Kategorie haseł

Tadeusz Metza – biogram

 

Tadeusz Metza – urodzony 4 września 1951 roku w Kaliskach, w powiecie starogardzkim. Od 1967 roku mieszkał i trenował w Sopocie. Wielokrotny zwycięzca gonitw płaskich i przeszkodowych w Polsce i za granicą.

 

 

Transkrypcja relacji Tadeusza Metzy (wybór)

 

Młodość i konie

 

Od najmłodszych lat wpatrywałem się w konie i zauważyła to moja matka. Pamiętam z najwcześniejszego dzieciństwa, jak wyniosła mnie na rękach, bo przyjechał facet z końmi, i pozwoliła mi pogłaskać konia. Byłem naprawdę małym dzieckiem. Tak uganiałem się za tymi końmi cały czas i w roku 1967 zdecydowałem, że pójdę jeździć na koniach wyścigowych w Sopocie.

Wtedy ojciec, nastawiony do tego sceptycznie, zapytał mnie, czy widziałem w telewizji Wielką Pardubicką. Odpowiedziałem:

– Widziałem.

I co? Chcesz iść?

– Tak, chcę.

(…)

Przy koniach trzeba być takim trochę psychologiem. Trzeba umieć przewidywać, co może się wydarzyć. Nie zawsze się uda to wychwycić, bo konie są nieobliczalne. (…) Konie to wspaniałe zwierzaki, tylko czasem ludzie z nimi źle się obchodzą i tak często tworzą się czarne charaktery. Jak koń został źle potraktowany – to zapamięta.

 

Przyjazd do Sopotu

 

I poszedłem. Od 1967 roku jestem w Sopocie. (…) Ciepłe, przytulne miasto. (…) Od razu mi się spodobało i nie widzę innego miejsca na świecie dla siebie. Tu się mieszka jak na wsi, a jeszcze lepiej, bo w mieście. Tak mawiał mój przyjaciel. (…)

Byłem przyjęty jako jeździec stajenny. W danej stajni pracowało się, jeździło, czyściło się konie. (...) Pierwszy miesiąc był próbny. (…) Otrzymywało się też procenty od wygranych, kiedy konie wygrywały, to mieliśmy dodatkowe pieniądze. Np. 10% nagród było do podziału pomiędzy pracowników. (…) Pierwszy miesiąc opiekowałem się jednym koniem – trzeba było czyścić go, boks sprzątać. Później dwa konie, trzy. (…)

W sezonie o piątej szło się do pracy, żeby koniki przetrenować, przegalopować. A o dziesiątej szło się już na plażę. Następnie pół dnia na plaży – przychodziliśmy z powrotem po południu. Obiad – przywożony ze stołówki z Prezydium. I na siedemnastą na tzw. obrządek chodziliśmy – na godzinkę się szło – poprawiło się ściółkę, siano, owies. Siadaliśmy sobie na oklep czasami, przespacerowaliśmy sobie konie, żeby zaczerpnęły świeżego powietrza, żeby spacer miały. Oczywiście muzyka wtedy była non stop i już na koniach słuchaliśmy. Wesołe życie prowadziło się wtedy. (…) Mieszkaliśmy wówczas w hotelu na torze. Pokoiki były dwuosobowe (…).

Jeźdźców było około dziesięciu. Był kierownik toru, były trzy panie w biurze – sekretarka, kasjerka i magazynierkai jeźdźcy. I kilka osób w tak zwanym gospodarstwie, które zajmowały się pielęgnacją toru, dbaniem o porządek. (…) Nie było dużo ludzi.

 

 

Treningi

 

Zacząłem od razu. Codziennie. Najpierw posadzili mnie na spokojniejszego konika. Ale zobaczyli, że mam dryg do tego, to przesunęli mnie na młode, zajeżdżone konie. One brykały niemożliwie, wierzgały. Czasem jak człowiek siodełkiem dostał w tyłek, to się leciało jak kopnięta piłka. No i zetknięcie z ziemią było wtedy dosyć częste. Więc były chwile zwątpienia, ale pokonałem to wszystko. (…)

Początki były trudne, bo uczyłem się jeździć na młodych, świeżo ujeżdżonych koniach. Byłem mały, lekki, a one rzucały mną jak zabawką. Nieraz miałem kości potłuczone, między innymi złamany obojczyk. Było tych upadków trochę, więc były też i chwile zwątpienia. Ale w maju 1968 roku zapakowaliśmy całą stajnię do pociągu i pojechaliśmy do Warszawy – bo taki był program wyścigów. (…) Trochę zmężniałem, wzmocniłem się i te konie zaczęły pode mną bardzo dobrze chodzić.

