Urodziłam się we wrześniu 1942 roku w Rawie Mazowieckiej. Moi rodzice, Halina i Edmund Misiołkowie, pochodzili z poznańskiego, ale pobrali się w Warszawie i tam mieszkali przed moim urodzeniem. Z powodu nalotów musieli na pewien czas przenieść się w pobliże Rawy Mazowieckiej, do znajomych, którzy administrowali tam majątkiem.
Po klęsce wrześniowej, mój ojciec walczący w Armii Poznań, został pojmany i wieziony do Niemiec, ale zrobił dziurę w wagonie, uciekł i przedostał się do Warszawy, dokąd następnie ściągnął i poślubił moją Mamę. Był członkiem konspiracyjnej grupy młodych ludzi, pisarzy, poetów (opisanych potem jako Kolumbowie, wśród nich Roman Bratny, Tadeusz Gajcy, Józefa Radzymińska…), oficerem Armii Krajowej. W moich pieluchach były przewożone materiały, między innymi z nasłuchów radiowych, bo mój ojciec znał kilka języków obcych, w tym doskonale niemiecki (jako dziecko mieszkał w Wieleniu nad Notecią). Mama była temu niechętna, bo się bała o mnie. W czasie powstania ojciec brał w nim czynny udział, a spodziewająca się mojej siostry Mama wraz ze mną najpierw przebywała w obcej piwnicy, bo nikt jej nie uprzedził o wybuchu powstania, następnie byłyśmy w obozie w Pruszkowie, a potem jechałyśmy w bydlęcym wagonie do obozu Auschwitz. Tuż pod Oświęcimiem wypędzono nas z wagonów, chyba już piece były przeładowane. Po wojnie wiedziałyśmy z siostrą, że musimy uważać, nie mówić wszystkiego. Byłyśmy małymi dziećmi, ale świadomymi, że z powodu jego akowskiej przeszłości mogą przyjść po niego w nocy i zabrać nie wiadomo dokąd. Babcia nam też mówiła wiele o wyzwoleniu i często niechlubnym zachowaniu wyzwolicieli, ale Mama zabraniała o tym mówić publicznie.
Zaraz po wojnie przyjechaliśmy do Trójmiasta, bo ojcu zaproponowano tutaj pracę. Najpierw mieszkaliśmy w Oliwie, przy ulicy Grunwaldzkiej, a potem w domu naprzeciwko głównego wejścia do parku, teraz jest tam zakład fotograficzny. Mama na dole miała księgarnię i sklep papierniczo-zabawkarski, a mieszkaliśmy na piętrze. Toalety były na podwórku. Ojciec pracował na początku w Urzędzie Wojewódzkim w wydziale kultury, a potem w „Dzienniku Bałtyckim”. Pierwsza redakcja Dziennika Bałtyckiego znajdowała się w Gdyni. Kolega z pracy taty, red, Mężyński jeździł do pracy dorożką, lubił dobrze zjeść, a o ile pamiętam, pod redakcją znajdowała się dobra restauracja, w której dziennikarze mogli jadać.
 
Sopot literacki
W Sopocie zamieszkaliśmy w 1948 roku, a może i wcześniej. Ojciec współzakładał „Rejsy”. Zajmował się krytyką teatralną, skończył polonistykę i był też na reżyserii, ale tylko po to, by zostać krytykiem teatralnym. W naszym domu bardzo często bywali artyści, odbywały się przyjęcia. W Grand Hotelu były bale. Wiem też, że był na takim balu Bolesław Piasecki (Mama mówiła, że był uroczym tancerzem i gawędziarzem).  Później, na przełomie lat 1949/50 ojciec wyjechał do Warszawy, tam dostał pracę w PAX-ie, potem z niej zrezygnował i przeszedł do Państwowego Instytutu Wydawniczego, do działu teatraliów. Mama pracowała w Sopocie w Związku Literatów Polskich, tam gdzie dziś jest ZAIKS. Prowadziła jednoosobowy sekretariat. Tam poznała bardzo wielu literatów, między innymi Zbigniewa Herberta. Był jej wielką miłością. Herbert przynosił dla niej kwiatuszki i kładł na parapecie okna naszego domu . Mam zdjęcie z moją siostrą przy drugim oknie,  trzymamy w rękach świnki morskie (nazywały się Masza i Dasza, jak bohaterki naszej ówczesnej lektury).
