Wojciech Strzelecki

Malujcie!”

 

Tekst: Aleksandra Kozłowska

 

Ciepły czerwcowy dzień. Słońce energicznie przygrzewa, pachną krzewy róż. Siadamy przy stole w ogrodzie. Na wprost nas przedwojenna papierówka (wciąż przynosi wspaniałe owoce), z tyłu wielki, stary orzech. Przekwitają rododendrony, zieleni się trawa, poćwierkują wróble. Dom, w którym mieszka mój rozmówca - architekt i malarz Wojciech Strzelecki stoi przy słynnej ul. Obrońców Westerplatte, ulicy artystów. Artystami związanymi z tzw. Szkołą Sopocką byli również rodzice Wojciecha - Wacława Zuzanna „Zula” i Marian Strzeleccy. Ona - malarka, ale przede wszystkim autorka wspaniałych tkanin, on – głównie malarz, ale także nie stroniący od tkaniny. Dorastający w takim otoczeniu Wojciech nie miał właściwie innego wyjścia - też musiał zająć się sztuką. Wybrał malarstwo. Z pasją zajmuje się nim do dziś.

 

Trainspotting

 

- Całe życie spędziłem w tym domu… Jestem chyba jedyną osobą, która tu się urodziła i tu mieszka przez cały czas - uśmiecha się Wojciech.

Dom w latach 50. zbudował jego ojciec, Marian Strzelecki. - Wcześniej mieszkaliśmy w tamtym baraczku - dziś jest już ocieplony, wcześniej był tylko oszalowany drewnem - opowiada gospodarz. - To właśnie tam w 1955 r. się urodziłem. Potem domek służył jako pracownia rodziców. Moja mama pracowała w nim do końca życia. Była jeszcze pracownia w tamtym narożniku - wskazuje przeciwległy kraniec ogrodu. - Niestety w połowie lat 70. spłonęła. Z dymem poszedł cały potężny dorobek rodziców: obrazy, klisze, sitodruki. Lata pracy. To była tragedia, zwłaszcza dla mamy.

W spokój wiosennego ogrodu wdziera się nagle huk przejeżdżającego pociągu.

- W czasach mojego dzieciństwa też jeździły. Ale bardziej romantyczne, bo parowe. Siadywaliśmy z rówieśnikami na płocie i obserwowaliśmy pociągi. Buchające parą lokomotywy były fascynujące - wspomina malarz.

Dziś takie hobby nazywa się trainspotting. I wciąż ma wielu admiratorów.

- Liczyliśmy wagony i oczywiście podkładaliśmy gwoździe na tory - spłaszczone służyły nam jako szable dla żołnierzyków. Każdy miał własną armię małych wojsk. I chłopcy i dziewczyny.

Sąsiedztwo miał ciekawe. Malarze, muzycy, rzeźbiarze… W domu obok mieszkali Karolakowie i Studniccy, z drugiej strony ulicy Potworowscy, Wiśniewski, Borysowski. Kawałek dalej Wnukowa, Smolana.

- Przyjaźniliśmy się z ich dziećmi. W mojej najbliższej paczce byli: Jaga, czyli Agnieszka Karolak, Filip Pągowski i Michał Wiśniewski. Nasze zabawy to głównie szaleństwa ogrodowe. Ogrody były wówczas otwarte, można było bez przeszkód między nimi biegać. Łaziliśmy po drzewach (z Jagą na czele, w niczym nie ustępowała chłopakom), niedaleko był sad: czereśnie, jabłka, które uwielbialiśmy… Do pobliskiego domu na lato przyjeżdżali Przyborowie i Wasowscy. Obaj „Starsi Panowie” bardzo lubili siatkówkę, regularnie rozgrywaliśmy mecze. Prowodyrem był zawsze Jerzy Wasowski. Z jego synem Grześkiem do dziś się trzymamy.

 

Pieluchy prane w rzece

 

Był jedynakiem, ale nigdy nie wychowywał się sam. - Dorastałem z kuzynem, na wiele rzeczy nam pozwalano. Na przykład na wyprawę, jaką odbyliśmy mając dwanaście-trzynaście lat. Po prostu poszliśmy we dwójkę w Polskę.

Robię wielkie oczy, a Wojciech spokojnie wyjaśnia: plecaki, pałatki (nawet nie namiot), koce… Rodzice uczyli nas biwakowania - dziś nazywa się to survivalem. Miałem ledwo rok, kiedy rodzice zabrali mnie pod namiot do Jaru Raduni. Pieluchy prali w rzece, gotowali na kuchence. Później regularnie tam jeździliśmy. Jar nie był jeszcze wtedy rezerwatem, można było wędkować. Mój ojciec wspaniale je łowił, prawdziwy zaklinacz ryb. Obaj z kuzynem potrafiliśmy więc przeżyć.

