Pani Teresa Kutczyńska przyjechała do Sopotu w 1946 roku, wraz z rodzicami i braćmi. Jest osobą bardzo pogodną i ciepłą. Jak na specyfikę ciężkich lat 1945-48, jej opowieści są bardzo wesołe i odnawiają w każdym z nas, niezależnie od wieku, miłe wspomnienia z naszego dzieciństwa.
W jakim wieku przybyła Pani do Sopotu?
Byłam jeszcze dzieckiem. W granicach ośmiu, dziewięciu lat. Ale może powiem, jak ja i moja rodzina, żeśmy się tu znaleźli. Jesteśmy rodziną repatriantów z kresów wschodnich, a konkretnie z Pińska na Polesiu. Przez Pińsk przepływała rzeka Pina i w tym mieście była Zasłużona Marynarka Rzeczna. Zasłużona dla kraju, i również dla tamtych okolic. Po wojnie pojawili się radzieccy żołnierze, którzy oświadczyli, że albo przyjmiemy obywatelstwo rosyjskie, albo musimy te tereny opuścić. Moi rodzice byli czystymi Polakami, a mama i jej bardzo liczna rodzina, która została wywieziona na Sybir – poza nią, bo była mężatką, pochodziła spod Warszawy. Rodzina ojca tam mieszkała i, szczerze mówiąc, nie wiem, jak się tam znaleźli, ale chyba też w wyniku jakichś małych przemian rewolucyjnych, które zachodziły w Polsce. Moja mama była wtedy w domu, a tata w pracy; oni przyszli i kazali natychmiast podjąć decyzję, jakie jest nasze zdanie. Mama natychmiast oświadczyła, że absolutnie nie przystępuje do rodziny rosyjskiej, ale później poszła do taty, i ten zaczął się zastanawiać. No i mama ustaliła, że dzieci na pewno nie mogą być Rosjanami. Decyzja została podjęta, w ciągu kilku dni został przygotowany transport – pociąg towarowy. To było w drugiej połowie 1945 roku, pociąg wyruszył głównie w celu osiedlenia ziem zachodnich. Pamiętam, jako dziecko, że jechał wokół Polski. Gdy dojechaliśmy do Wrocławia, była przerwa i to, co zostało w mojej pamięci to to, że pomiędzy dwoma niewysokimi budynkami była ogromna sterta gruzu z jakiejś kamienicy, a na jej szczycie stał krzyż. Prawdopodobnie wiele osób tam zginęło. W dalszej części podróży, rodzice podjęli decyzję, że nie chcą jechać na zachód. Chcieli – szczególnie mój tata – dostać się tam, gdzie stacjonowała Marynarka Wojenna, czyli na wybrzeże, do Gdyni. Po tym, jak udało nam się tam dojechać, tata zaczął szukać dla nas jakiegoś lokum, jednak Gdynia była cała zaludniona i nie znalazł nic. Rodzice zdecydowali, że wrócą w okolice Kutna, bo tam mieszkała rodzina mojej mamy. Przebywaliśmy tam około roku, jeśli dobrze pamiętam. Widać było, że wszyscy chcieli mieszkać nad morzem, że ciągnęło nas do tego miejsca. Tata, po roku szukania kwatery, wrócił do nas z wiadomością, że znalazł nieciekawe mieszkanie w Sopocie, które, kosztem nienajlepszych warunków, może być nasze. Wprowadziliśmy się tam w 1946 roku. Mój ojciec opowiadał, że, gdy był na granicy Sopotu po raz pierwszy, to miasto było prawie puste. Wszystkie piękne, stare wille i mieszkania były wolne, ponieważ Niemcy musieli je nagle opuścić. Można było po prostu otworzyć drzwi, wejść i tam zamieszkać. Jak ojciec pojechał za drugim razem, ludzi było już znacznie więcej. Nasze mieszkanie znajdowało się w Kamiennym Potoku, to było duże gospodarstwo poniemieckie. Właściciel – Niemiec, służył w Wehrmachcie, więc musiał być w Niemczech. Jego żona i dzieci wprowadziły się do niego, a my zamieszkaliśmy tam. To był podobno budynek dla służby, w którym było około 11 mieszkań, ale myśmy dostali tylko dwa pokoje. Bez wody, kuchni, z jednym piecem i małym korytarzem. Za potrzebą trzeba było biegać na zewnątrz, do odpowiedniego miejsca. Budynek, o którym mówię, został częściowo zlikwidowany, około 12 lat temu. Pomieszczeń mieszkalnych już nie ma, zostało pusta przestrzeń. Dzięki jednemu z dzieci niemieckiego gospodarza, udało się przebudować i zaadaptować na mieszkanie tamtejszą stodołę.