Mama rozeszła się z moim ojcem, ale później Herbert ożenił się z kimś innym. Przyjaźniła się z Różą Ostrowską, Lechem Bądkowskim, Franciszkiem Fenikowskim. Róża Ostrowska i Lech Bądkowski nie byli miłośnikami panującej władzy, czego nie ukrywali, byli bardzo odważnymi, niekonformistycznymi ludźmi i w związku z tym miewali ogromnie trudną sytuację materialną, kłopoty z pracą. Jako dziecko roznosiłam sopockim pisarzom różne informacje o zebraniach, więc ich pamiętam. Kiedyś Brzechwa na spotkaniu mówił do dorosłych, ale ja też z nimi siedziałam, bo czekałam na mamę. Miałam chyba sześć lat. Powiedział specjalnie dla mnie wiersz – o leniu! Choć ja leniem nie byłam. Pracował tam też Stefan Horski, prowadził jednoosobowe biuro ZAIKSu. Ten budynek to był w ogóle Dom Aktora (mieszkali w nim aktorzy, np. Kalina Jędrusik, przyjeżdżali też różni artyści na wakacje, pamiętam jak z synem Jana Parandowskiego, tzw. Piekielnym Piotrusiem, robiliśmy na balkonie kule z ziemi ze skrzynek z kwiatami zmieszanej z wodą, którymi obrzucaliśmy rozgrzanych plażą przechodniów, awantura była niemała). Był tam pan Boberek, właściciel, pełnił funkcję nadzorcy. Zebrania kręgów literackich często odbywały się w Grand Hotelu. Z młodszą siostrą Dorotą czułyśmy się tam jak domowniczki. Bawiłyśmy się obrotowymi drzwiami, biegałyśmy po podjeździe, po ogrodzie. Bywali też tam plastycy, urządzano bale. Zebrania literatów często się kończyły u nas w domu – bo mama miała nas, dwie dziewczynki. Moja siostra była wegetarianką, więc razem z Mamą jadały lekkie posiłki, najczęściej jajecznicę, natomiast ja raz w tygodniu dostawałam bodaj 10 złotych i chodziłam do Grand Hotelu na obiad, bo prowadzono też dla ludności tzw. obiady popularne, właśnie w tej cenie, Miałam swojego ulubionego kelnera, byłego boksera, z którym zawarłam układ, że zamiast zupy dostawałam oranżadę, na drugie tylko troszkę ziemniaków, ale za to olbrzymi kotlet schabowy. Później jadałam obiady w stołówce szkolnej.
 
Ulica Dąbrowskiego
Dziadkowie dali mamie pieniądze i ona (chyba nielegalnie) kupiła od pana prokuratora Wiśniewskiego mieszkanie na parterze domu przy ulicy Dąbrowskiego 8. On się ożenił z ważną w świecie literackim osobą – Eugenią Kochanowską i przeniósł się do niej na Wybickiego. Eugenia Kochanowska była osobą bardzo aktywną, pracowała w Wydawnictwie Morskim, dużo pisała, prowadziła spotkania i prelekcje propagujące literaturę,  szczególnie literaturę kreowaną przez kobiety. Mówiło się na nią Giga, zmarła w latach 90-tych.
Niedługo mieszkaliśmy sami, zaczęto nam dokwaterowywać ludzi, mimo że rodzice to mieszkanie kupili. Już po wyjeździe ojca zamieszkała tam też pani tzw. Królowa Nowego Portu… Niejednokrotnie zachodziła w ciążę. Pewnego razu miałam akurat lekcję muzyki kiedy zaczął się poród. Młody nauczyciel uciekł! Byłam sama i musiałam dzwonić na pogotowie. Potem mama chodziła po sądach, bo ta pani nie odebrała dziecka ze szpitala. Później zamieszkał w tym mieszkaniu także poeta Jan Piepka, był nauczycielem w szkole, mieszkał z żoną i małym Mirkiem, który sam siebie nazywał Miją,  teraz jest Mirosławem Piepką, który napisał scenariusz do filmu „Czarny Czwartek”. Wyżej mieszkali państwo Pietrasowie i pamiętam, że pani Pietrasowa była cudowna, szyła nam różne sukieneczki. Mieli dwóch synów, starszy został szefem radia i telewizji w Gdańsku. Mieszkała też wyżej pani Krupa Wojciechowska, chyba jeszcze jako studentka, potem była rektorem Akademii Medycznej, komunistka z przekonania aż do teraz, co wiem z wywiadu w Dzienniku Bałtyckim sprzed kilku lat. Pamiętam też stamtąd córkę sąsiadów, Mariannę która przychodziła do nas grać na pianinie , jest teraz znaną i cenioną śpiewaczką jazzową. Bardzo ją lubiłam.
Na podwórku była rozlewnia piwa i oranżady. Druga taka rozlewnia była po drugiej stronie ulicy, dziś są tam bloki. Ja się czepiałam wozów rozwożących te napoje,  czasami batem dostałam, ale to była piękna przejażdżka, zimą w dodatku na łyżwach. Tam był później skład węglowy. Na podwórku, jak już rozlewnia nie działała, mieszkał szewc pan Redziński. Ja byłam hersztem bandy podwórkowej. Wtedy się biegało po podwórkach i nie było strachu. Po wojnie w Sopocie było bardzo wielu żebraków i ja ich wpuszczałam do domu. Od dziadka i babci na wakacjach dostawałam pieniądze. Kiedy raz zastała nas z nimi Mama, powiedziała, że nie wolno ich wpuszczać do domu. Kiedyś mama wraca z pracy, a ja na schodach rozłożyłam piękną, białą serwetę i tam raczyłam tych żebraków czym mogłam. Częstowałam ich i dawałam pieniążki. Później mama przechwycała pieniądze, które dostawałam od dziadków. Do dziadków do Poznania Jeździłyśmy we wszystkie święta i wakacje, i zawsze dostawałyśmy ”na książki”.
