Zrazy nie tylko dla elity
Aleksandra Kozłowska
Czwartek, wietrzny, wiosenny dzień, dochodzi w pół do drugiej. W barze Elita obiadowy ruch jeszcze się nie zaczął. Przy barze samotna blondynka duma nad kieliszkiem wiśniówki, za barem Stanisław Kierz przeciera szklanki. – Kawa? Herbata? – proponuje. – A może pierogi, albo kołduny w rosole?
Neptun III kategorii
Bar prowadzi od 1983 r. Równe 35 lat stuknie w październiku. Jeszcze nie wie czy i jak będzie świętował rocznicę. Chodzą słuchy, że pawilony przy sopockim Podjeździe pójdą do rozbiórki, a na ich miejscu powstanie kamienica. – Kamienica była w tym miejscu przed wojną, tworzyła ciąg razem z tymi domami po bokach. Zniszczyła ją niemiecka bomba, po wojnie rzemieślnicy dostali pozwolenie na wybudowanie tu tego pawilonu z usługami – opowiada Stanisław. – Za ścianą, gdzie dziś jest pub Sherlock przez lata działała cukiernia Wileńska pana Jankowiaka, był sklep ze szczotkami pana Karpiuka, gdzie zaopatrywało się pół Trójmiasta, był zegarmistrz pan Cichosz… Do dziś został „odwieczny” srebrnik Jan Nowakowski, równie długo działający sklep z ziołami Marii Zięby. No i bar Elita.
Stanisław Kierz: - Przez pierwsze 30 lat bar nazywał się Neptun, wybudował go w 1953 r. pan Wysocki. Później bar przeszedł na własność Społem, ja dzierżawię go od 1983 r.
Neptun był lokalem kategrii III. Wśród klientów przeważała klasa robotnicza. Panowie po pracy lubili tu zajść na piwko, dwa lub trzy, sopocianie i letnicy cenili tutejszą kuchnię – smaczną i niedrogą. Na obiady przychodzili też klienci sopockiego MOPS-u. Rządziła polska kulinarna klasyka: schabowe, mielone, zrazy, gołąbki, pierogi. Rządzi zresztą do dziś – w dobie przeróżnych kuchni włoskich, tajskich czy indyjskich ludzie lubią zjeść coś, co przypomni im dzieciństwo i młodość.
– Wystrój od początku był skromny i typowy dla tamtej epoki, niemal jak z „Misia”: czarno-biała kostka na podłodze, stoliki i krzesła na metalowych nogach, przy barze lada chłodnicza z przystawkami: jajko w majonezie, nóżki w galarecie, śledzik w oleju… - wspomina z uśmiechem Kierz. – Po zaopatrzenie jechało się na giełdę (była tam, gdzie dziś galeria handlowa „Klif”), odpadki zbierało się w wiaderku – przyjeżdżał po nie gość z koniem i beczką na wozie, później miał już syrenkę z przyczepą.
Żonglerka butelkami
Przełom lat 80. i 90. przyniósł zmiany nie tylko systemowe. Wraz z raczkującym kapitalizmem i rozpoczynającymi przygodę życia przedsiębiorcami w barwnych garniturach i mokasynach z chwościkami pojawiła się nowa grupa społeczna aspirująca do miana klasy średniej. Stanisław Kierz też poczuł, że czas na zmiany i nowe otwarcie. W 1993 r. przeprowadził więc generalny remont lokalu: zainstalował miejscami obniżony sufit, kolorowego „baranka”, wielkie lustra, nowy bar. Wraz z wystrojem zmieniła się też nazwa – miejsce Neptuna zajęła bardziej odpowiednia dla nowych czasów Elita. Problem w tym, że po metamorfozie nagle nastąpił zastój i trwał tak przez kilka miesięcy. – Dla „starych” klientów było zbyt elegancko, „nowi” jeszcze nie zorientowali się, że teraz mamy inny wizerunek – opowiada Stanisław. – Poza tym „starzy” bywalcy nie mogli już sobie pozwolić na wizyty w lokalach – wielu z nich potraciło pracę w upadających zakładach: Sopotplaście, Baltskórze, Centrostalu, zakładach meblarskich.
