Sopot był prawie niezniszczony, tylko kilka domów było albo zbombardowanych, albo spalonych po ich uprzednim splądrowaniu przez „wyzwolicieli”. Władzy polskiej praktycznie nie było, pas ulic kolo spalonego kasyna i hotelu zamienionego na sowiecki szpital był obstawiony wartami sowieckimi i dostęp był zabroniony.
Po trzech dnia podróży i nocach spędzonych na dworcach kolejowych trzymając oburącz swój dobytek i unikając wszelkiej oferowanej pomocy, szczególnie od żołnierzy sowieckich, którzy wszędzie się kręcili i rabowali, co mogli dojechałem do Sopot. Była noc z 6 na 7 maja niedługo po północy. Dworzec był spalony, wszędzie jeszcze pełno popiołu. Panowała godzina policyjna, miasto było zaciemnione, więc nie pozostało nic innego jak przykucnąć pod filarem na peronie i trzęsąc się od nocnego chłodu czekać na dzień. Brat przysłał mi adres jeszcze niemiecki jak i również polski. Na dworcu wszyscy byli przyjezdni, wiec nikt nie miał pojęcia gdzie znajduje się ulica, której szukam. Jak tylko się rozwidniało, wyszedłem na miasto szukając wskazanego adresu. Pierwsza osoba, jaka spotkałem był Niemiec sprzątający chodnik przed domem. Pokazałem mu adres i wytłumaczył mi ze ta ulica jest pod lasem w kierunku na Operę Leśną. Poszedłem w tym kierunku, ale dla pewności zapytałem się drugiego spotkanego który wytłumaczył mi ze powinienem pójść w przeciwnym kierunku, niedaleko plaży. Jeszcze kilka razy sprawdzałem czy dobrze idę i tak doszedłem do domu brata. Brama wejściowa była zamknięta i dopiero po kilku wołaniach wyłoniła się zza rozbitej szyby rozczochrana głowa zaspanego brata. Było przed szóstą rano.
9 maja zbudził nas huk kanonady. Okazało się, że sowieci bombardują Hel, który się broni i nie chce się poddać, mimo że, jak się po południu dowiedzieliśmy, Niemcy się poddali. W czasie śniadania powiedziano nam żeby przyjść o 3 po południu pod gmach województwa, bo dowiemy się ważnej wiadomości. Jak przyszliśmy była juz spora grupka ludzi. Po chwili na balkon wyszedł oficer sowiecki w towarzystwie „berlingowca” – późniejsze Ludowe Wojsko Polskie i powiadomił nas o zakończeniu wojny.
Nasz dom był położony przy małej uliczce łączącej park przy plaży, pomiędzy kortami tenisowymi idącej poprzez przejazd kolejowy do szosy łączącej Gdańsk z Gdynią. Dom był trzy rodzinny z mocną bramą, która była powodem, że brat ten dom wybrał. Na górnym piętrze mieszkała rodzina Stefaniaków, Kaszubów, z piątką dzieci i ręcznym wózkiem, który okazał się nam bardzo pomocny przy „meblowaniu”. Pierwsze piętro zajął brat, a identyczne na parterze Nata. Ponieważ parter nie był bezpieczny, bo zawsze ktoś mógł wejść przez okno, na początku dzieliliśmy mieszkanie na pierwszym piętrze. Od frontu była sypialnia i obok był duży pokój jadalnia – salon z dużym wykuszem posiadającym pięć okien. Obok była druga sypialnia – gabinet z balkonem – werandą. Przedpokój był wąski i długi. Z jednej strony była łazienka, po drugiej mała sypialnia i na końcu korytarza był pokój służbowy, ubikacja i kuchnia ze spiżarką. Dodatkowa atrakcją mieszkania była lodówka. W porównaniu do obecnych lodówek była bardzo mała, zamrażalka tylko na robienie jednej tacki lodu, ale była. Co prawda często się psuła – była absorpcyjna – ale mieliśmy gdzie chować jedzenie, co wówczas było wielka rzadkością. W mieszkaniu było bardzo mało mebli, w salonie ktoś rzucił granat obronny tak, że szkody były nieduże, ale meble były wywrócone na ziemie i było sporo gruzu tak że z początku pokoju tego nie używaliśmy mieszkając w pozostałych sypialniach. Następnego dnia wstaliśmy kolo 4 rano i poszliśmy się „meblować” pożyczając od Stefaniaka jego wózek, który był bardzo pomocny szczególnie w transporcie szaf, kanap etc. Te meblowanie powtarzaliśmy przez szereg dni, bo do umeblowania były dwa mieszkania, a znajdywanie i noszenie mebli nie było łatwe. Muszę przyznać że nabraliśmy wprawy i nie wyobrażam sobie jak mogliśmy takie ciężkie meble nosić po schodach, ulicy i znowu po schodach. Oprócz mebli wszystko inne zostało „wyzwolone” tak że trzeba je było wymieniać od żołnierzy sowieckich. Na szczęście brat na jakiejś inspekcji w gorzelni wykombinował trochę spirytusu, rozcieńczył wodą i to był najlepszy produkt handlowy. Nim jednak sowieci zaakceptowali „towar” trzeba go było „spróbować” i pochwalić, jaki dobry, bo inaczej bali się, że dostaną jakąś truciznę, jakiej sporo było „na rynku”.