Wielu ludzi do Sopotu przyjeżdżało ze Wschodu. Pamiętam na Dąbrowskiego był taki piękny dom, wcześniej chyba jakiś pensjonat. Mieszkali tam malarze, byli znani. Choć nie pamiętam nazwisk. Na parterze mieszkała pani, która przez okno śpiewała po rosyjsku piękne pieśni. Nie znałam ich, więc słuchałam i bardzo mi się podobało. Mieszkała też w innym skrzydle rodzina wielodzietna, ojciec był szatniarzem, ale się mówiło że to „spółdzielnia ucho”.
 
Lata szkolne
Chodziłam do przedszkola przez rok, przy ulicy Marynarzy, obok szkoły „czwórki” (ostatnio tam był MOPS, wcześniej ZUS) i liceum nr II Tam w części budynku było przedszkole, a obok mieszkał mój kolega i on zawsze najpóźniej przychodził do klasy. Zbieraliśmy pieniądze na salę gimnastyczną, bo wtedy jeszcze jej nie było. Na podwórku były bunkry i chłopcy mówili, że w nich są trupy niemieckie. Więc my, dziewczynki, tam nie chodziłyśmy.
Czytać i pisać nauczyłam się już w Oliwie, jak miałam 4 lata. Więc poszłam do szkoły od razu do II klasy. To była prywatna szkoła, tam też chodziła moja koleżanka Kasia Suchodolska. Miałam stamtąd normalne świadectwo, ale tam była nieduża grupa uczniów. Kilkoro, głównie dziewczynki. Potem miałam iść do III klasy. Pamiętam, że 1 września było otwarcie –  inauguracja w Operze Leśnej, cieszyłam się, że na drugi dzień mam iść do zwykłej szkoły, gdzie jest tyle dzieci, ale zachorowałam. Mama wstała, przyszła mnie zobaczyć – byłam sztywna. Miałam gorączkę reumatyczną. Na wakacjach byliśmy w Bukowinie Tatrzańskiej i mama mnie wysłała, żeby gazda jej naprawił buty, a tam była kolonia dziecięca wśród której były dzieci chore na dyfteryt. I się zaraziłam, a skutkiem dyfterytu było zapalenie stawów, a zapalenia stawów – choroba serca. Straciłam cały rok – leżałam w domu,  potem w Akademii Medycznej, gdzie pracowała siostra Herberta i ona pomogła, żebym tam się dostała. Jak wróciłam do domu to dostałam żółtaczkę, a potem jeszcze różyczkę.
W Sopocie przy Alei Niepodległości, naprzeciwko Liceum nr II było prywatne laboratorium analityczne – należało chyba do rodziny późniejszych właścicieli apteki, której teraz już nie ma. Gdy zachorowałam przyszedł lekarz, postawił diagnozę i poradził, by sprowadzić leki ze Szwajcarii, to może one pomogą. Rodzice wszystko wyprzedali, nawet radio, babcia jeszcze pomogła i udało się je sprowadzić. Po zastrzykach troszkę się zaczęłam ruszać. Wtedy też mój ojciec  wyjechał do Warszawy. Mnie się przez długie lata wydawało, że to przez moją chorobę, przeze mnie. Ale to nie była prawda. Bardzo rozpaczałam, gdy od nas odszedł.
Nie chciałam zastrzyków. Więc trzeba mnie było wpychać do taksówki, bo się  nie dawałam. Ale jak już byłam w szpitalu i widziałam, że inne dzieci też dostają zastrzyki ,to przestałam wariować. Szpital to była dla mnie straszna sprawa. Sala była przeszklona i czasami pielęgniarki mówiły – proszę teraz nie patrzeć –  i wtedy wiedzieliśmy, że jakieś dziecko umarło i niosą jego zwłoki do łazienki.
W ramach rekonwalescencji byłam z rodziną w Krynicy. Potem mama pojechała ze mną do szpitala, żeby sprawdzić czy nie mam gruźlicy, a ja tam ją złapałam… tak więc znów chorowałam, przebywałam cztery miesiące w prewentorium w Oliwie, tam , gdzie teraz jest szpital dziecięcy. Po wyzdrowieniu pojechałam do stryja, który był księdzem pod Poznaniem i przygotował mnie do I komunii, która się tam odbyła. Sama musiałam też nadrobić roczne zaległości szkolne i w nowym roku, po zdaniu egzaminu, przyjeto mnie do IV klasy do „czwórki”. W szkole były dzieci w różnym wieku – bo przez wojnę miały przerwę w nauce. Pamiętam ze szkoły panią od matematyki, panią Tąszewską ogromnej urody, ale dosyć surową Kazali jej też uczyć rosyjskiego, ale ona zawsze szybko ten rosyjski kończyła i przechodziła do matematyki. Bo zaraz po wojnie nie było wykształconych nauczycieli rosyjskiego. Pamiętam tez panią Landowską, bardzo kochaną i dobrą nauczycielkę.