 

Pierwszy wyścig

 

Pierwszy mój wyścig – to była klacz Badema. I wygrałem ten wyścig – fuks na torze. Więc wypłata była bardzo duża za to zwycięstwo. (…) Miałem wówczas już dwa dosiady w stajni, w której jeździłem u trenera Kucharskiego, ale niespodziewanie przyszedł z Warszawy pan, który zapytał, czy nie pojechałbym wyścigu na warszawskim koniu. Trochę byłem zaskoczony, bom taki młody, a tam byli warszawiacy – a on mi proponuje konia.

– Pojechałbym, ale proszę poinformować trenera, spytać, czy mój trener wyrazi zgodę.

Wszystko było w porządku, ale przed wyścigiem przychodzą dwaj koledzy z Warszawy i mówią:

– Zrób sobie dłuższe strzemiona, bo możesz spaść.

To była taka wariatka, że nikt z Warszawy nie chciał na nią wsiąść. Kolega przyprowadził mi ją do padoku – tam, gdzie przed wyścigiem się wsiada – i posadził mnie na nią. Jak mnie wywinęła, to jechałem jak na karuzeli. Tylko lejc się trzymałem, bo poleciałbym nie wiadomo gdzie, a tak wylądowałem na nogach. Wsiadłem drugi raz, będąc przygotowanym na to, i puścili nas na tor. Co ona wyprawiała na tym torze. Te konie porozpędzała na wszystkie strony świata, wierzgała, nawet stanęła dęba i na płot nogami. Ktoś siedział na tym płocie – to spadł. Niektórzy nawet mówili:

– Kogo oni na tego konia wsadzili? On nie umie jeździć.

Było mi już trochę wstyd, trochę żałowałem, że wsiadłem. Chciałem ją puścić, niech już dalej sama leci, bo szalała niemożliwie. Ale bomba w górę. Start. No to wziąłem najpierw na siebie. (…) Koledzy z Warszawy powiedzieli, że ona jest bardzo kiepska, więc pomyślałem, że nie ma się co ścigać z nimi, bo i tak nie ma szans. Spokojnie stanąłem w strzemionkach i sobie jadę. Myślę – odpocznę sobie, bo mi przed chwilą tak dała w kość przed startem. (…) Ale gdy wjechaliśmy na zakręt, widzę, że niby faworyt już konia popędza, no to się przyłożyłem bliżej. (…) Później patrzę – już tylko jeden ucieka. Puściłem się za nim i przed samym celownikiem go ograłem. No bomba była. Bomba sezonu. Czarny koń. To była angloarabka wyhodowana w stadninie w Pruchnej. Tam był najlepsze angloaraby, ale ta była taka nieudana.

 

Biały Bór

 

Później zaniechano w Sopocie urządzania wyścigów. Warszawa się zrzekła tego toru i zrobiono tu taką bazę koni sportowych, ujeżdżeniowych. W sezonie było kilka dni wyścigowych, a później w ogóle te wyścigi przestano organizować. (…) Zmieniło się wtedy życie. Inni ludzie tu przyszli. A ja na trzy lata wyjechałem do Białego Boru, żeby jeździć wyścigi przeszkodowe.

Do Warszawy nie chciałem iść, ponieważ kochałem Sopot. A z Białego Boru na sezon przyjeżdżaliśmy tutaj. (…) W Białym Borze siedzieliśmy trzy lata, miałem tam nawet mieszkanie z widokiem na jezioro. Ale pan inżynier Górski zagadał do mnie i mówi:

– Ty tu wracaj, tu budujemy domy. Masz tu od razu mieszkanie.

