to wyremontował. Nie mieliśmy pieniążków. Po ślubie w 1947 roku zamieszkaliśmy tam razem. Mój mąż pracował jako fryzjer. Ale nie było dużo pracy. Elbląg był bardzo zniszczony, ja byłam załamana, bo kochałam Wilno, a tam mi się nie podobało, nie mogłam się przyzwyczaić. Domy nie takie, kościoły nie takie. Napłakałam się za tym Wilnem.

Problemy mieszkaniowe

Mąż pojechał więc szukać pracy do Gdańska i potem trafił do Sopotu. Ja zostałam na początek w Elblągu, poszłam mieszkać do rodziców, bo mąż sprzedał ten nasz domek za 35 tysięcy. Z tymi pieniędzmi mąż przyjechał tutaj. Włożył je w spółkę zakładu fryzjerskiego. Napisał do mnie żebym przyjechała. Ale nie mieliśmy gdzie mieszkać. Więc jedną noc nocowaliśmy u jednego klienta, drugą u drugiego. Nosiliśmy w torbie kołdrę i poduszkę i chodziliśmy jak takie żebraki. Nawet w zakładzie na posadzce spaliśmy. Sopot był przepełniony i nie chcieli nas tutaj zameldować. A my tu przecież nielegalnie byliśmy. Mąż poznał takiego starszego policjanta i się nawet zaprzyjaźnili. On nam wskazał malutkie mieszkanko na ulicy Jana z Kolna. Pomógł nam się tam wprowadzić i zameldować. Ale… w tym mieszkanku mieszkały dwie dziewczyny lekkich obyczajów. Mieszkanie miało 22 metry kwadratowe. One dwie i my. 12 metrów pokój i mała kuchenka do tego. Mieszkaliśmy tam z nimi razem przez cały rok. One nie pracowały tylko przyjmowały panów. Wpuszczały marynarzy. Nie chciałam mieszkać z ulicznicami. Jak przyprowadzały facetów, to ja wychodziłam. Dostałam  w paczce czerwony amerykański szlafrok.  Pamiętam, że w tym szlafroku wyszłam jak już późno było z płaczem do męża. Mąż błagał tego policjanta żebyśmy mogli tam mieszkać sami. One nam podkradały jedzenie, a my ciągle byliśmy głodni. I biedni. Ja na plecach przynosiłam chrust z lasu, żeby tym palić w kuchni, bo nie było tutaj gazu. Nie było toalety, wody też nie. Chodziło się na dół po wodę i do toalety. Byłam wtedy przecież młodą mężatką, 22 lata miałam. Koledzy męża mówili – Ty to masz złotą dziewczynę, taka młoda, a nosi chrust z lasu na plecach. Ale po roku czasu udało się wyrzucić te dziewczyny. Jak zostaliśmy sami to byliśmy bardzo, bardzo, bardzo szczęśliwi.

Trudne początki

W tym malutkim mieszkaniu bez żadnych wygód urodziłam trójkę dzieci. A dwójkę to nawet nie w szpitalu, ale w domu na Jana z Kolna z akuszerką. Mąż nigdzie nie należał, do partii, ani nigdzie, więc nic nam się nie należało. 5 tysięcy się płaciło i przychodziła akuszerka. Nie mieliśmy nawet przydziału na pieluchy. Darłam więc stare prześcieradła i to były moje pieluchy. A kołderkę jedną to wystałam w kolejce w domu towarowym. Wszystko sama szyłam, miałam maszynę i nawet staniki dla siebie umiałam uszyć. Bez ciepłej i nawet zimnej wody trójka dzieci tam wychowywała.