Jadałam w stołówce, która znajdowała się w liceum. Żeby nie tracić czasu, biegłam tam na obiad w czasie przerwy i wracałam do mojej szkoły na dalsze lekcje. Przez to do dzisiaj bardzo szybko jem. Robiłam tak, żeby nie musieć chodzić po lekcjach. Bo po szkole to bawiliśmy się w parczku przy urzędzie miejskim. Tam były ruiny i tam były najlepsze zabawy. Moi koledzy odbywali tam rytualne bójki. Byłam wtajemniczana – bo nie donosiłam i zapraszano mnie żebym była sprawiedliwą sędzią. W książkach Mamy znalazłam przedwojenne harcerskie książki i z koleżankami założyłyśmy sobie nasze harcerstwo. Zdobywałyśmy sprawności, uczyłyśmy się na podstawie tych książek alfabetu Morse’a. Później wcielono nas przemocą do harcerstwa, cała klasa musiała nosić czerwone chustki. Ale ja moje ogniwo uczyłam na podstawie przedwojennych zasad. Musieliśmy też znosić złom i makulaturę do szkoły. W ramach harcerstwa prowadziłam też do kościoła koleżankę, która nie chodziła na religię– na przykład na nabożeństwo majowe. Ale dobrowolnie – nie przemocą. Matka mojej koleżanki, wdowa po poległym, wyszła za milicjanta i pamiętam, że u nich w domu wisiał portret Stalina, a koleżanka nie mogła chodzić na religię. Ale ze mną chodziła do kościoła  i nawet do spowiedzi.
Na Grunwaldzkiej u wylotu Chopina mieszkała pani Bruno, która miała prywatne przedszkole angielskie. Chodziłam tam, gdy już byłam w szkole. By dodatkowo uczyć się języka. Byłam bardzo aktywna, rodzina ode mnie dużo wymagała – choć potem się rozchorowałam, myślę, że miałam zbyt wiele obowiązków. A jeszcze musiałam się zajmować siostrą – czasami była lub przychodziła do domu gosposia, ale często to ja musiałam sprzątać i prasować, bo nie było pieniędzy by kogoś zatrudniać, a Mama miała skrzep w nodze, a poza tym nie umiała sprzątać. Odprowadzałam siostrę do przedszkola, do szkoły Nawet do urzędu chodziłam załatwiać sprawy mamy i sprawy domowe. Biegałam po całym Sopocie, ale musiałam – tak byłam wychowana. Poza tym sprawiało mi to przyjemność.
Chodziłam też do szkoły muzycznej, uczyła mnie na początku pani dyrektorka Heinrich, ale gdy na mnie nakrzyczała, to przestałam się u niej uczyć. Grałam na pianinie. Później uczyła mnie pani Sobańska. Jej córka była chyba pierwszą żoną Tadeusza Łomnickiego. Pani Sobańska była przeurocza, prawdziwa dama. Pierwsza szkoła muzyczna była blisko molo, nieopodal Zakładu Balneologicznego, dziś ten budynek należy do szpitala. Później szkoła przeniosła się na Obrońców Westerplatte, najpierw tam gdzie dziś jest biblioteka, a później za mostek. Powiedziałabym – degradacja – coraz dalej i coraz mniejszy budyneczek.
Później w tym samym miejscu, gdzie szkoła podstawowa „czwórka” chodziłam do liceum od września 1956 roku, ale tylko przez pół roku. Wtedy był przewrót październikowy, w naszej szkole Wojtek Suchodolski z naszym wychowawcą zorganizowali wielki wiec i żądali by odszedł dyrektor, który był wielkim komuchem I tak się faktycznie stało. Znałam Wojtka, bo miał dwie siostry, jedna moja rówieśniczka – Kasia Suchodolska, a druga Marysia była w wieku mojej siostry. Wtedy na chwilę zapanowała tak zwana „odwilż”.
Moja mama, z mamą mojej przyjaciółki Basi Szczepuły uradziły, że wyślą nas  do szkoły prowadzonej przez zakonnice zgromadzenia Sacré-Cœur. Znajdowała się ona między Gnieznem, a Poznaniem. Był tam bardzo wysoki poziom, ale trzeba było siedzieć w klasztornym reżimie. Byłyśmy tam 2,5 roku. Stamtąd na Sylwestra przyjechałam do Sopotu i wtedy poznałam mojego przyszłego męża Rafała. Jak go zobaczyłam to od razu się zakochałam, był bardzo przystojny. Rodzina długo nie chciała się zgodzić na nasz ślub, potem jak się już pobraliśmy to mnie się dopiero otworzyły oczy, że uroda to nie wszystko.