Trzeba przyznać, że okres, o którym mowa, był dość nieciekawy. Czy ma Pani jednak jakieś wspomnienia z tamtych lat, które wywołują na Pani ustach uśmiech?
Jak tak patrzę na moje dzieci, a myślę, że dotyczy to również was, to muszę powiedzieć, że, mimo trudnych warunków i tego, że moja rodzina zaczynała od absolutnego zera, nigdy nie mogłam
narzekać. Moja mama była bardzo pracowita i zorganizowana. Zawsze byłam porządnie ubrana, a materiałów, w tamtym okresie, nie było zbyt wiele. Mama potrafiła jedną rzecz dziesięć razy przerobić, tak żeby wykorzystać ją w pełni. W trakcie, i po wojnie, nigdy nie zaznaliśmy głodu, mimo, że w Polsce było naprawdę ciężko. Pamiętam, jak przed szkołą, wcześnie rano, około godziny szóstej, zawsze biegłam żeby zająć kolejkę w pobliskim sklepie. Decyzja moich rodziców, związana z zamieszkaniem w Sopocie, była wspaniała. Mieliśmy plażę i morze. Górna część Sopotu była – i wciąż jest – piękna. Jeszcze w tamtym czasie, przed Łysą Górą, na osiedlu Przylesie, gdzie aktualnie mieszkam, była stocznia narciarska. Korzystał z niej mój brat i młodzież w jego wieku. W tej chwili stocznia praktycznie nie istnieje, nawet resztki się nie zachowały. Zostało tylko wzniesienie, w miejscu którego był tor saneczkowy, no i oczywiście wspaniałe wspomnienia.
Wspomniała Pani o plażach. Jak dokładnie wyglądały sopockie plaże, molo, w tamtym okresie?
Plaża była dla nas wybawieniem. Rodziców nie było stać na wysyłanie swoich pociech na kolonie. Oczywiście, dzieci ludzi, którzy mogli sobie na to pozwolić, jeździły, ale moja rodzina, która była na etapie stabilizowania bieżącego życia, korzystała z tego, co miała. Dla nas plaża była miejscem wypoczynku, bywało, że od godziny dziewiątej rano, do ósmej wieczorem, spędzaliśmy tam czas. Teraz, po prawej stronie Grand Hotelu, mamy Południowe Łazienki, a po lewej były – nie tak ładne, jak teraz – Łazienki Północne. Natomiast plaża, na szerokości tego hotelu, była płatna. Jako dzieci, biegaliśmy tam, żeby podglądać znanych artystów i ludzi z wyższych sfer, którzy zawitali do Sopotu – miasta kurortu. Monte Cassino to była parada kapeluszy i pięknych strojów, a myśmy to wszystko podpatrywali. W Sopocie nie było hal sportowych, jak dzisiaj, więc właściwie cała plaża grała w siatkówkę – łącznie ze mną, ale dopiero jak podrosłam. Oczywiście, pływanie zawsze sprawiało przyjemność. Tak bardzo nie chcieliśmy wracać do domów, że często, mama przychodziła z obiadem na plażę, żebyśmy mogli coś podjeść. Jakiś czas później, Północne Łazienki zostały zlikwidowane. Na plaży, wzdłuż brzegu, tuż pod drzewami parku, miał stać pomost, i, z racji swojego zawodu, mój tata wziął udział w budowie, ale zrezygnował, ponieważ uznał, że to nie jest miejsce na tego typu budowle. Molo, natomiast, na pewno nie było takie, jak teraz, ale zawsze chętnie się tam chodziło. Oczywiście, nie było tylu budowli, co w tej chwili, ale te stare budowle – wilhelmowskie, jak je nazywają – rozciągały się począwszy od Kamiennego Potoku, aż po drugi kraniec Sopotu. Molo właściwie było całe, nie było zburzone. Jakieś elementy na pewno zostały uszkodzone, a potem, w socjalizmie, nie za bardzo o nie dbano. Teraz sopocka architektura zaczyna na powrót rozkwitać, wiele willi, budynków. Mieszkam tu już od tylu lat, a nie raz, jak ide w spokoju emerytalnym, to myślę: „Boże, co za piękne budowle.” Są przepiękne, ponieważ są odrestaurowane, a kiedyś po prostu istniały, tak, jak zastaliśmy je po wojnie.
