Powojenne życie w Sopocie
Moja babcia-Róża Zacharewicz mieszka w Sopocie od roku 1945.Zadałam jej kilka pytań, aby
dowiedzieć się jakie było jej życie zaraz po II Wojnie Światowej.
Martyna Zacharewicz: Babciu, jak wiesz chciałabym zadać Ci kilka pytań na temat twojego
dzieciństwa. Więc zaczynamy… Gdzie się urodziłaś?
Róża Zacharewicz: Urodziłam się 9 kwietnia 1939 roku w Wilnie i stamtąd przybyłam do Sopotu. W
lipcu 1945 roku przyjechałam tu z moją mamą pociągiem. Jednak nie była to zwykła, kilkugodzinna
podróż w wygodnym wagonie… Jechałyśmy aż 5 dni pociągiem towarowym! Do Sopotu jechałyśmy
przez Białystok, gdzie musiałyśmy się zatrzymać. Był to punkt w którym emigranci zatrzymywali się i
wyjeżdżali do swoich docelowych miast. Jednakże do Polski mogli przyjechać tylko ci, którzy do 1939
roku mieli obywatelstwo polskie.
MZ: Gdzie zamieszkałaś z mamą zaraz po przyjeździe do Sopotu?
RZ: Na początku zatrzymałyśmy się w sopockim domu dziecka, który znajdował się przy ulicy Wojska
Polskiego (obecnie jest to pensjonat WDW). Mama dostała tam pracę-była jednym z wychowawców.
W tym miejscu mógł się zatrzymać każdy, kto nie miał jeszcze przydzielonego mieszkania.
MZ: No właśnie, a jak wyglądało przydzielanie mieszkań?
RZ: Mieszkanie otrzymaliśmy dopiero wtedy, gdy dojechali do nas rodzice moje mamy. Oni również
jechali z Wilna. Było to na przełomie 1946-47 roku. Mieszkania były przydzielane odgórnie. Zasada
była taka, im więcej osób w rodzinie, tym większe mieszkanie. Ludzie zamieszkiwali przede wszystkim
okolice dolnego Sopotu. Większość willi w górnym Sopocie nie była zamieszkana, ponieważ obawiano
się uciekających Niemców, którzy ukrywali się w lesie. Pierwsze mieszkanie dostaliśmy przy ulicy
Chopina 16. Był to malutki pokój na poddaszu, gdzie mieszkałam tylko ja z mamą i dziadkami. Nie
było tam ogrzewania, a światło było tylko gazowe. Po kilku miesiącach dojechało do nas rodzeństwo
mamy, więc musieliśmy złożyć wniosek o większy lokal. I udało się! Przekazano nam klucze do
zdecydowanie większego mieszkania. Co prawda musieliśmy dzielić je z innymi osobami, ale i tak było
nam zdecydowanie wygodniej ,niż w pierwszym mieszkaniu. Za oba lokale musieliśmy co miesiąc
płacić coś w rodzaju czynszu, gdyż były to kwatery państwowe. Nie były to jakieś ogromne pieniądze,
ale wiesz, każdy grosz się liczył.
MZ: Mieszkali w Sopocie jeszcze jacyś Niemcy? Jeżeli tak to jakie relacje były między nimi a Polakami?
RZ: Zdarzało się, że ludność niemiecka zamieszkiwała jeszcze Sopot, ale były to nieliczne przypadki.
Jednak razem z nami mieszkała rodzina niemiecka. Nasze kontakty były jak najbardziej dobre. W
latach 60 była druga fala powrotów do Niemiec, więc nasi sąsiedzi nas opuścili. W latach 80 ich syn
przyjechał do Sopotu, odnalazł nas i przyjechał nas odwiedzić. Było to bardzo miłe spotkanie. W
szkole podstawowej również znałam jedną dziewczynkę, która była Niemką. W tym przypadku, jak to
u dzieci bywało, kilka razy ktoś ją wyzywał, jednak zdarzało się to bardzo, bardzo rzadko. W Sopocie
pozostawali już tylko niewinni ludzie, którzy nie mieli absolutnie żadnego związku z wojną, więc tak
naprawdę nie było ich za co obwiniać. Jasne, że zdarzali się śmiałkowie, którzy ich w pewnym sensie
atakowali, ale tak jak mówiłam były to wyjątki.
MZ: Wiesz może z jakich rejonów głównie przybywała ludność, która miała zasiedlić Sopot?
