Piotr Artwich

Gdzie jest ogrodnik, czyli kuźnia plastycznych talentów

 

 

Tekst: Aleksandra Kozłowska

 

W Sopockim Ognisku Plastycznym maluje, rysuje, rzeźbi kolejne już pokolenie dzieciaków i nastolatków. Mało kto jednak wie, że dzisiejsze Ognisko to kontynuacja prywatnej placówki twórczej założonej w 1946 roku w Gdyni przez malarza i grafika Stanisława Rolicza. O historii tego niezwykłego miejsca opowiada Piotr Artwich, sopocianin, malarz i wieloletni kierownik instytucji.

 

- Gdyńskie Ognisko poznałem na własnej skórze. Jako uczeń II LO w Sopocie jeździłem tam na lekcje rysunku. Ognisko mieściło się wtedy w starej willi na ul. Fredry - wspomina Piotr Artwich. - Pan Rolicz opowiadał, że uruchamiając

klub dał ogłoszenie do gazety zapraszając osoby, które chciałyby się uczyć rysunku i malarstwa. Przyszli sami dorośli, niektórzy jeszcze w mundurach. Na zajęciach siedzieli gdzieś w plenerze, na pieńkach. Lepszych warunków nie było. Stopniowo zaczęło się rozkręcać. W 1950 roku placówka została upaństwowiona, dostała nazwę Ognisko Kultury Plastycznej. Doszły warsztaty dla dzieci, zajęcia z rzeźby.

 

Mam być tym, który zgasi światło?

 

Drugi raz Piotr trafił do gdyńskiej placówki już jako nauczyciel. Śmiejąc się przyznaje, że wcale się do tego nie palił. Był właśnie po studiach (Wydział Malarstwa, Grafiki i Rzeźby PWSSP w Gdańsku, dyplom z malarstwa w pracowni prof. Jerzego Zabłockiego), rozglądał się za pracą. Wtedy Krystyna Erszkowska, matka Michała Erszkowskiego, kolegi Piotra z uczelni, która pracowała wówczas w Ognisku, zaproponowała młodemu malarzowi prowadzenie zajęć. - Powiedziała, że jedna z nauczycielek wyjechała do Szwecji i już tam zostanie. Może ja bym się więc zdecydował? A ja, że nie, że praca z dziećmi to nie dla mnie… Pani Krystyna jednak namawiała mnie tak usilnie, że się zgodziłem. „Ale tylko do wakacji!” - zastrzegłem. A był luty. I co? Po wakacjach dalej pociągnąłem zajęcia! - śmieje się Artwich. - Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że są ciekawe. Że sprawiają mi dużo satysfakcji.

W tym czasie Ognisko mieściło się na Chylonii, tuż obok był klub osiedlowy i ognisko muzyczne. Chętnych do rozwijania umiejętności nie brakowało.

- Program? Na początku mojej pracy jako dyrektora Ogniska obejmował on wyznaczenie tzw. ramowego planu nauczania. Polegało to na określeniu podziału uczestników zajęć na młodzież i dzieci bez określania dokładnego zakresu przedmiotów. Obecnie obowiązujacy plan nauczania określa przedmioty obowiązkowe dla dzieci i młodzieży oraz przedmioty do ustalenia przez dyrektora po zasięgnięciu opinii rady pedagogicznej. Ognisko podlega nadzorowi pedagogicznemu Centrum Edukacji Artystycznej (wydział Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego), a co za tym idzie nie podleg Kuratorium Oświaty, jak inne placówki oświatowe i szkoły – wyjaśnia Artwich. 

I kontynuuje: - Niestety w pewnym momencie sąsiadujący z nami klub osiedlowy chciał mieć więcej miejsca. Musieliśmy więc szukać innej siedziby. Trochę błąkaliśmy się po Gdyni, na krótko wylądowaliśmy na Pogórzu. Ja już od dwóch lat pełniłem obowiązki dyrektora, czułem się odpowiedzialny za Ognisko i naszych uczniów. Gdy wyglądało na to, że kolejnej siedziby w Gdyni już nie znajdziemy, pomyślałem: „Mam być tym który zgasi światło? Koniec Ogniska? Po moim trupie! Jak nie w Gdyni, to w Sopocie”. Pojechałem do Nauczycielskiej Spółdzielni Mieszkaniowej na Kamiennym Potoku, pogadałem z prezesem, panem Grzenkowiczem. Początkowo był nieufny, bo zapewniałem, że potrzebujemy tylko miejsca, a nie pieniędzy, które przecież mamy z ministerstwa, ale w końcu się zgodził. I tak w 1988 r. znaleźliśmy się w Sopocie. Dostaliśmy pomieszczenie przy Mazowieckiej 26. Stamtąd po dwóch czy trzech latach przenieśliśmy się na Kujawską 32. W pobliżu była biblioteka, ognisko muzyczne, razem tworzyliśmy mały lokalny ośrodek kultury.