Gdy urodziłam drugiego syna miałam bardzo dużo pokarmu. A do męża do zakładu przyszedł klient, którego żona urodziła po 11 latach, ale nie miała pokarmu i ich dziecko umierało. To dziecko było strasznie wychudzone, aż okropnie wyglądało. Niczym z obozu. A ja wylewałam z nadmiaru pokarm do wiadra (bo nie było zlewu). Więc klient ten wziął od męża nasz adres i przyszedł z tą dziewczynką. Najpierw nakarmiłam swoje, ale potem nie byłam w stanie nakarmić tego drugiego. Więc się dogadaliśmy, że będę odciągać dla niej do buteleczki. I ich szwagierka przychodziła. Pielęgniarka mnie nauczyła jak odciągać pokarm. Ja za to dostawałam pieniądze, więc pielęgniarka przychodziła patrzeć, czy ja nie krzywdą własnego dziecka to robię. Musiałam przy niej nakarmić mojego syna i ona patrzyła ile ja odciągnę potem. Mi jak z kranu pokarm leciał. Dla mnie to było nieszczęście. Przez miesiąc pielęgniarka przychodziła, każdego dnia. A ja ściągałam cztery ćwiartki! Czyli litr! Co dwadzieścia dni dostawałam za to 1200 zł, za litr mleka kobiecego 40 zł. Więc my dzięki temu podreperowaliśmy budżet. A na dodatek ten ojciec dziewczynki był hydraulikiem i z wdzięczności przyszedł i założył nam wodę. Więc dzięki temu miałam zlew i wodę i pieniądze i to dziecko uratowane zostało. Jak później chodziliśmy na spacer i się spotykaliśmy, to ta pani mówiła – zobacz, to twoja mamka, gdyby nie ona to byś nie żyła. Karmiłam ją cały rok! Więc ona przytyła i ładne dziecko się zrobiło.

Walka z domiarem

Za komuny były tzw. domiary. Co mąż zarobił to musiał oddawać. My nie mieliśmy czym za to zapłacić, byliśmy państwu winni jakieś 35-40 tysięcy. To było bardzo dużo pieniędzy. A nam nie starczało nawet na życie, ja się zastanawiałam czy kupić chleb, czy zapłacić za światło, czy za komorne. Tak było. Nasłali na nas komornika. W małym mieszkanku był wózek, łóżko, szafa, kredens, a maszynę do szycia schowaliśmy u sąsiadów. Zabrali nam wszystkie meble prócz wózka i łóżka dla dziecka. Nasza gwiazdka pierwsza była na podłodze. Rozłożyłam obrus na podłodze. I tak żeśmy chleb i kiełbaskę zjedli. Tak to wyglądało.

Mąż pracował na początku przy ulicy Dworcowej, w budce, która stoi do dziś dnia. My ten budynek nazywaliśmy „betlejemką”. Raz pamiętam odebrałam dzieci ze żłobka. Wiozłam ich dwoje, jeden na drugim. Nie miałam ani złotówki. A w domu ani kromki chleba, ani mleka ani nic. Więc przyszłam do męża do pracy, bo pomyślałam, że może on jakieś pieniądze już dostał. Przyjeżdżam pod „betlejemkę”, a męża nie ma. Kolega mówi – on wyszedł. A on wcale nie wyszedł, ale się schował. A ja stoję jak głupia, jak to nie ma go? Mąż w końcu wyszedł, łzy jak groch mu lecą po policzkach i on mówi – Wandziu wybacz mi, ale ja mam tylko osiem złotych. Resztę zabrali mi za domiar. Więc wróciłam do domu z dzieciakami. Wniosłam na pierwsze piętro jednego, potem drugiego. Dziecko starsze źle mówiło i słyszę – Mama, mama – chlebka i baśki – bo on mówił baśka na kiełbaskę. Ja się rozpłakałam, i wtedy raz pomyślałam – żyć czy się powiesić? Ale potem pomyślałam - idiotka ,a kto mi te dzieci wtedy wychowa. I patrzyłam na hak co był na drzwiach i myślałam, że on by tak pasował, żeby się powiesić. Ale pomyślałam - Boże lepiej mieć biedę, ale mieć i matkę. I tak się pocieszyłam.