Po szkole u sióstr wróciłam do Poznania – ku mojej rozpaczy, bo mama po rozstaniu z Herbertem była w fatalnym stanie i pojechała tam do swoich rodziców. Od tej pory straciłam dom, źle to na mnie wpłynęło. W Poznaniu nie czułam się jak u siebie. Raz nawet uciekłam do Sopotu, tu miałam jeszcze wujka. Maturę zdawałam w Poznaniu. Zaraz potem pojechałam do Warszawy, zamieszkałam u ojca i tam też pojechał mój ukochany. Do szkoły plastycznej się nie dostałam, poszłam na filozofię. Przeżywałam wtedy rozterki miłosne, bo mój przyszły mąż zaczął prowadzić rozrywkowe życie i mnie unikał. Ciężko mi się żyło z ojcem, bo chciał mnie kontrolować, a tyle lat się mną nie interesował. Co prawda pisał do nas mnóstwo listów, ale opisywał mi w nich na jakich był spektaklach i kto w nich grał. Albo opisywał budynki, które widział i w jakim stylu one były. Dużo się wtedy z tych listów nauczyłam i dziś dopiero to doceniam, ale wtedy potrzebowałam czegoś innego. Pokłóciłam się z ojcem i nie chciałam z nim więcej mieszkać. Mimo to okres warszawski dobrze wspominam. Odwiedziłam Herberta, a on mi polecił ognisko plastyczne, żebym podszkoliła rysunek, bo nie zdałam egzaminu z rysunku, zaliczałam tylko malarstwo. Ale mimo to ponownie nie zdałam egzaminu wstępnego, oczywiście z rysunku. Mój narzeczony był w Warszawie, ale udawał, że studiuje, nic jednak tam nie robił. Ja wróciłam do Sopotu, byłam wolną słuchaczką w Szkole Plastycznej. Później mama powiedziała – basta – ty na romanistykę, a on na rusycystykę w SN. Dla jego matki to był dyshonor, ale nie zdał na prawo, a musiał wreszcie zdobyć jakiś zawód. Później pobraliśmy się i jak tylko ja skończyłam studia to od razu myk, z powrotem do Sopotu. Pracowałam trochę w szkole plastycznej, wiele lat na uniwersytecie i także w Solidarności. A na samym początku, w roku 1969, przez dziewięć miesięcy piastowałam stanowisko „Starszego referenta propagandy” w sopockim Klubie MPiK, co polegało na wypożyczaniu zagranicznej i polskiej prasy w czytelni i eksponowaniu na wystawie zdjęć nadsyłanych przez dyrekcję.
 
Rozrywka dla dzieci
Kiedy w dzieciństwie wstawałam rano, biegłam od razu do kościoła. A moja siostra od dziecka wymyśliła sobie, że jest ateistką (oraz, jak już wspomniałam, wegetarianką). Babcia robiła o to wielkie awantury. Ale siostra twierdziła, że skoro my się śmiejemy z ludzi, którzy wierzyli w różne bożki, to z nas też się tak kiedyś będą śmiać. Babcia ją wysyłała do karmelitanek na rozmowy, ale to nic nie zmieniło. A ja chciałam być karmelitanką, żyć w odosobnieniu. Jednak później, jak trafiłam do sióstr, to się wyleczyłam z tych marzeń. W mojej szkole do końca mojej nauki była religia. Wisiał krzyż, ale też Stalin, Bierut i Rokossowski. Moja siostra chodziła do szkoły TPD (Towarzystwo Przyjaciół Dzieci). Była rejonizacja, ta szkoła była przy ulicy Książąt Pomorskich. I tam w niedziele urządzano tzw. poranki. Celem było, by dzieci nie chodziły do kościoła. Ale ja chodziłam świtem na mszę, a potem szłam na poranek. Były tam bardzo interesujące koncerty, przedstawienia, teatrzyki. Grała dużej klasy czeska pianistka Elwira Hodinarowa. Poranki były na wysokim poziomie. Czasem nas prowadzono do kina, były piękne filmy o świecie podwodnym. Trzeba pamiętać, że to było po wojnie i niektórzy nauczyciele byli naprawdę cudowni, mieli dużą wiedzę. Byli też i inni, np. historyczkę w szóstej klasie miałam raczej po „linii”.