Co może pani powiedzieć o dawnych miejscach rozrywkowych w Sopocie?
Jednym z miejsc rozrywkowych w Sopocie był klub „Non Stop”. W latach 60., był przed wejściem na molo. Po lewej stronie od wejścia na molo, w częsci, która została odrestaurowana czy nawet zbudowana na nowo, była też restauracja „Fantom”. To był taki lokal nobilitowany, w przeciwieństwie do Non Stopu”, w którym było hałaśliwie. Młodzież, wiadomo, lubi się spotykać i bawić. To były czasy muzyki rockowej – rock‘n’roll, i tak dalej. Również to przechodziłam, w czasie studiów na uczelni. Miałam przyjemność studiowania na sopockiej WSE; to był okres, kiedy rzeczywiście bawiliśmy się niesamowicie, śmiem powiedzieć, że nawet lepiej, niż wy. Naprawdę bawiliśmy się świetnie. Teraz, jak tak patrzę na moje dzieci, a szczególnie na córkę, to nawet ją kiedyś zapytałam: „Czy wy w ogóle się nie bawicie?”. A moja córka, będąc już na studiach, odpowiedziała: „Mama, a gdzie ja mam się bawić? Na tych dyskotekach, na które chodzą dwunastoletnie dziewczyny?”.
My, co sobotę, mieliśmy uczelniane wieczorki. Grały na nich orkiestry, trzy- czy czteroosobowe. Organizowano nam bale, które były otwierane przez rektora, trwały, oczywiście, całą noc. Opróżniano sale wykładowe, i tam można było sobie usiąść, kelnerzy nie latali, każdy się sam obsługiwał, ale naprawdę świetnie się bawiliśmy. Ale dla mnie to już ten okres późniejszy.
A jeszcze, co do zabawy, to my jako dzieci – ale nie tylko my, to wszędzie tak było – myśmy się bawili ze sobą, dzieci z poszczególnych rodzin, na podwórkach. Jak graliśmy w chowanego, to dwa razy miałam rozbitą głowę, bo dostałam ogromnym kamieniem – do teraz mam blizny! Skakanki, odbijanie piłek od ściany, tamte, tak zwane, wojny – musze powiedzieć, że życie dzieci chyba było wtedy bardziej atrakcyjne, bo teraz, to każdy siedzi w swoim pokoiku, w swoim domu, z komputerem, albo z jakimiś grami. Jak tak patrzę na zabawki mojego 3-letniego wnuka, ja nawet nie umiem ich włączyć, a on oczywiście wszystko umie. Ale to też wymaga czasu, no i nabycia tych umiejętności. Ta młodzież jest taka jakby odizolowana od siebie. U nas, kiedyś, nie było mowy, żeby każdy miał swój pokój – nawet o tym nie marzyliśmy.
Gdy byłam w wieku szkolnym, to w czasie zabaw, tworzyło się grupy. My, jako przybyli ze wschodu, początkowo byliśmy traktowani nieufnie przez dotychczas tu mieszkających. Nawet, w szkole, zanim jak tu przyjechaliśmy, byłam w drugiej klasie szkoły podstawowej. Do Sopotu dotarliśmy w połowie roku szkolnego. Dyrektor szkoły przeegzaminował mnie i stwierdził, że powinnam iść do trzeciej klasy. Tak się stało, mama wyraziła zgodę. Dzieci z trzeciej klasy uczyły się na bieżąco, według programu, a ja, uprzednio chodząca do klasy drugiej, byłam w związku z tym trochę cofnięta, choć miałam już opanowane pewne zagadnienia. Muszę przyznać, że te pół roku, zanim grupa mnie „wchłonęła”, było, delikatnie mówiąc, nieprzyjemne. Dzieci były nastawione, jak to dzieci – trudno powiedzieć, czy nieświadomie, czy świadomie – aczkolwiek bywały złośliwe, co było przykre, bo każdy jest przecież taki sam, a, dodatkowo, dla mnie, był to szczególnie trudny okres. Potem jak już to minęło, nowe środowisko nie stanowiło dla mnie żadnej różnicy. Myśmy się wszyscy świetnie bawili, głownie na podwórkach. Czasami poszczególne mamy prosiły, żeby przyjść, pobawić się z synem, czy córką, ale to się raczej rzadko zdarzało, ponieważ pomieszczenia były niewielkie, a warunki, rzeczywiście, bardzo trudne.