 

Właśnie wszedł do domku!

 

W sopockim Ognisku pracowali prawdziwi pasjonaci, zapaleńcy zapatrzeni w dziecięcą i nastoletnią twórczość. Wśród nich m.in.: malarze: Klaudia Teodorowicz-Bosco, Marta Lenczewska, Michał Erszkowski, Jan Erszkowski, graficzka Danuta Czapnik.

- Dodałbym jeszcze kilka nazwisk nauczycieli, których wkład w pracę, poziom i sukcesy Ogniska jest także nie do przecenienia. Są to: rzeźbiarz Lech Marchlewski prowadzący zajęcia z rzeźby i ceramiki dla dzieci i młodzieży, malarka Anna Habasińska, rzeźbiarka Ewa Kuźniar -Niemkiewicz, Barbara Jarych prowadząca zajęcia z rysunku i Jacek Niedbało prowadzący zajęcia z ceramiki – przypomina Piotr Artwich. 
Zajęcia dalekie były od szkolnych lekcji. Na obraz czy rysunek miało się nie 45 minut, a pięć dni, albo i dwa tygodnie - ważne, by praca została skończona.

Nie było też stopni, doceniano wyjście poza schemat i utarte wzory. Inaczej niż często w szkołach, gdzie plastyki uczyli nierzadko poloniści czy pan od WF-u.

Atmosfera, choć niewątpliwie inspirująca panowała luźna. Nauczycielki dbały nie tylko o rozwój młodych talentów, ale i żołądki twórców - szykowały dla nich kanapki i herbatę. Znana malarka, wykładowczyni w gdańskiej ASP Anna Reinert do dziś z wielkim sentymentem wspomina zajęcia na Kamionce. Mówi, że uczestnicy kursów zawsze byli tam traktowani poważnie.

Ówczesne farby dla dzieci: wiecznie wysychające akwarele czy blade plakatówki były marnej jakości, dlatego pracownicy Ogniska przynosili własne, „dorosłe” farby kupowane w sklepach dla plastyków.

- Sprawa materiałów jest bardzo ważna - podkreśla Piotr Artwich. - Ale jeszcze ważniejsze jest pobudzenie wyobraźni. Wymyślaliśmy oryginalne tematy, prowokowaliśmy dzieci do wymyślania jak to niebanalnie pokazać. Naszą rolą było tylko ciut podpowiedzieć. Zachęcić: „A spróbuj podejść do tego jeszcze inaczej. Sprawdź, co powstanie”. Kreatywność to sens tej pracy.

I opowiada m.in. o temacie „Ogrodnik”. - Jedna z dziewczynak namalowała przepiękny obraz: bujny ogród, drzewa, mnóstwo kwiatów, wśród nich mały domek. Wszystko to w obłędnych kolorach. Oglądam to zachwycony i pytam: „No, dobrze, ale gdzie jest ogrodnik?” „Właśnie wszedł do tego domku!” – odpowiedziało rezolutnie dziecko.

Sensem było też pokazywanie nowych technik. Farby, kredki, ołówki oczywiście, ale poza tym konstrukcje przestrzenne, maski, szopki. Budowane z różnych materiałów: karton, złotka, pudełeczka po zapałkach, metal, kapsle - wszystko z odzysku. Do danej pracy autor wymyślał jakieś historie. Dlatego każda szopka była inna. Żadnych schematów.

Powstała nawet kolekcja dziecięcych litografii. Kamienie zostały wypożyczone z ASP, tam też nauczyciele wytrawili grafiki. 

 

 

Sopockie potoki

 

Czy Sopot był źródłem inspiracji dla małych van Goghów i Boznańskich.