RZ: Z tego co mi wiadomo ludzie przyjeżdżali przede wszystkim z Wilna, Lwowa i Brasławia.
MZ: Jak wyglądały w tym czasie nastroje społeczne ?
RZ: Wiesz, trudno jest określić w jakich nastrojach byli ludzie. Ludzie byli w pewnym sensie szczęśliwi,
że mogą w końcu żyć spokojnie. Na pewno cieszyli się, że wszystko się skończyło. Jednak uważam, że
starali się nie okazywać tego aż tak mocno.
MZ: Jak wyglądał powojenny Sopot? Budynki były bardzo zniszczone?
RZ: Sopot nie był bardzo zniszczony podczas wojny. Najbardziej zrujnowane były główne punkty takie
jak ul. Bohaterów Monte Cassino, kasyno które znajdowało się w tym samym miejscu co obecnie
Dom Zdrojowy. Miejsca te nie były jednak zbombardowane przez Niemców, a przez Rosjan w roku
1945. Hitlerowcy byli odpowiedzialni za zniszczenie synagogi oraz miejsca spotkań Żydów, które
mieściły się przy ulicy Dąbrowskiego.
MZ: Czy były jakieś problemy z dostaniem się do szkoły?
RZ: Do szkoły podstawowej poszłam w wieku 6 lat. Była to SP nr 4 na ulicy Marynarzy (zaraz za twoją
szkołą). Z dostaniem się do niej nie było absolutnie żadnych problemów, szkoły przydzielali według
rejonów . Do mojej klasy chodziły dziewczęta w moim wieku jaki i starsze (ponieważ w czasie wojny
nie mogły uczęszczać na lekcje).
MZ: Twój tata był kapitanem…
RZ: Oj tak… Ale było to jedno z największych przekleństw po wojnie. Wszyscy oficerowie,
kapitanowie, profesorzy, wszyscy inteligenci byli w tym czasie gnębieni. Mama zakazała mi mówić
komukolwiek ,kim jest mój tata. Zawsze mówiłam, że nie mam ojca i na szczęście nikt się nie
dopytywał czy mama to panna z dzieckiem czy mąż zginął w czasie wojny. Po prostu miałam mówić,
że nie mam ojca i nigdy go nie poznałam.
MZ: Jak wspominasz ten czas?
RZ: Szkołę wspominam raczej dobrze, to znaczy nie miałam żadnych problemów z nauką. Należałam
do tych nieśmiałych, byłam taka cicha mycha. Potem zaczęłam chodzić do szkoły muzycznej, więc nie
miałam zbyt dużo wolnego czasu. Dzieci bawiły się jedynie na podwórku, w mieszkaniach nie było
warunków do jakiejkolwiek zabawy. W każdym mieszkaniu takiej zwykłej rodziny była po prostu
ciasnota. Jak byłam już starsza to często chodziłam do teatru, opery, na koncerty. W moim przypadku
był to trochę obowiązek, jako że uczyłam się w szkole muzycznej. Chodziliśmy do filharmonii w
Gdańsku i Teatru Stałego w Sopocie. Dobrze wiedziałam, że jeżeli chodzi o finanse to było krucho.
Wszystkie ubrania były przerabiane po starszych dzieciach, w domu dziecka jeszcze dostawaliśmy
paczki zarówno z ubraniami i obuwiem jaki i z jedzeniem. Nie było wielkich luksusów, ale absolutnie
nikt nie chodził głodny. Ale muszę Ci powiedzieć, iż było to bardzo powszechne. Prawie każdy żył tak
samo, być może byli ludzie którym się lepiej powodziło, ale nie afiszowali się z tym. W szkole
obowiązywały fartuch dla dziewcząt, więc to co pod nim było widoczne było jedynie przed
gimnastyką. Ale tak jak mówię, nie było pod względem finansowym podziału na lepszych i gorszych.
Wszyscy żyli tak siermiężnie, każdy kombinował żeby jakoś się ubrać, coś przerobić aby wyglądało na
zupełnie nową rzecz. Natomiast wracając jeszcze do mojego taty to wrócił on z rosyjskich łagrów do
Sopotu w 1956 roku.
MZ: No dobrze, bardzo dziękuję Ci za tą całą historię.
RZ: Ja tobie również dziękuję.
 
*Praca konkursowa - Martyna Zacharewicz, II Liceum Ogólnokształcące im. Bolesława Chrobrego w Sopocie