W marcu brat zrezygnował z pracy w Urzędzie i poszedł na stanowisko adiunkta na Politechnice. Miesiąc później ja dostałem wymówienie, co było mi na rękę, bo musiałem się przygotować do matury i to wymagalo więcej czasu na naukę, szczególnie że robiłem obie klasy licealne w jednym roku. Zapisałem się na Akademię Nauk Politycznych, Oddział w Sopocie, która się ulokowała w dużej willi niedaleko Południowych Łazienek. Miałem kilka powodów, dlaczego wybrałem tą uczelnie. Od lat Mama chciała żebym poszedł do dyplomacji twierdząc że mam wrodzone zdolności do języków obcych. Ja chciałem studiować i pracować równocześnie, a ta uczelnia na to pozwalała. Nie chciałem wrócić na utrzymanie Ojca, który jak na owe czasy nie zarabiał źle, jako komisaryczny dyrektor fabryki części do maszyn włókienniczych, ale też miał spore wydatki. Sąsiednią willę, w której znajdowała się nasza uczelnia, zajmował mój kumpel szkolny Olgierd z rodzina składającej się z Mamy, gdańszczanki mówiącej słabo po polsku i dwóch sióstr. Nie wiem czy to była ich przedwojenna willa czy też dostali ją jako mienie poniemieckie. Nie cieszyli się nią długo, bo potem przenieśli ich do śródmieścia. Olgierd był rodowitym gdańszczaninem. Jego ojciec był naczelnym redaktorem polskiej gazety w Gdańsku, którego zaraz po wybuchu wojny Niemcy aresztowali i zamordowali. Olgierd miał wówczas 16 lat i został wysłany na roboty do Niemiec. Przed wojną chodził do Polskiego Gimnazjum, ale w czasie wojny po polsku nie mówił, wiec miał nie tylko śmieszny akcent, ale i bardzo ograniczony słownik, więc uczyliśmy go mówić poprawnie, często robiąc sobie z tego dowcipy i ucząc go nie to, co potrzeba. Był zawsze w dobrym humorze i siedzieliśmy w jednej ławce.
Obok mola była zatopiona niemiecka kanonierka podobno z całą załogą. Postanowiono ją podnieść. To była wielka atrakcja i sporo ludzi się przyglądało. Jak podniesiono ją do poziomu morza, zaczęły z niej wypływać duże ilości węgorzy, które tam żerowały, jak nam powiedziano na trupach.
Lato spędziłem przeważnie na plaży, wieczory na molo zakończone dancingiem „Na Tarasie”. To był dancing na świeżym powietrzu zrobionym z ocalałej ściany kasyna spalonego przez sowietów po „wyzwoleniu” Sopot. Nie pracowałem, więc żeby zdobyć pieniądze sprzedawałem różne skarby, jakie zostały mi po różnych „szabrach”. Nie było tego wiele, ale jak się było oszczędnym, to można było sobie pozwolić. Na krótkie wakacje letnie przyjechał do mnie Tadzio. Sezon był w pełni. Ponieważ Sopot był letnia stolica Polski, więc zbierała się tam cała „śmietanka”.