- Ależ oczywiście! - odpowiada Piotr. - Na przykład wyścigi konne. Albo tutejsza architektura przefiltrowana przez dziecięcą wrażliwość - te prace pokazaliśmy w BWA na wystawie pt. „Sopockie klimaty”.

Bezpośrednio Sopotu dotyczyła też seria ilustracji, które stworzyli uczestnicy ogniskowych zajęć do książki Krzysztofa Wójcickiego, pisarza, dramaturga, dyrektora Teatru Miejskiego w Gdyni, do tego znawcy Kaszub i Pomorza.

- Gdy wpadł na pomysł, że napisze ksiażkę o dwunastu sopockich potokach, zgłosił się do nas z pytaniem czy dzieci mogłyby tę książkę zilustrować - wspomina Artwich. - Przyjechał, przeczytaliśmy jedno z opowiadań, dzieci rzuciły się do pracy. Kiedy skończyły ilustracje do wszystkich rozdziałów, Krzysztof Wójcicki miał ogromny problem: które wybrać do książki? Było ich tak dużo, tak ciekawych, że decyzja była rzeczywiście bardzo trudna. Wymyślił więc, że część prac pójdzie do książki, wszystkie natomiast złożą się na wystawę towarzyszącą premierze publikacji. I tak zrobiliśmy.

 

BWA także dla dzieci

 

Wystawy organizowane młodym artystom to osobna sprawa. Też przejaw traktowania ich jak dorosłych.

Przeglądam plakaty, które Piotr Artwich przyniósł na nasze spotkanie. „Biuro Wystaw Artystycznych w Sopocie. Malarstwo i rysunek uczniów Państwowego Ogniska Plastycznego w Sopocie. 10-31 styczeń 1991” - głosi jeden z nich, a z malowanej ilustracji zerka dziewczyna w kolorowej spódnicy, nad którą przelatuje zionący ogniem zielony smok. Drugi gad pełznie u jej stóp.

Kolejny plakat zaprasza do Dworku Sierakowskich na ekspozycję „Pastelowy świat”, jeszcze inny - ze wspaniałą czarno-białą grafiką, jakiej nie powstydziłby się dorosły profesjonalny twórca - do Galerii Telewizyjnej w Gdyni.

Przeglądam gruby plik afiszy. Uwagę przykuwa zaproszenie na wystawę „Biblia mego serca i okaw gdańskiej PWSSP, a także informacja o „Świecie teatrzyków” w galerii ST. Wzroku nie mogę też oderwać od uroczej Marii z Dzieciątkiem z plakatu pokazu „Święci w oczach dzieci” w kościele św. Jana w Gdańsku.

- Wystawy były ważnym elementem pracy Ogniska - mówi Piotr. - Zależało nam, by dzieci czuły się docenione. Trzeba było pokazać ich prace szerokim odbiorcom. Zawsze były więc zaproszenia, plakaty, wernisaż. Czasem telewizja, gazety się pojawiały. Warto tu wspomnieć też o dwukrotnej prezentacji prac naszych uczniów na wystawach w Japonii w szkołach prefektury Kaganawa.

- Braliśmy również udział w konkursach, polskich i zagranicznych. Nie raz ból serce ściskał, że wysyłamy tak wspaniałą pracę, a ona nigdy do nas nie wróci - dodaje. - Jedna z naszych wychowanek, Agnieszka Górka zdobyła srebrny medal w New Delhi w ważnym konkursie plastycznym dla dzieci. Potem jednak nie poszła w kierunku sztuki. Dla części dzieci i młodzieży Ognisko było tylko pewnym etapem.

 

Tato, daj mi wreszcie polatać!

 

Piotr Artwich prowadził sopockie Ognisko do 2017 roku. Co uważa za największy sukces swojej kadencji?

- To, że nasza placówka się rozwijała, że wzrastał poziom. O Ognisku słyszeli ludzie z innych miast. Kiedyś chciałem zaprosić na wystawę Franciszka Starowieyskiego. Miał akurat spotkanie w Teatrze Miejskim w Gdyni. Podszedłem do niego, zagadałem, ale okazało się, że za dwie godziny ma pociąg powrotny do Warszawy, na naszą wystawę nie zdąży. Ku mojemu zdziwieniu powiedział, że zna sopockie Ognisko, był na którejś z wcześniejszych prezentacji. Zaskoczyło mnie, że mamy taki oddźwięk.