Gdy byłam w szkole podstawowej, z żywnością w sklepach było ciężko. Ja, niestety, ciągle musiałam kursować pomiędzy sklepem, a domem, czyli z Kamiennego Potoku do centrum Sopotu. Jest to, naprawdę, kawał drogi i czasami tak się zdarzało, że mama mi mówiła, co mam kupić, a gdy wracałam ze sklepu, okazywało się, że brakuje, na przykład, cukru, więc muszę się wybać jeszcze raz. Komunikacji, takiej codziennej, nie było i, po prostu, korzystaliśmy z naszych nóg. W momencie, gdy mieszkaliśmy w Kamiennym Potoku, jeździł tam pociąg. Taki ze starymi wagonami i drzwiami, otwieranymi na. Były wybudowane perony, przejście przez tory, szlabany, a obok, chyba do dzisiaj, stoi dróżnik, zajmujący się podnosił i opuszczaniem tychże szlabanów, w zależności od ruchu pociągu. To był taki osobowy pociąg, oczywiście, rzadko jeździł, nawet nie pamiętam ile z niego korzystałam. Myśmy mieszkali blisko torów, a bardzo ciągnęło nas do plaży. Wtedy, gdy powinniśmy iść do przejścia, koło szlabanów, my, oczywiście, skacaliśmy drogę i biegliśmy przez tory. Niestety, zdarzały się wypadki, jak nagle zza rogu wyjeżdzał pociąg. Natomiast, jeśli chodzi o trasę Gdańsk–Gdynia, to była wąska, przedwojenna, wykostkowana droga – dwa pasy w tę, i z powrotem. Jeszcze, gdzie nie gdzie, w Sopocie, są takie odcinki, nie na drodze głównej, ale gdzieś na uboczu. Była wykostkowana w takie małe kosteczki, ale trzymała się świetnie, przynajmniej do momentu, aż ją zdejmowali. Właściwie to była w bardzo dobrym stanie, ale przez te kostki, przy lekkich przymrozkach albo przy deszczu, było bardzo dużo wypadków. Po prostu pojazdy wpadały w poślizgi, chociaż to nie było to, co dzisiejszy ruch – samochodów było niewiele, jeśli już, to głównie dostawcze. Oczywiście, niektórzy, zamożniejsi ludzie, mieli własne auta. Wydaje mi się, że jeździły wtedy trolejbusy, chociaż nie jestem pewna, czy bezpośrednio po wojnie, tego nie mogę sobie przypomnieć. Trolejbusy jeździły aż do Wyścigów, i tam też dochodził tramwaj – można było się przesiąść, i wtedy pojechać do Oliwy, czy tam dalej, do Gdańska. Tramwaj został zlikwidowany dość późno, z tego, co pamiętam, przez latami 60. Później, drogę rozbudowano, poszerzono pas pomiędzy. W części miasta, przy strumyku, w Kamiennym Potoku, właściwie były tylko łąki i lasy. Był taki okres czasu, że ludzie w Polsce, ci bogatsi, dorabiali, hodując różne zwierzęta, na przykład norki. To tam, właśnie, pod lasem, były takie skrzynie dla zwierząt. Do lasu w Kamiennym Potoku – tam, gdzie, w tej chwili, jest już osiedle, zresztą bardzo ładne – myśmy, z kolei, chodzili na grzyby, zbieraliśmy poziomki. Nie raz mama mówiła: „Tu masz kubeczek, biegnij do lasu, nazbieraj poziomek – będzie kasza manna z sosem poziomkowym”. Pyszne to było.