W końcu ja zaczęłam szukać pracę, bo mężowi wszystko zabierali co zarobił za ten domiar. Przyszedł więc znów komornik, ale nie miał co zabrać i zapisał – żyją w skrajnej biedzie, nie ma co zabrać. Udało się, że łóżko zostawili, a to było łóżko, które ja z Wilna przywiozłam, bo ono było składane. Problemem było, że mąż nie chciał być w partii. Więc za to miał biedę. A do tego miał ciotkę w Ameryce… ona do nas napisała list. Ktoś doniósł, ze on z nią koresponduje. Posądzili go, że jest wrogiem Polski Ludowej. To już naprawdę był koniec. Zatrudnił się jako intendent w Hotelu Robotniczym w Redłowie, ale gdy się o tym dowiedzieli, to go wyrzucili, jako wroga Polski. Później więc zaczął mąż pracować w Spółdzielni Fryzjerskiej i tam za grosze pracował. Nie było to już prywatne, więc był chroniony. Ja więc dałam dzieci do żłobka, badania trzeba było przeprowadzić, czy są zdrowe. Mąż je tam zawoził, a ja na zmiany chodziłam pracować do Bałtyku, w Gdańsku Wrzeszczu. Przed naszym domem, naprzeciwko lasu była pętla tramwajowa. Do pracy jeździłam tramwajem. Wyrabiałam chałwę, a później czekoladę. Chodziłam na 6  do 14 lub na 14 do 22 wieczorem. Ale później jeszcze trzecią zmianę wprowadzili, to byłam szczęśliwa, że na noc jeździłam do pracy, bo za dnia mogłam dzieci zaprowadzić, odebrać, ugotować. Urodziłam trzecie dziecko, ale ono ciągle chorowało i ze żłobka dzwonili, więc się musiałam zwalniać, a majster był niezadowolony. Musiałam przestać pracować i wtedy się zaczęła znów bieda.

Jak Gomułka doszedł do władzy to z urzędu miasta przyszedł ktoś na wywiad. Sąsiadka nam pożyczyła taboret i stół żeby on miał gdzie usiąść. I jak napisał potwierdzenie, że żyjemy w biedzie to dostaliśmy pismo, że umorzyli nam domiar. Wtedy mąż też poszedł do sądu żeby odzyskać 35 tysięcy od wspólnika. Bo niestety wspólnik go wykopał, a pieniędzy nie zwrócił. Dopiero po 10 latach mąż poszedł do sądu, ale sąd powiedział- gdzie pan był wcześniej, to już się przedawniło.

Życie przy Jana z Kolna

W tej okolicy było bardzo dużo ludzi z Kresów. Żyliśmy jak jedna wielka rodzina. Drzwi były zawsze otwarte, nikt się nie zapowiadał, że przyjdzie, tylko po prostu przychodził. W różnym czasie i porze sąsiedzi zachodzili, pytali – Wandzia pyzy masz? I święta i Sylwestra wszystko się razem spędzało. Kresowiacy byli bardzo gościnni, otwarci. Było tu jeszcze sporo Niemców, ale z nimi się nie przyjaźniliśmy. Byli dla nas nieprzyjemni – po co wyście tu przyjechali? Mówili o nas, że my dzicy, bo zwierzęta trzymamy na podwórku. Ale oni przecież wcześniej też trzymali. Dużo potraw robiłam z makiem, jak na Wileńszczyźnie. Dziś głównie ryba i pierogi na wigilię, a ja śleżyki robiłam. Też takie pierożki z grzybami, ale nie gotowane, a smażone z ciasta drożdżowego.  Również babkę ziemniaczaną piekłam – tarte kartofle, boczek – pycha. A też mąż mnie nauczył robić pierogi z burakami, taki pikantny farsz trzeba zrobić. To pochodziło z Białegostoku, bo to teściowa robiła.

Sopot był kiedyś bardziej wiejski. Wszystko było dziko zarośnięte, stawu tutaj nawet nie było widać. Moje dzieci chodziły tam  rybki łapać, takie malutkie do słoiczków. A dziś jest wysepka, park, ławeczki. Wszystko elegancko zrobione, a dawniej to był taki gąszcz.  Ulica była tutaj brukowana, wąska. Później jak położyli asfalt to ja się dziwiłam – skąd tu się nagle tyle miejsca zrobiło. Ulicy Rzemieślniczej w ogóle nie było, tylko tam się szło po prostu wąską ścieżką.

W lesie zbierałam też jagody, nie dużo, ale litr zawsze zebrałam i robiłam pierogi . A na łąki chodziłam rwać szczaw.

Na podwórku były chlewiki. Dzieci tam bawiły się w ujeżdżanie świni. Ciężko sobie dziś wyobrazić, ale też kury tu były.

