Piotr Wiktor Lorkowski

Tam, gdzie spacerował Rilke

 

– Co łączy mnie z Sopotem? Najbardziej małżeństwo i to, że tutaj się, mam nadzieję, że na stałe, osiedliłem – uśmiecha się Piotr Wiktor Lorkowski, literaturoznawca, krytyk literacki, tłumacz z języka niemieckiego, autor wierszy, bloga „nowe litery” i podkastu o poezji „Nadmorze”. – Na dobre sopocianiem zostałem prawie 23 lata temu. Wiązało się to z rozpoczęciem nowego etapu życia – zostałem mężem, potem ojcem. Ale w Sopocie zawsze czułem się u siebie. To miasto właściwie nie miało przede mną tajemnic. Czytałem  je jak otwartą książkę.

Ale nie urodziłeś się przecież w Sopocie ?

- Nie. Jestem pomorskim autochtonem, zarówno po matce, jak i po ojcu. Najpewniejsze zapiski dotyczące moich przodków sięgają roku 1744 r., a jeszcze pełniejsza dokumentacja datowana jest na  koniec XVIII w. Pewnie interesujący może się okazać także teren, z którego pochodzili - to historyczne Prusy Królewskie, zwane potem Zachodnimi, a chronologicznie całkiem już blisko: to Bory i Dolina Dolnej Wisły.

Organistów było wielu…

Czym zajmowali się twoi przodkowie? - pytam. – Czy literatura to tradycja w rodzinie?

- Nie, żadnych ludzi pióra, w sensie ścisłym, w moim drzewie genalogicznym nie widać. Chociaż mój ojciec pozostawił po sobie całkiem ciekawe pamiętniki, ogłoszone drukiem jako książka dla przyjaciół i znajomych. Ale były za to tradycje muzyczne; moja rodzina wydała kilkunastu organistów. Jednak w pokoleniu moich pradziadków i dziadków dominowali już raczej właściciele sporych gospodarstw rolnych i niedużych przedsiębiorstw. Zresztą, jako ludziom pracowitym, całkiem nieźle wiodło im się w życiu praktycznym. Natomiast jeśli chodzi o sztukę, bardziej byli jej odbiorcami niż twórcami. Sam bezpośrednio jestem potomkiem organisty z wioski w Borach Tucholskich, która nazywa się Wielki Płochocin. W archiwach elbląskich zachowało się podanie, lub podobne pismo urzędowe, z lat osiemdziesiątych XIX w. , gdzie mój przodek-organista Ignacy Lorkowski prowadzący kancelarię parafialną prosi prezydenta rejencji kwidzyńskiej o zezwolenie na budowę kościoła parafialnego w Wielkim Płochocinie. Prezydent pozwolił, kościół stoi do dziś.  Wiem to dzięki badaniom genealogicznym przeprowadzonym przez mojego brata-historyka.

A wracając do Sopotu. Kiedyś był ewidentnie niemiecki, a to sprawia, że jest dla mnie  czytelny – wyjaśnia Piotr. – Z miastem nie dzieliła mnie nigdy bariera językowa. Rodzina – jak znaczna część mieszkańców tych terenów, od pokoleń była dwujęzyczna. Ta dwujęzyczność panowała z dwóch powódów: poprzez mieszane małżeństwa oraz przez to, że moi przodkowie, nawet niemieccy, należeli do parafii katolickich, gdzie na ogół używano polszczyzny. Sopot jest więc dla mnie szalenie zrozumiały, mimo że nie jest oczywiście miastem typowym dla Prus Zachodnich. Ale mieszka w jego przestrzeni jakiś duch, jakiś zamysł estetyczny, z którym ja dorastałem.

Masz na myśli architekturę?

 – Też. Ale także to, co jest dopełnieniem tekstu miasta, a mianowicie detale architektury. Nie tylko ozdoby na fasadach, ale i elementy użytkowe, jak: szyldziki do klamek, napisy na skrzynkach na listy lub na ramkach do tychże skrzynek: „Briefe und Zeitungen”, stolarka budowlana, piece, kafelki w korytarzach, poręcze schodów... Druga rzecz to ogólny obraz miasta, a więc domy pod czerwoną dachówką, architektura przełomu XIX i XX w. jak w Grudziądzu, Świeciu, Starogardzie, czyli to, co się nazywa północną secesją. Dla mnie, urodzonego i dorastającego w Nowem nad Wisłą to było coś bardzo swojskiego. Jeśli chodzi o szeroko pojętą kulturę, to nigdy nie czułem się tu obco, bo to było „moje”, obecne w  moim rodzimym „zakątku cywilizacji”.