Ale do kina szkoła prowadziła nas też przemocą.  Oczywiście na filmy radzieckie. „Szkarłatny kwiatuszek” i „Konik Garbusek” oglądałam chyba tysiąc razy. Bywały też straszne filmy, np. „Młoda gwardia”, ale też polski film o Świerczewskim „Człowiek, który się kulom nie kłaniał”. I tam były okrutne sceny, np. gdy samolot nadlatywał  nad matkę i ją zabijał, a jej maluteńkie dziecko płakało nad martwym ciałem i się do niego tuliło. Moja siostra potem wyła po nocach z rozpaczy. Też pamiętam taki film „Szerszeń” o papieżu, który miał dziecko. Ksiądz powiedział, że nie wolno nam iść na ten film, że będzie to grzech śmiertelny i nie da nam rozgrzeszenia. Tam była taka scena z rzucaniem krzyżem. Boże! My przerażone – co zrobić, bo dyrektorka całej szkole kazała iść. Ja byłam wtedy bardzo religijna. Ktoś nam powiedział, że czytał książkę i jak będzie ten straszny moment to zawoła „teraz” i nie będziemy patrzeć. I naprawdę tak było, zasłoniliśmy oczy – no i grzechu nie było.
Pamiętam też, że w części obecnej siedziby SPATiF-u było Ognisko Plastyczne. Chodziła do niego moja siostra. Chodziła też uczyć się grać w tenisa u braci Korneluków na kortach. A zimą na kortach tenisowych jeździłyśmy na łyżwach w rytmie muzyki. Latem były tam też wieczorowe seanse kina letniego.
 
Niemcy
Były w Sopocie takie dwie panie – matka i córka, prawdopodobnie Niemki. Mąż i ojciec był znanym muzykiem, zginął. One nie wyjechały z Sopotu, dość długo tu były, w latach 50-tych jeszcze je pamiętam. Chodziły jak takie widma. Były prawie przeźroczyste. Miały na głowach kapturki, a w rękach torby. Miałam dobre serce, bardzo mi ich było żal i chciałam im pomóc. Ale nie chciały z nikim z nas rozmawiać. Nie wiem co się z nimi stało. Były bardzo wychudzone, ale też bardzo urodziwe, miały delikatne twarze. Oprócz nich pamiętam, że była w klasie koleżanka nazwiskiem Haase, ale mówiła po polsku. Mieszkałam też jako dorosła przez dwadzieścia pięć lat przy ulicy Kopernika i tam mieszkała pani Bieszke, która nie mówiła po polsku, a po niemiecku, ale jak ja do niej mówiłam, to ona to rozumiała. Zmarła w Sopocie. Byłam z nią w dobrych stosunkach. Moja mama tłumaczyła mi, że jak ktoś mówi tak charakterystycznie „r”, to znaczy, że stąd pochodzi, jest autochtonem. U mojego wujka, który mieszkał przy ul. Kościuszki  mieszkała Niemka. Kiedyś jego ogród sięgał aż do torów. Miał tam taką altankę, kiedyś tam spałam, gdy ruszały kolejki, to można było zwariować z hałasu.
 
Życie codzienne – zakupy
Zaraz po mszy biegałam ulicą Dąbrowskiego, dalej Pułaskiego i docierałam na dzisiejszy Plac Przyjaciół Sopotu, a tam jeszcze w ruinach była piekarnia państwa  Mieczkowskich. Jakie tam były pyszne bułeczki z makiem, tzw. parki! Zawsze je kupowałam rano, wracałam z nimi do domu i wtedy budziłam mamę. Takim rannym ptaszkiem byłam wtedy.
Po wojnie były kartki, było racjonowanie żywności. Jak mieszkałam na Dąbrowskiego to szłam Chrobrego do Grunwaldzkiej i tam na rogu była tzw. Spółdzielnia Społem. Czasem udawało mi się kupić 2 kostki masła, bo … kłamałam. Mówiłam, że mam biedną matkę, która ma dużo dzieci i leży chora. I wtedy udawało się dostać więcej masła. Na rogu Chopina i Grunwaldzkiej był Miejski Handel Detaliczny. Tam czasami przed świętami były pomarańcze, ale pamiętam, że bez skórki. Były też tam takie urządzenia do sprawdzania, czy jajka są świeże. Pamiętam też jak na Monte Cassino otwarto Delikatesy. To było albo 1 maja, albo 22 lipca we wczesnych latach pięćdziesiątych. I pamiętam, że była wówczas taka czekolada z bakaliami – jej smak pamiętam do dziś! Był też na Monciaku sklep kolonialny. Tak się na niego mówiło, to był sklep ogólnospożywczy.