Na samym początku – jeśli chodzi o peryferyjne obszary Sopotu – do ośrodka trzeba było chodzić pieszo, ale muszę powiedzieć, że nikomu to nie sprawiało kłopotu, chodziliśmy, po prostu. Gdy uczęszczałam do szkoły średniej, najpierw chodziłam do szkoły handlowej, dopiero później wybudowano uniwersytet. Utworzono szkołę średnią finansową, i można było sobie wybrać, czy chcesz zostać w handlowce, czy chodzić do finansówki. Ja, po pierwszej klasie, przeniosłam się do finansówki, a potem na WSE. To był pierwszy rok Wyższej Szkoły Ekonomicznej, a przedtem była, znana i chwalona do dzisiaj, Wyższa Szkoła Handlu Morskiego, przeniesiona, o ile dobrze wiem, z Tczewa. Mieli piękne czapki, z wyhaftowanym żaglowecem. Szkoda, że nie ma już czapek studenckich. Wtedy, gdy, na przykład szliśmy na spacer, i przechodziła grupa chłopaków, to od razu wszystko było wiadomo, po czapkach: „Aha, ten jest z medycyny, a ten z WSE”, ale to też były dla mnie lata późniejsze. Miałam skrócony cykl kształcenia. Było zapotrzebowanie na siłę roboczą, dlatego skracano programy, żeby młodzież szybciej mogła zacząć pracować. Były, tak zwane nakazy pracy, ale nie wiem, czy od samego początku wojny, czy troszeczkę później. Gdy ja kończyłam studia, to był pierwszy dzień, kiedy zniesiono takie podziały. W Sopocie było kilka cmentarzy. Katolicki, obok żydowski – zaniedbany, a po prawej stronie był cmentarz poniemiecki. Mieszkając w Kamiennym Potoku, miałam religię w kościele p.w. Najświętszego Serca Pana Jezusa – to był malutki kościół, kiedyś podobno była tam kaplica. Teraz jest bardzo rozbudowany. Przed wojną o Kościół dbał ksiądz proboszcz Gruze bardzo ładnie, bo bardzo długo miał dbającego jeszcze przed wojną proboszcza Księdza Gruze, który, gdy w czasie mszy, któryś z chłopaków przeszkadzał albo szczypał kolegę, potrafił się odwrócić od ołtarza i zwrócić uwagę. Na cmentarzu całkowicie niemieckim, w większości były chyba ewangelickie groby. Tak było, aż cmentarz katolicki się zapełnił. Wtedy zlikwidowano wiele grobów niemieckich i zamieniono na cmentarz komunalny, tak jak jest do dzisiaj. Figurka Matki Boskiej cały czas stała – i stoi do dzisiaj, tam przy wjeździe na Malczewskiego.
Dopiero w latach późniejszych – 50., 60., zaczęło się budownictwo spółdzielcze, wcześniej, tuż po wojnie, o takim budownictwie, takich osiedlach, nie było mowy. Początkowo, ludzie bali się kupować mieszkań, bo nie wiadomo co to jest, ale, jak się przekonali, to zaczęły się tworzyć ogromne kolejki. W tej chwili Sopot jest przepięknym miastem, bardzo zadbanym, wspaniale się prezentującym. To przyjemność i zaszczyt, tu mieszkać. Jestem szczęśliwa, że moi rodzice zdecydowali, że zamieszkamy w Sopocie, cieszę się, że mój syn miał okazję chodzić tu do szkoły. Jestem dumna z miasta Sopot, dumna z młodzieży, bo uważam, że w ogóle Polska ma przepiękną, wspaniałą i przemądrą młodzież. Cieszę się, że tu mieszkam, i chyba będę mieszkała do końca moich dni. Zajmuję lokal w bardzo ładnym miejscu – na Przylesiu, koło Łysej Góry – tuż przy lesie, właściwie to moje osiedle wchodzi w las.
Ja, Teresa Kutczyńska-Wolf, mieszkająca na ulicy 23 Marca, na osiedlu Przylesie, czuję się zaszczycona, że piękna młodzież zechciała ze mną rozmawiać. Na pewno wszystkiego nie powiedziałam, bo nie wszystko sie rejestruje – wiele rzeczy sie zapomina. Myślę, że powiedziałam wszystko ogólnie tak, jak było, i myślę też, że każdy inaczej patrzy na świat i każdy ma inne wspomnienia, więc jeśli kilka osób opowie o swoich, to stworzy się całość.
 
*Praca konkursowa - Agata Markiewicz, Wiktoria Uryga, Adam Staniewski, Wojciech Domański, Grzegorz Żurawicz, Maciej Czarniecki, II Liceum Ogólnokształcące im. Bolesława Chrobrego w Sopocie