Dziadek przegrywa w kasynie

– Sopot osadził się też w naszej rodzinnej pamięci. Jedna z ciekawszych historii pochodzi z roku 1937-38. Mój dziadek Wiktor Lorkowski i jego szwagier, Antoni Dombrowski pojechali do Wolnego Miasta Gdańska robić interesy. Przy okazji chcieli zobaczyć, jak jest w Sopocie. Udali się tam do kasyna. I, rzecz jasna, obaj przegrali pewne sumy. Na tyle niebagatelne, że ich małżonki mogły mieć o to pretensje. Na szczęście nie były to też kwoty na tyle znaczące, by bali się wracać do domu. Po tym sopockim epizodzie dziadek zrobiwszy rachunek sumienia, stwierdził, że on ma pieniądze dla swojej rodziny, żony, dzieci (jednym z tych dzieci był mój ojciec Kazimierz, rocznik 1926) – i doszedł do wniosku, że przegrywanie tych pieniędzy w Sopocie nie ma żadnego sensu. I nigdy więcej tu nie przyjechał.

A tak na marginesie – dorzuca Piotr. - Podobno kiedyś w Polsce księgowy, podejmując pracę w jakiejś firmie musiał podpisać zobowiązanie, że nigdy nie pojawi się w Sopocie. Mało tego – kwitło donosicielstwo, zdarzały się  anonimy adresowane do szefów firm, informujące, że „pan taki to a taki, Pański księgowy”, widziany był w kurorcie. Zatem Sopot w pamięci tego chłopca z prowincji, jakim byłem, jawił się jako miejsce dość dwuznaczne. Bo z jednej strony oczywiście piasek, morze (jako dziecko przyjeżdżałem tu z rodzicami, zwykle na jeden dzień) i festiwal w Operze Leśnej (szczególnie pamiętam Czesława Niemena, potem koncert Sabriny i jej przebój „Boys, boys, boys”), z drugiej – niegdysiejsza jaskinia hazardu. I dlatego ten Sopot był też taki ciekawy.

Na dłużej Piotr przyjechał na Wybrzeże, kiedy wybrał studia na UG – filologię polską oraz - wkrótce po dyplomie studia doktoranckie na germanistyce.

- W tamtym czasie Sopot interesował mnie jako miejsce mojej edukacji w zakresie sztuki współczesnej – wspomina. – Wtedy działało tu BWA, czyli Biuro Wystaw Artystycznych. Z domu, także ze szkoły średniej, miałem już pewne doświadczenie i osłuchanie muzyczne, sztuki plastyczne zostawiłem sobie na później. Po prostu w latach osiemdziesiątych na prowincji do sztuki współczesnej brakowało dostępu. Poznawałem ją więc właśnie w BWA. Uczyłem się jej w bezpośrednim kontakcie z obrazem. Wielkie wrażenie zrobiły na mnie wystawy mezzotinty. W ogóle grafiki. Ta dziedzina fascynuje mnie do dziś, zbieram grafiki. Ale poznawałem wtedy także  malarzy związanych z Sopotem, czy tutaj wystawiających swoje prace: Jacka Mydlarskiego, Henryka Cześnika, Kiejstuta Bereźnickiego… Do dziś są we mnie te emocje, bo sztuki uczymy się przecież emocjami.

Poeta i jego muza

Nici wiążących Piotra z Sopotem jest więcej. Np. fakt przynależności do kręgu osób redagujących dwumiesięcznik literacki Topos. - Jestem z nim od drugiego numeru, czyli od lata 1993. Przez cztery lata pełniłem funkcję zastępcy redaktora naczelnego, teraz jestem głównie jako autor i współpracownik – mam własną rubrykę „Ogród debiutów”. Czyli patronuję debiutantom – zwykle krajowym, bo tych trójmiejskich nie ma zbyt wielu.

Ale wśród tych, którzy się pojawiają bywają takie osobowości, jak choćby Tadeusz Dąbrowski, którego pierwsze wiersze Piotr osobiście skierował do druku.

– Przez jedenaście lat w „Ogrodzie debiutów” omówiłem co najmniej 150 książek – mówi krytyk. – A ile recenzji napisałem? Ile esejów? Nie wiem, ale liczba jest poważna. Jeśli zaś idzie o sam krąg „Toposu”, to przede wszystkim  podałem, a potem we współpracy z Krzysztofem Kuczkowskim zrealizowałem pomysł na festiwal literacki i nagrodę Rilkego.

Rilkego (jak i Goethego) również tłumaczył. Ma na koncie m.in. przekład „Zapisków Maltego Lauridsa Brigge” austriackiego poety.

Ciekawostką jest fakt, że Rainer Maria Rilke odwiedził Sopot. – I to dwa razy. Ściągnął go tu bliższy związek z jego muzą, a może raczej Egerią – Lou Andreas-Salomé, pisarką, eseistką, powierniczką i mentorką poety. Inspirowała też Nietzschego, który nie ukrywał, że się w niej kochał.

Lou i Rainer poznali się w 1897 r. Rilke miał wówczas 21 lat, Lou o piętnaście więcej. Oczarowała młodego twórcę urodą, talentem, niezależnością myślenia. W czerwcu 1898 r. Lou przebywała w Gdańsku, Rainer przyjechał tu na spotkanie z nią.