Wspomina też akcję na 100-lecie Sopotu. - Wymyśliliśmy sobie sto latawców z tej okazji. Zrobiliśmy je z listewek i kalki, dzieci je pięknie pomalowały. Tylko był jeden problem - latawce nie chciały latać. Musieliśmy popełnić jakiś błąd konstrukcyjny. Szkoda jednak byłoby tych gotowych latawców nie wykorzystać. Pokazaliśmy je więc na plenerowej wystawie - powiesiliśmy na słupkach do suszenia sieci koło baru Przystań. A zaplanowaną setkę sprawnych latawców po prostu kupiliśmy. „Odpaliliśmy” je na plaży. Najbardziej zapaleni do zabawy byli ojcowie. Ganiali z latawcami jak urzeczeni. Dzieci tylko prosiły: „Tato, daj mi też spróbować…”. A tata zapatrzony w niebo: „Poczekaj, przecież widzisz, że musi nabrać wysokości”.

Kiedy w 2008 r. w Państwowej Galerii Sztuki odbywała się wystawa podsumowująca dwadzieścia lat działalności sopockiego Ogniska, urząd miejski informował, że przez te dwie dekady udział w zajęciach wzięło ok. trzy tysiące trójmiejskich dzieci i nastolatków. Dziś może to być ponad cztery tysiące.

Bo Ognisko cały czas działa. Lekcje odbywają się w siedzibie przy ul. Księżycowej 3b. Wczestnicy w wieku od pięciu do dwudziestu trzech lat uczą się rysunku, malarstwa, rzeźby, scenografii, modelowania form przestrzennych, grafiki, fotografii, historii sztuki.

Wielu wychowanków Ogniska poszło do Liceum Plastycznego w Gdyni, pokończyło Akademie Sztuk Pięknych w Gdańsku, Poznaniu, Warszawie i Łodzi.

Organizował pan zjazdy absolwentów? - pytam byłego kierownika.
- Nie, jeszcze nie robiliśmy. Ale to dobry pomysł.

 

Dzieciństwo nad stawem

 

Piotr Artwich urodził się wprawdzie w Gdańsku, ale mając cztery lata przeniósł się z rodziną do Sopotu. - Tu spędziłem całe dzieciństwo i młodość. Mieszkaliśmy przy ul. Kochanowskiego, w dużym domu obok stawu retencyjnego. Dopiero po ślubie przeniosłem się do Gdyni. Nieżyjący już Franciszek Walicki to mój teść. Po jego śmierci założyłem fundację jego imienia.

Rysował, malował od dziecka. Właściwie bez przerwy. Gdy pytam o ulubione wtedy tematy, śmiejąc się odpowiada, że militarne, oczywiście. - Na moje plastyczne pasje wpływ miała moja mama. W naszym dzieciństwie robiła zabawki na choinkę, malowała mini obrazki. Razem z bratem i siostrą musieliśmy tym przesiąknąć. Choć talent malarski mojego brata objawił się dopiero pod koniec jego życia. A siostra (potem też jej dzieci) skończyła Liceum Plastyczne w Orłowie. Moja żona zresztą też.

Piotr poszedł do II LO w Sopocie. Po maturze rodzice wypychali go na medycynę, Piotr jednak stawiał zdecydowany opór. Zdawał na architekturę wnętrz w gdańskiej PWSSP. - Ale na egzaminach wstępnych poległem na konstrukcjach - przyznaje. - Rok później dostałem się na malarstwo. I to był dobry wybór.

Maluje i rysuje do dziś, po drodze zajął się też fotografią. Przez przypadek, a raczej przez żonę, która w orłowskim plastyku skończyła klasę fotograficzną.

- Zacząłem fotografować jej aparatem. Zaintrygowało mnie, że w fotografii można znaleźć coś bardzo ulotnego, coś, czego za chwilę już nie będzie. Jakiś widok, człowieka w określonej sytuacji, światło. Myślenie o malarstwie przełożyłem na fotografię. Przez wiele lat nosiłem aparat przy sobie. To wpłynęło na to, że zacząłem dokumentować pracę Ogniska. W kronikach placówki jest masę zdjęć z naszych pracowni, wystaw, codzienności.

Fajny temat na wystawę. Na przykład w Muzeum Sopotu.