Pokój był murowany, ale w kuchni mieliśmy deski, nie było ściany. Więc jak był mróz to szron był w kuchni na tych deskach.

Bardzo dbałam o czystość. Kąpałam chłopców. Stawiałam wielki gar na płycie i taką blaszaną wannę miałam, w której też się prało. I przy piecu, jak napaliłam to w pokoju w tej wanience kąpałam ich po kolei. Nie mieli nigdy robactwa, mimo, że to takie małe mieszkanko, to było czysto. A jak położyłam chłopców spać to wtedy wylewałam tą wodę i na kolanach pastowałam podłogę, najpierw czerwoną pastą, a potem szczotką żeby błyszczało. Jak pielęgniarka do mnie przychodziła to widziała, że jest czysto. I potem jak byłam w ośrodku zdrowia (bo już po miesiącu mi uwierzyli i sama chodziłam do nich odciągać mleko) to usłyszałam, jak opowiadała innym pielęgniarkom – żebyście wiedziały jak ona mieszka, ma pokój 12 metrowy, malutką kuchnię, ale tam jest tak czysto jak w bajce! Jak ona to robi, podziwiam. A ja zawsze w nocy sprzątałam, aż się sąsiad z dołu dziwił co ja tam zawsze robię wieczorem, a ja podłogę szorowałam. Bo jak się chce to można porządek utrzymać we wszystkich warunkach.

Jak pracowałam w Bałtyku to koleżanki wiedziały, że ja umiem szyć. Przynosili mi stare marynarki, koszule, a ja to prułam i szyłam wszystko. Chyba przez 15 lat. Mimo wielkiej biedy dzieci nigdy nie chodziły ani brudne, ani oberwane. Jak synowa oglądała zdjęcia to się dziwiła – że ja tak źle wspominam tą biedę, a dzieci tak ładnie wyglądają na zdjęciach.

Przeprowadzka

Musieliśmy co prawda dopłacić, ale udało nam się zamienić na mieszkanie ze starszym małżeństwem. Najmłodszy syn Sławek miał 3 latka, Ryszard  7, a najstarszy Leszek miał 8 lat. To był 1957 rok.

Zamieszkaliśmy więc tu gdzie do dziś mieszkam na Alei Niepodległości. Jak tutaj weszłam to miałam wrażenie, że jestem w pałacu.  Ale tutaj też nie było łazienki, bo ten budynek był zbudowany jako hotel robotniczy, dla tych którzy budowali miasto Sopot. Jego architektura jest bardzo prosta, ale jest wpisany na listę zabytków, bo ma już ponad sto lat. Ponieważ nie było tutaj gdzie się kąpać chodziłam do łaźni. Znajdowała się tam, gdzie dziś stoi Biedronka przy Alei Niepodległości. Bardzo fajnie tam było, to był niski zadaszony budynek. Ale nie było tam wanny tylko wielkie beczki z gorącą wodą. Wodę się brało z wiadra i chlust można się było ochlapać, a potem witkami z brzozy można się było biczować.

W nowym mieszkaniu było tyle karaluchów, że aż się rozpłakałam. Jak w nocy wstawałam i zapalam światło w kuchni to podłoga była czarna od nich i tylko taki odgłos słyszałam szuszuuuuuuuuuu jak uciekały. Więc krzyczałam do męża – ja już chyba wolę tam na tych dwunastu metrach. Sypałam proszkiem w nocy specjalnym i rano zamiatałam trupy…  Szczurów było też pełno, wielkich jak koty. Mieliśmy kuchnię kaflową i piec. Karaluchy tam miały swoje gniazdo, ale okazało się to dopiero, jak tą starą kuchnię rozebraliśmy. W końcu jak się jej pozbyliśmy to i karaluchów.

Ale Sopot bardzo mi się spodobał. W Elblągu to ja płakałam, ale tutaj już mi się spodobało. Wszystko jak blisko, malutkie miasto. Nie był Sopot tak strasznie zniszczony jak Elbląg. Ale ani Elbląg, ani tez Sopot nie dorównał do mojego miasta Wilna.