 – Wiadomo gdzie Rilke zatrzymał się w Sopocie - w hotelu Werminghoff, który stał tu, gdzie dziś jest Alga – przypomina Piotr. – Podczas tego pobytu prawdopodobnie spacerował „moją” ulicą – Winieckiego. Wiadomo, że zachodził do kawarni „Dolinny Młyn” w okolicach grodziska. Budynek kawiarni stoi zresztą do tej pory. Być może pojawiał się też w dzisiejszej dolinie Kamiennego Potoku. Prawdopodobnie zostawił po sobie pocztówki pisane z Sopotu. Ale czy napisał coś poetyckiego? Trudno powiedzieć. Z autorskiej notatki przy dwóch stworzonych w okolicach Gdańska wierszach wynika, że powstały w Oliwie. Sopot pojawia się w jego biografii dość incydentalnie. Poeta był tu właściwie przejazdem, ale nie mam wątpliwości, że miasto jego obecnością może się chlubić. I przyznawać Nagrodę Rilkego.

Po chwili zastanowienia Piotr dodaje: - Z Sopotem łączy mnie też kilkuletnie redagowanie „Rocznika Sopockiego”. Bardzo ciekawa przygoda redaktorska, jako redaktora naczelnego interesowała mnie głównie sopocka współczesność. Życie społeczne i Sopot jako środowsko kultury.

W małym dworku

„Topos”, tak jak i Towarzystwo Przyjaciół Sopotu ma siedzibę w klasycystycznym Dworku Sierakowskich, jednym z najstarszych zabyków kurortu. – Występowaliśmy tu z kabaretem literackim Dworzanie Wyobraźni. Honorowy udział w dworkowym towarzystwie miała Anna Hryniewiecka-Smolana. Ja byłem konferansjerem. W tym czasie poznałem tu Magdalenę Sawiczewską, romanistkę i tłumaczkę, moją przyszłą żonę, rodowitą sopociankę. Pamiętam m.in. program „Beautiful Love”, w którym  oboje występowaliśmy. W Dworku odbyło się nasze wesele. Dziś okna mojego mieszkania wychodzą na ten budynek.

- Przez jakiś czas, już w wieku cokolwiek bardziej dorosłym, patrzyłem na Sopot także oczyma mojego teścia. Przyjechał tu spod Warszawy w 1946 r. mając sześć lat. Tu się właściwie wychował. Mam przed oczami nasze spacery, kiedy jechałem z malutkim synem w wózeczku. Obok szedł mój teść i opowiadał o sopockiej architekturze. Albo o tym, jak bodaj w roku w 1966 r. wychodził akurat z domu, patrzył, a tu w odkrytym samochodzie, spod Grand Hotelu wyjeżdża szach Mohammad Reza Pahlavi. A innym razem w takich okolicznościach mój teść widział przejazd De Gaulle`a. Najmocniej wrastałem więc w to miasto przez ludzi. I żywych, i tych, co już zmarli. Także to, że tutaj ma się „swoich” zmarłych, wiąże z danym miejscem bardzo mocno.

Zwyczajny spokój

Ciekawi mnie czy mój rozmówca, poeta przecież i autor haiku widzi też Sopot, jako miejsce inspirujące.

- Wierszy teraz  piszę niewiele. Jeszcze mniej drukuję. Dużo czasu zajmuje mi krytyka literacka. Jestem też nauczycielem akademickim w Wyższej Szkole Administracji i Biznesu w Gdyni. Redaguję także tamtejsze wydawnictwa. Raczej więc pracuję nad tekstami innych, niż nad własnymi. Ale wracając do twojego pytania: czy Sopot jest inspirujący? Na pewno potrafi być miastem bardzo ciekawy i przytulny nawet w sezonie. Tylko trzeba wiedzieć gdzie szukać, spokojnych ustronnych miejsc.

Dokąd więc należy pójść?

- Na przykład do Doliny Kamiennego Potoku. U jej samego, najniższego krańca, opodal ulicy Haffnera, prawie nie ma ludzi, jest natomiast piękny siedemnastowieczny staw po papierni z dwiema maleńkimi wyspami. Turyści docierają tam rzadko. Dalej – w poszukiwaniu natchnienia, albo wytchnienia  można pójść w lasy Górnego Sopotu, drogą obok kurhanów… Albo do Wielkiej  Gwiazdy, gdzie kiedyś znajdowała się  restauracja pod tą samą nazwą. Można także zwyczajnie mieć mieszkanie z cichym pokoikiem od podwórza lub od strony ogrodu. Wtedy Sopot jest  małym miasteczkiem, skrojonym na ludzką miarę. Wszędzie można dojść pieszo albo dojechać rowerem.

 

Tekst: Aleksandra Kozłowska