Propozycja nie do odrzucenia. Gdy z Białego Boru przyjechali na zawody zimowe, zobaczyli, że jestem na liście mieszkaniowej wywieszonej w gablocie. A ja już dobrze jeździłem i w Białym Borze nawygrywałem im wyścigów. Rano przygotowuję sobie konia do jazdy, ale patrzę, że pan Mioduszewski, kierownik ośrodka w Białym Borze, coś tak się kręci przy tym moim boksie. Myślę sobie „czego on może ode mnie chcieć?”.

I w końcu mówi:

–  Tadeusz, powiedz, jak to jest? Masz tu w Białym Borze nowe mieszkanie, masz tu dobre konie.

–  Zgadza się – mówię.

–  A jak to jest, że ty jesteś w Sopocie na liście mieszkaniowej?

Roześmiałem się wtedy i mówię:

– Panie kierowniku, ja pochodzę stamtąd. Przyjechałem tutaj przeczekać okres do momentu aż otrzymam swoje mieszkanie, bo należałem do spółdzielni Zaspa i miałem otrzymać mieszkanie na Zaspie, już opłacone. Tak miało być, ale w międzyczasie otrzymałem propozycję nie do odrzucenia – przejście tutaj. A on słucha i mówi:

A jak my cię nie puścimy?

– Panie kierowniku, nie możecie mnie nie puścić, bo ja mogę odejść, kiedy chcę. Najwyżej możecie mi nie dać przeniesienia. Ale niech pan będzie spokojny – przejeżdżę panu sezon do końca. Wygrałem mu później czempionat. Wszystkie trzy wyścigi na koniu Fart mu wygrałem. (…) To był 1981 rok.

 

Szwecja

 

Trenowałem po 1983 roku w Sopocie dwa konie prywatnego właściciela – sopocianina Zbigniewa Gruszewskiego. (…) Kiedy przygotowałem konia Gratis w Sopocie, on powiózł go do Szwecji i tam wygrał wyścig na 2000 metrów z miejsca do miejsca.

Pan Gruszewski załatwił zaproszenie (…) i wtedy pojechałem pierwszy raz do Szwecji. Tam pracowałem w szwedzkiej stajni, a po pracy trenowałem swoje dwa koniki. (…) Jednego konia, który się nazywał Dandelion, przygotowałem na przeszkody i startowałem na nim w przeszkodach. Pierwszy wyścig pojechałem czwarty debiutem i od razu przyszli kupować tego konia. A on nie był do sprzedania. Liczyłem, że wystartuję w wyścigu finałowym, ale okazało się, że nie był to wyścig kwalifikacyjny, więc zapisałem go do wyścigu płotowego w Täby koło Sztokholmu. Tam na finiszu byłem drugi, ale że tor był na dnie jeziora i był bardzo śliski, to koń na ostatniej przeszkodzie pojechał jedną nogą, a druga mu została. Tak się rozjechał i rąbnąłem. (…)

W Malmö przyjechał też ten sam Norweg, który wygrał w Täby, ja Polak i reszta Szwedzi. Poprowadził Norweg, a po jednym okrążeniu spuścił z tonu. Pomyślałem, że jak on jest taki szybki, to nie ma co czekać, trzeba uciekać. Jak narzuciłem tempo, to tylko ten Norweg mnie dogonił i ograł, a Szwedzi byli za nami 28 długości konia. To był koncert dwóch koni. (…)

Trochę miałem pecha, bo pan Gruszewski zmarł w Szwecji na zawał i jego żona te konie posprzedawała. Gratisa i jeszcze jednego szwedzkiego konia przysłali do Polski na międzynarodową gonitwę we Wrocławiu (…). I ja na nich wystartowałem. Na tym szwedzkim uciekłem im daleko. Trochę pechowo, bo tam jest skok przez rzeczkę, ale słońce świeciło i nie było jej widać. Schowana w trawie, ja jej nie zobaczyłem i zwątpiłem, bo skoro ja nie widzę, to ten koń też nie. Czesi mnie wtedy dogonili. I oni zaczęli narzucać tempo (…). Na tym szwedzkim koniu byłem drugi.