Przy Grunwaldzkiej, za domem pani Bruny w kierunku Chrobrego był kiosk i tam sprzedawcą był pan Mika. Miał gazety, cukierki. Był interesujący, miał tylko jedną nogę i chętnie wdawał się w rozmowy. Idąc od Chopina w drugą stronę Grunwaldzką, ku Rokossowskiego, czyli obecnej Monte Cassino, dochodziło się do prywatnej biblioteki, dziś jest tam chyba jakiś pośrednik mieszkaniowy. Dalej, tam gdzie teraz już są same restauracje, była cukiernia Marzewska. W niedziele zawsze przychodził tam starszy pan z taką czapeczką – pierożkiem, do której był przypięty czerwony krzyż. Ciasteczka kupował w paczuszce, którą zawieszał sobie na guziku koszuli  lub płaszcza. Był ważną osobą, ale nie wiem kim. Przed cukiernią stał hotel Nadmorski, z restauracją, w której czasem w niedziele jadałyśmy obiady, ale nie często. W hotelu był też zakład fryzjerski, do którego chodziła Mama, a czesał ją wzięty fryzjer pan Jambor, o ile dobrze pamiętam.
Babcia, ani mama nie gotowały, ani nie szyły. U Babci, która w Poznaniu pracowała do 85 roku życia zawsze była gosposia. Ja się potem sama trochę nauczyłam gotowania i jeszcze mniej szycia, bo musiałam. W Sopocie były wspaniałe krawcowe, np. pani Czerwoniec, która mieszkała przy Curie Skłodowskiej, przy mostku na Westerplatte była inna krawcowa, ale nie pamiętam jak się nazywała. Co prawda nie było pieniędzy, ale na ubrania tak. Miałyśmy śliczne płaszczyki! Zaopatrzenie było marne, ubrania się szyło samemu lub u krawca, buty też się robiło często na miarę. A w Poznaniu to chodziłam nawet do gorseciarki. I to było dobre, bo można było wszystko dopasować do własnej figury.
 
Sopot
Kiedyś oprócz tego, że były procesje na Boże Ciało, to też chodziły miastem kondukty pogrzebowe. Ludzie przystawali, klękali, żegnało się w ten sposób zmarłą osobę. Wyrażało się  zmarłemu szacunek  Żałuję, że teraz już tak nie jest. Pamiętam też pochody na 1 maja. Marzyłam, żeby na nie pójść, bo to była atrakcja – przebierano się wtedy np. za „imperialistę” Trumana, były cukierki itd. Ale później jak kazali już mi chodzić ze szkołą, to z pochodów uciekaliśmy. Parasolnik – on często otwierał pochody na 1 Maja. Ciepło go wspominam. Ale kiedyś mnie zdenerwował, bo stałam w kolejce po jakiś luksus w stylu salceson i on przyszedł i stanął przede mną – no bo on taka sława, więc miał swoim zdaniem pierwszeństwo. Pamiętam też, był taki pan Kanada. Nawet mnie podrywał. Niedawno poznałam jego siostrę. Był to młody, wysoki człowiek, który chodził po Sopocie i podrywał dziewczyny.
Na początku Kordeckiego, zaraz za rogiem Grunwaldzkiej mieszkał szewc. Rozmawiało się z nim przez okienko.  Dalej docierało się do Łazienek Południowych. Jak byłam panienką, to intrygowało mnie mieszczące się w nich solarium. Raz, jako nastolatka odważyłam się tam wejść. Ale to było okropne – było tam pełno grubych kobiet, które jeszcze na dodatek zamawiały sobie na miejscu obiady, tłusty rosół z kury kapał im po tłustych brodach. Szybko stamtąd uciekłam. Kobiety leżały tam nago, to było prawdziwe solarium pod gołym niebem  opalało słońce, a nie lampy. Przeważnie tam chodziły panie przyjezdne. A moi koledzy podchodzili, żeby podglądać przez dziurki w  drewnianych deskach ogrodzenia.
W Łazienkach Południowych mieściła się „Paszteciarnia”. Tam chyba wszystko było mielone – mówiliśmy idziemy do „Klopsika”. I choć wszystko było mielone, to miało różne nazwy. A to sznycelek, a to pulpecik, a to właśnie klopsik.
 
Miasto artystów
W Sopocie było dużo aktorów, bo w Gdyni był teatr Iwo Galla, on miał szkołę teatralną. Krafftówna na przykład też była w tej szkole. Ja też chciałam być aktorką i pan Gall powiedział, że mam się zjawić jak skończę 15 lat. Ale wtedy on akurat zmarł. A ja byłam w liceum „Sacré Coeur” na wielkopolskiej wsi.
W Teatrze Wybrzeże grała wspaniała aktorka, Kira Pepłowska, bywałam u niej w domu przy ul. Bema z rodzicami, bawiłyśmy się z jej córką Krysią. Chodziłam też do jednej klasy z Jolantą Lothe, obecnie znaną aktorką w Warszawie, jej mama, Wanda Stanisławska-Lothe była wówczas znakomitą aktorką teatru Wybrzeże.
Cybulskiego i Kobielę świetnie pamiętam, żywili się w tej „Paszteciarni”, czyli obecnie u Chińczyka. W pewnym okresie jeździli po Sopocie motocyklem.