Wojtek –  Aleksander Wójtowicz

Jak mąż zrozumiał, że już z trójką dzieci nie dam rady pracować to wziął się nauczył damskiego strzyżenia. Dzięki temu więcej zarabiał. Ja szłam spać zmęczona zanim on skończył pracę, a jak wracał to mnie budził i trenował w nocy na moich włosach. Był samoukiem, aż stał się najlepszym fryzjerem w Sopocie. Wszystkie nasze sąsiadki były pięknie uczesane, bo się na nich uczył.

Ryszard Wójtowicz wspomina ojca Aleksandra – Wojtka

Ja ojca widywałem w soboty i niedziele. Bo jak wychodził rano to jeszcze spałem, a wieczorem to już spałem. Znany był pod imieniem Wojtek, bo mimo że oficjalnie nazywał się Aleksander, to tak wszyscy na niego mówili. Taty zakład fryzjerski przylegał do słynnych lodów u Włocha Milano na Monte Cassino. W 2000 roku niestety ten jego budyneczek wyburzono, bo to była przybudówka i nie było to wpisane na listę zabytków. Zakład nie znajdował się na gruncie własnym, a dzierżawionym. I na szczęście prezydent zgodził się, żeby przy domu na Alei Niepodległości przy wylocie Jana z Kolna tata wybudował swój zakład. Tata miał wtedy 80 lat, a pracował do śmierci. Umarł również w zakładzie. Rano wyszedł zimą odśnieżać podwórko. Miał 86 lat wtedy… ale on był zawsze taki czynny i lubił porządek, więc się wziął za odśnieżanie. A potem przyszedł czesać klientkę i zmarł w zakładzie.

Tata był bardzo znanym fryzjerem w Sopocie. Udzielał się też społecznie, bo na przykład chodził do domu dziecka i strzygł tam za darmo dzieci. Tata wprowadził też grzebień elektryczny.

O nim mówiono fryzjer artysta. Zajmował się fryzurami artystycznymi, brał udział w festiwalach. Gdy miał 75 lat zdobył drugie miejsce w Ogólnopolskim Konkursie Fryzjerskim. A na przykład w 1994 roku odbywał się w Sopocie I Festiwal Kreowania Modnych Strzyżeń i też brał w nim udział.

Wspomnienia Ryszarda Wójtowicza

Dzieciństwo na Jana z Kolna

Na plażę chodziło się samemu, takie były wtedy czasy. Dzieciaki szły wcześniej, a potem mama dochodziła do nas z jedzeniem, jak już ugotowała. Dochodziło się taką dziką drogą. Po drodze było wysypisko śmieci. Potem wybudowano tam tzw. osiedle nauczycieli. Ale ta droga wyglądała jak na wsi. Jak się mijało ulicę Łokietka to ciągle było klepisko. Przy wysypisku były ogródki, dziś tam jest dalej ujęcie wody. W tych ogródkach myśmy buszowali, nie ukrywam coś tam podkradaliśmy, np. owoce i potem mamie je przynosiliśmy. Robiło się na tych łąkach też boisko. Bardzo się te tereny zmieniły, nie do poznania dzisiaj. Też nie każdy wie, że tutaj była stacja przeładunkowa i potem stąd na Gdańsk, Oliwę rozwożono towary. Jak była dostawa to my tam szliśmy i co spadło to sobie braliśmy. Czasami nas gonili, więc trzeba było kombinować. Jak się dziś pomyśli, co ma dzisiejsza młodzież to jest nie do wyobrażenia co myśmy robili. Wszystko samopas. Przez to też niestety było dużo nieszczęść, bo na przykład w lasach sopockich było mnóstwo okopów. Dużo grobów nieznanych żołnierzy i sporo bomb, moi koledzy nawet poginęli. Robiło się tam bunkry w okopach, mchem, balami sobie przykrywaliśmy, mieliśmy świeczki i tak się bawiliśmy. Ciągle coś tam można było znaleźć.