Gdy szef Elity zaczynał się już poważnie martwić, niespodziewanie pomogła mu… telewizja. – Początek lat 90. był czasem wielu zmian i nowości – kontynuuje. - Pojawiły się m.in. pierwsze prywatne, lokalne stacje telewizyjne. W Gdańsku nadawała SkyOrunia, w Gdyni Tele-Top. I to właśnie pewnego dnia zawitał do mnie młody przedstawiciel Tele-Topu proponując wykupienie reklamy. A ja – poza kuchnią polską – miałem jeszcze jedną swoją specjalność – żonglowanie butelkami. Klienci tak polubili te moje popisy za barem, że nie chcieli wypić piwa czy drinka, zanim nie pożonglowałem. No i ta właśnie żonglerka znalazła się w reklamie Elity. Już po pierwszej emisji zrozumiałem siłę reklamy. Ruch w barze wzrósł z dnia na dzień. Ludzie – nie tylko z Sopotu – chcieli na własne oczy zobaczyć tego barmana, co macha butelkami, masowo zaczęli ściągać studenci – w pobliżu mieścił się przecież Wydział Prawa UG. Elita rozkręciła się na dobre.
Dziś już nie żongluje. Nabawił się łokcia tenisisty i lekarz zabronił kuglarstwa.
Barman jak ksiądz
Stanisław Kierz Sopocianinem jest z wyboru. Urodził się bowiem w Zalewie, na Mazurach. Rodzina ojca pochodziła ze Lwowa, sam Stanisław jeszcze nie miał okazji odwiedzić tego miasta. – Do Trójmiasta przyjechałem do szkoły średniej, jak wielu młodych ludzi z tamtego rejonu. Wybrałem Liceum Morskie, marzyły mi się oceany, egzotyka, dalekie rejsy.
Ale marzył też o prowadzeniu baru. A że marynarski fach to rozłąka i tęsknota za rodziną, zdecydował, że zostanie jednak na lądzie. I dobrze się do tego przygotował. – Szef baru powinien znać się na wszystkim – uważa. - Gdy przejąłem Neptuna, zrobiłem kurs kucharza czeladnika, potem dyplom mistrza. I jeszcze kurs kierownika zakładu gastronomicznego – takie były wymagania. Sam tutaj nie gotuję, ale zawsze próbuję każdego dania, odpowiadam przecież za smak i jakość. Głównie jestem barmanem, ale bywa, że i hydraulikiem czy sprzątającym.
Choć Neptun był pierwszym zakładem gastronomicznym, który Kierz objął, nie miał obaw, że przedsięwzięcie się nie powiedzie. – Nie było takiej konkurencji jak teraz – mówi. - W całym Sopocie działało jakieś 30 lokali. Była m.in. restauracja Wczasowa naprzeciwko Urzędu Miasta, był bar mleczny Zdrojowy, na monciaku słynny Złoty Ul, na Kamionce Miramar z dancingiem. Miałem wsparcie w rzemieślnikach z sąsiedztwa – z panem z cukierni Wileńskiej pożyczaliśmy sobie mąkę i jajka, fryzjerka tylko u nas zamawiała obiady dla personelu, ja z kolei zegarek do naprawy nosiłem tylko do pana Cichosza. Do tego lubiłem – i wciąż lubię – swoją pracę. Lubię kontakt z ludźmi, lubię z każdym pogadać, posłuchać, co ma do powiedzenia. Pocieszam studentów, którzy oblali egzamin, innym razem pogratuluję udanej sesji. Dobry barman jest jak ksiądz – wysłucha, nieraz doradzi, zawsze zachowa dyskrecję.