Czułam, że Sopot to było miasto artystów. To było dla mnie ważne. Miałam zawsze poczucie, że mieszkam w wyjątkowym miejscu. Kwiatkowską, Janowską , Krukowskiego – znałam od dziecka, grywali latem w Sopocie. Mama nas zabierała na różne przedstawienia. Pamiętam też pierwsze koncerty jazzowe. Trochę się wstydziłam, gdy poszłam jako kilkunastoletnia panienka na koncert, który odbywał się w kinie „Bałtyk”, z mamą i panią Różą Ostrowską. I one krzyczały, skakały, a ja siedziałam zawstydzona ich żywiołową reakcją. Ten koncert prowadził chyba Łapicki. W Sopocie byli też plastycy. Przy Obrońców Westerplatte była ich szkoła i pamiętam jak tamte dziewczyny się świetnie ubierały! Pięknie! Nosiły buty trumniaczki, szerokie paski w talii.
Moja mama chodziła do pracy do Domu Aktora (obecnego ZAIKS-u). Kiedyś szła i koło molo zaczepił ją młody człowiek pytając, czy by nie zagrała w filmie. A mama do niego – idź smarkaczu! A później  zorientowała się, że to był Roman Polański i szukał statystów do „Dwóch ludzi z szafą.
 
Spacery
Często chodziłyśmy na plażę. Z Dąbrowskiego była bardzo blisko. Ale też często chodziłyśmy do lasu, zimą na saneczki, a na korty na łyżwy. Bardzo nam się to podobało. Do opery też chodziłam, ale to już później, jak byłam starsza. Były też dwa kina w Sopocie oraz teatr, do którego bardzo często się chodziło. Szkoły też chodziły. Pamiętam na molo na 22 lipca tancerki z Opery Bałtyckiej tańczyły w podświetlanej kolorowo fontannie. Bardzo to było piękne. Dużo się działo w Sopocie i ludzie, których się tu spotykało byli inni niż obecnie. Ich styl, także stroju, a przede wszystkim ubiór plastyczek zawsze mi się bardzo podobały.
Sopot zmieniał się na lato. Przyjeżdżali inni ludzie – powiedziałabym majętniejsi. Widziałam ich na plaży. A wtedy przecież była bieda. Tylko rodziny marynarskie były bogatsze. W szkole dzieci marynarzy miały gumę do żucia, a my z siostrą żułyśmy świecę udając, że to guma. Pamiętam, zagrabiano w tamtych czasach plażę i pilnowano, żeby ludzie nie uciekali… Zdarzało się, że było się kontrolowanym.
My nie wynajmowaliśmy pokoi. Chyba tylko raz, jak już mama była sama, przyjechała rodzina z Warszawy, ale to byli znajomi naszych znajomych. Poza tym nam pozabierali pokoje – udało się zachować dwa – dla mamy i dla nas. W mieszkaniu było centralne ogrzewanie, tam była taka komórka z piecem. Ale kiedy zaczęli z nami mieszkać inni ludzie, to do wanny sypali węgiel. I wtedy żeby się wykąpać musiałyśmy chodzić do łaźni! Dwa razy w tygodniu chodziłyśmy się kąpać do zakładu balneologii. Okropne kłótnie bywały z sąsiadami, bo było nas za dużo i zbytnio się różniliśmy. I wtedy mama zaczęła myśleć o tym, żeby się przenieść do rodziców, a my poszłyśmy do szkół prowadzonych przez zakonnice.
 
Trójmiasto
W Sopocie była pętla tramwajowa, przeniesiona potem trochę dalej do Oliwy, a później jeszcze dalej.
Kiedy wracałam ze szpitala przy ulicy Polanki, to już otwarto stację kolejki „Polanki”.
Natomiast Gdynia była dla mnie dalekim światem. Pamiętam trolejbusy i piętrowy autobus (a może to był piętrowy trolejbus?). W Gdyni zobaczyłam też pierwszy raz w życiu człowieka czarnoskórego. W dodatku pijanego i w białym, wysokim czepcu kucharza, pewnie zbiegł ze statku. Do dzisiaj mam ten widok w pamięci. Jakbym się znalazła za granicą Polski.
Do Gdańska jeździłam pociągiem, szłam wśród ruin do portu nad Motławą i stamtąd stateczkiem płynęłam do Górek Wschodnich na Wyspie Sobieszewskiej, tzw. Bązaku. Tam mieszkała ciocia mojej Mamy, starsza od niej zaledwie o 4 lata, najmłodsza siostra mojej Babci. Jej mąż sprzedawał akcesoria rybackie. Ciocia, bardzo religijna, była społeczniczką i działała w Lidze Kobiet (!). Wyspa była piękna, bardzo interesująca. Chodziliśmy z kuzynami do lasu po szyszki do palenia w piecu. W lesie, gdzie w czasie wojny trwały intensywne działania wojskowe, było pełno niewypałów, hełmów, kolb, cud, że nas nie porozrywało, bo moi kuzyni nieustannie bawili się tam w wojnę, a ja byłam jedyną osoba cywilną.