Przedłużenie ulicy Polnej to była tzw. patelnia. Plaża zaczynała się kiedyś dużo wcześniej. Żeby przejść na właściwą plażę, trzeba było przejść przez tą tzw. patelnię. Przebiegało się przez nią szybko, bo bardzo palił w nogi ten rozgrzany piasek. Woda w Bałtyku była tak czysta, że jak chodziliśmy łowić ryby to jak się zarzucało wędkę z morza, a było tam 3,5 metra głębokości to ja widziałem, która rybę chcę złowić. Taka była przejrzysta. Nie wolno było z mola łowić, więc myśmy się pod molem chowali na takich belkach, nie było jak nas stamtąd ściągnąć. Jak przyjechałam po dwudziestu latach to nie poznałem, co się stało? Wody ubyło w Bałtyku? Ale trzeba przyznać, że deptak aż do Brzeźna to pięknie zrobiono. Wcześniej to było takie dzikie. Łabędzi było mnóstwo. Poza tym do rybaków się chodziło po świeżą rybkę. Z łodzi prosto się kupowało. Dziś też można, ale jest ich o wiele mniej.

Przy hipodromie też się cuda działy, gromadziło się tam takie towarzystwo, co nie chciało pracować – a za komuny to nie można było nie pracować. Więc ci panowie grali tam w takie kubeczki. Jeden zawsze stał na czatach. Jak jechała milicja, to ten kto prowadził grę zgarniał wszystkie pieniądze i w nogi, a tych co zostali milicja zgarniała. A potem ich wypuszczali i oni się dzielili tymi pieniędzmi z tym co uciekł, to był taki układ. Na hipodrom się chodziło i też się obstawiało koniki.

Pamiętam, że tutaj nieopodal gdzie był Non Stop, gdzie dziś jest rynek, tam jeszcze wcześniej były ogródki i tata tam wykupił ziemię, ale potem zrezygnował, bo tam nie było wody. Ciężko więc było. Odstąpili tą działkę, a potem w tym samym miejscu powstał Non Stop. Nie były to ciekawe czasy, bo Gdańsk z Sopotem się nawalali. Ciągle tam się ktoś tłukł. Muzykę też było słychać. Jak byli Czerwono Czarni to słyszeliśmy i wtedy się szło, czy Klenczon na przykład. 

Łysa Góra i te wszystkie ścieżki to ja znam tutaj na pamięć. Nie było kiedyś sanek, więc musiałem sobie sam zrobić. Skocznie sobie sami zrobiliśmy. Nart też nie miałem. Ale każdy coś potrafił wykombinować. Jako dzieci sami chodziliśmy na Łysą Górę, a rodzice to nawet nie wiedzieli, gdzie my tam chodziliśmy. Człowiek był samodzielny. Rodzice pracowali od rana do wieczora to myśmy sobie sami czas organizowali. Lodowisko się robiło na stawie. W hokeja sobie graliśmy kijami. Łyżwy zrobił nam wujek, który pracował w stoczni. A później mama kupiła takie wkręcane. Nawet narty z desek sobie zrobiłem, pojechałem na Łysą Górę i chciałem zjechać, ale nie umiałem zaokrąglić czubów. No więc na tych swoich zjeżdżam, a tam były kopce krecie. Więc ja chyba leciałem ze 20 metrów, jak mnie wybiło. A brat miał poniemieckie narty, każdy kombinował jak mógł wtedy.

Jak byliśmy starsi to wymyśliliśmy, że jak traktory przyjeżdżały po towary z wagonów to myśmy wskakiwali na przyczepę traktora, tak żeby traktorzysta nie widział. Mieliśmy bluzy ściśnięte na dole sznurkiem i sobie wrzucaliśmy jabłka w te bluzy. I potem z takimi brzuchami zeskakiwaliśmy szybko zanim traktor do 3 Maja dojechał.

Sami sobie robiliśmy gokarty. Mieliśmy łożyska nieogumione. Miały one średnicę paru centymetrów, bardzo hałasowały. Raz się o mało nie zabiłem, bo zahaczyłem się o przyczepę traktora, ale nie miałem wyobraźni. On jechał 40 km na godzinę, jak pod górę to ok, ale jak z góry ruszył to się przeraziłem, bo nie mogłem się odczepić. Na szczęście się zorientował i zatrzymał.

Pamiętam też tutejszą pętlę tramwajową. Jak tramwaj ruszał to jeszcze na zakręcie był pisk. Wtedy była cisza i ten tramwaj się tylko słyszało. A dziś pętli już nie ma, ale latem jak się okno otworzy to nie można rozmawiać.