A następnego dnia jechałem na tym moim Gratisie. To była poezja, jak ten koń skakał. On takie loty łapał, że tylko zastanawiałem się, kiedy wyląduję. (…) Kontrolowałem sytuację, na ostatnim zakręcie wjechałem w konie. Kiedy popatrzę na konia, to wiem, czy da coś z siebie czy nie. Spokojnie na prostej przejechałem obok prowadzącego i wygrałem. Na prezentacji ekip szedłem z szwedzką flagą.

Konie wróciły do Szwecji i późnej dostałem smutną wiadomość, że na Gratisie już nie pojadę. Pojechał Anglik, a oni robili krótkie strzemiona, więc trudno było utrzymać równowagę. A ten koń robił takie skoki, że jeździec osadził go na zadzie, przytrzymał go za pysk i wylądował prędzej na zadzie niż przodem – Gratisowi pękła tylna noga. I po koniu. Szkoda. Na tym koniu zawojowałby świat na pewno – wyjątkowy talent do skoków.

 

 

Tor sopocki

 

Wszyscy jeżdżący mieszkali w hotelu, więc było tam tak bardzo rodzinnie. Wszyscy dobrze ułożeni ludzie, nie było zatargów. Tor sopocki to było takie trochę ranczo. Kierownikiem był wtedy major Zaniewski. Był wówczas trochę taki wojskowy porządek. Wszystko było dopięte na ostatni guzik. To mi się podobało. Te dróżki wówczas były piaskowe, codziennie przejechane bronami, zagrabione, żeby elegancko było. I to się wszystkim podobało.

Poza tym te stajnie były zabytkowe i malownicze. Na sezon, kiedy koniki przyjeżdżały, to stały w boksach letnich i można było przyjść i pogłaskać główki koni. Później major Zaniewski zmarł i kierownikiem został inżynier Górski, który bardzo rozbudował ten tor. Poprzerabiał te letnie stajnie na sześcio- lub ośmioboksowe. I można było w nich przez zimę trzymać konie. (…) Przed jego przyjściem były dwie stajnie całoroczne, po 20 boksów. (…)

Sopocki tor bardzo się różnił od warszawskiego, ponieważ to jest tor piaszczysty. Latem, kiedy jest upalne słońce, wysusza się czasami do białości. Ale był przyjazny dla koni. Nawet gdy był suchy, to nie był twardy, pod kopytami się kopało i koniom się nic nie działo.

Tylko tuman kurzu był czasami. Miałem taki przypadek w wyścigu przeszkodowym. Pierwsza przeszkoda, młode konie tak zakurzyły, że mój koń się wystraszył tego kurzu i stanął przed przeszkodą. Na szczęście nie była duża i kiedy go klepnąłem, to z miejsca ją przeskoczył. (…) Pojechałem bliżej czołówki, żeby widział przeszkody, i wygrałem ten wyścig.

Koń nazywał się Dzięcioł. Mówiłem na niego „największy dzięcioł na świecie”. Wspaniały koń. Tak wytrenowany przeze mnie, że podawał mi kurtkę. Wieszałem ją na stojaku, mówiłem, żeby mi podał, i zdejmował tę kurtkę – z pyska brałem i zakładałem. (…)

Gdy zaprzestano wyścigów na torze, zaczęto go zabudowywać. Już nie było tyle miejsca do jazdy.

Całą strona od Żabianki to był plac, gdzie jeździliśmy i przygotowywaliśmy konie zimową porą. Tam powstały dwie stajnie mieszczące po 50 koni. Budowane za Gierka, w paskudnym okresie, bo pozwolono budować tylko obory. Projekt był taki, że później trzeba było te obory przerabiać na stajnie. Więc trzeba było później niepotrzebnie płacić za te przeróbki. (…) Stajnie były połączone łącznikiem, który prowadził do wielkiej hali, na miejscu, gdzie dziś stoi ta nowa. (…) Zimą się jeździło w tej hali na trocinach. Wygodne to było dla koni, bo miękko, kopytek sobie nie odbijały. Ale było też trochę niebezpiecznie na zakrętach. Zdarzały się wywrotki, kiedy się koniowi obsunęło pod kopytami. Sam miałem takie.