O swoich klientach mówi więc z daleko posuniętym umiarem. Wiadomo, że w lokalu różne rzeczy się dzieją, różne rzeczy można zobaczyć i usłyszeć. W połowie lat 80. pojawiły się np. miłe panie, które chętnie siadały gościom na kolanach i jeszcze chętniej (oraz nader dyskretnie) pozbawiały ich portfeli. Szef interweniował natychmiast – ostrzegł panie, że już są pod obserwacją milicji (wcale nie były), i że bezpieczniej dla nich będzie, jeśli zmienią rejon swych działań.
– Innym razem wpadł zdenerwowany mężczyzna z siekierą w dłoni. „Zrobię tu porządek!” – krzyczał. Wyszedłem zza baru, ale nogi miałem jak z gumy. Udało mi się jednak zachować spokój. Cichym głosem zacząłem rozmawiać z gościem od siekiery, delikatnie wyprowadziłem go z lokalu, odprowadziłem do domu, bo mieszkał w sąsiedztwie. Po kilku dniach przyszedł skruszony przeprosić za swoje zachowanie. I podziękować, że nie wezwałem milicji.
Elitę – jakżeby inaczej - upodobali sobie także artyści. Na zraziki lubi wpadać wirtuoz skrzypiec Konstanty Andrzej Kulka, na pierogi czy schabowe zachodzili aktorzy Marcin Troński i Marek Siudym, Capella Gedanensis zamawiała tu catering – Stanisław do dziś trzyma od niej oficjalne podziękowanie.
Szef Elity: - Jednego razu do baru weszła nieznana wcześniej klientka – potem okazało się, że z Warszawy - rozejrzała się, pokręciła mrucząc pod nosem „A, to tu…”. – „Co tu?” – spytałem zaintrygowany. „To miejsce opisał ks. Kaczkowski w swojej książce” – odpowiedziała. Bo faktycznie – znany ksiądz jeszcze jako nieznany szerzej uczeń liceum przychodził do nas na obiady. Później, gdy był już duchownym i pod kościołem św. Jerzego w Sopocie zbierał na swoje hospicjum, a ja dorzuciłem grosik od siebie, nie omieszkał spytać: „A co tam w Elicie słychać?”. Pamiętam nas i nawet w jednej z książek o Elicie wspomniał.
Rock na żywo
Na początku dzikich lat 90. Stanisław dostał list z pogróżkami. W kopercie było zdjęcie spalonego sklepu Społem przy Hallera we Wrzeszczu i podpis: „Tak będziesz wyglądał, jak nie zapłacisz”. – List zignorowałem, haraczu nie zapłaciłem. Uznałem, że jak zapłacę raz, żądania się nie skończą. Pogróżki więcej się nie powtórzyły, chyba byłem zbyt małym graczem.
Ale ma z tej dekady również miłe wspomnienia. – Jakoś w połowie lat 90. zaczęły tu grać młode sopockie zespoły rockowe. Najpierw ćwiczyli w garażu u kolegi, raz przyszli zapytać, czy u mnie w barze nie mogliby pograć. Ja, że oczywiście, zapraszam, pokażcie co potraficie. No i lokal od razu się ożywił. Zsuwaliśmy stoliki, żeby zespół mógł się z perkusją rozstawić i żeby tłum słuchaczy się pomieścił. Potem pożenili się, porodziły im się dzieci – na koncerty nie mieli czasu. Potem fajny bluesik grali tu trochę starsi panowie, Leśne Dziadki się nazywają. Ale i wcześniej – w latach 80. mieliśmy tu muzykę na żywo. Cygańskie trio przygrywało do kotleta, klientom się podobało.
Uniesiony falą wspomnień Stanisław zamyśla się patrząc w okno na nowy budynek dworca.
– Sopot się zmienia, coraz to nowe lokale powstają, część przetrwa rok-dwa i się zamyka, część sobie radzi. Mógłbym już z czystym sumieniem przejść na emeryturę, wiek osiągnąłem odpowiedni. Ale uwielbiam tę pracę. Dopóki będzie można, dopóty będę stał za barem.