Chłopcy razem zeszli całe Kaszuby. Łapali ryby i raki, od gospodarzy brali ziemniaki i mleko. Cały czas szli pieszo. Wyczyn? Jaki wyczyn? Czysta przyjemność - podkreśla Wojciech. - Podczas wędrówki co dwa-trzy dni spotykaliśmy się z moim ojcem w umówionym miejscu, np. w okolicach Kościerzyny. Ojciec przyjeżdżał samochodem (pierwsza była Skoda, tzw. spartak) i sprawdzał czy wszystko w porządku. Było w porządku, więc wracał do Sopotu.

Ojciec Wojciecha, Marian Strzelecki ukończył malarstwo w pracowni prof. Artura Nacht-Samborskiego i tkaninę w pracowni prof. Józefy Wnukowej w Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Sopocie. Do 1956 r. był asystentem u prof. Wnukowej, brał także udział w odbudowie Głównego Miasta – wykonywał ścienne malarstwo dekoracyjne na elewacjach kamieniczek przy ul. Długiej. 

Czy Wojtek towarzyszył rodzicom przy pracy?

- Oczywiście, że mnie to interesowało. Nawet jako dzieciak byłem przy niektórych pracach zatrudniany. Ale rodziców pracujących przy odbudowie Gdańska nie pamiętam zbyt dobrze. Urodziłem się w 1955 r., kiedy renowacja kamienic już się kończyła. Ale jest zdjęcie, gdzie moja matka będąc w ciąży ze mną stoi na rusztowaniach i coś maluje. Pośrednio więc w tym uczestniczyłem.

Ma za to w pamięci rodziców działających w zakładzie naukowo - badawczym tkaniny dekoracyjnej przy PWSSP. - Mnóstwo ciekawych osób pracowało, w tym m.in. chemicy odpowiedzialni za barwniki. Pamiętam jak robili stroje, wstążki, druki dla zespołu Śląsk. Jako dziecko byłem tam zabierany, siedziałem w kącie i obserwowałem.

Wcześnie więc oswoił się z technologią produkcji tkanin. Później jednak przez wiele lat się buntował i nie chciał mieć z tą dziedziną nic wspólnego. To była po prostu działka zarezerwowana dla rodziców. W końcu się przemógł i zaprojektował kilka tkanin. - Między innymi dla Sopotu - mówi. - W Sali Rady Miasta są cztery wielkie tkaniny. Dwie są mamy, dwie moje.

 

„Dzień dobry, panie Wojciechu”

 

Pytam jak to jest wychowywać się wśród artystów. Dorastać pomiędzy tubkami farb, pędzlami, barwnikami, suszącymi się tkaninami, słuchać niekończących się rozmów o sztuce, akademii, wystawach…

- Nam, ówczesnym dzieciakom wydawało się to normalne - odpowiada Wojciech. - Rozrabialiśmy po swojemu, ale i bardzo fajnie żyliśmy z dorosłymi. Szczególnie miło wspominam prof. Juliusza Studnickiego, który szalenie lubił dzieci, sam ich jednak nie miał. Był osobą dość dużej postury, chodził z laską ze srebrną gałką. Dostojnym krokiem szedł od mostku, powoli, nobliwie. Kiedy mnie spotykał, mówił: „Dzień dobry, panie Wojciechu”, a ja miałem wtedy może siedem lat, może mniej… - uśmiecha się sopocianin. - Profesor witał się i  zapraszał: „Może wpadnie pan do mnie na kawę?”. Oczywiście wpadałem. Profesor robił kawę dla siebie i żony, ja dostawałem jakieś słodycze. Toczyliśmy rozmowy o życiu codziennym, ale w bardzo poważnym tonie.

Wojciech wspomina też wspólne malowanie z dzieciakami z sąsiedztwa. Rozbrykane towarzystwo siadało w którymś z ogrodów przy dużym stole, od rodziców dostawało duże płachty papieru i farby oraz zachętę: „Malujcie!”. No to malowali.

Zajęcia plastyczne odbywały się także podczas wakacyjnych wyjazdów.

- W latach 60. wyjeżdżaliśmy na Jeziorak. Cała paczka rodziców z dziećmi: Jackiewicz, Borowski, Andrzej Cybulski - założyciel Żaka, Bim-Bomu i teatru Co To, Roman Usarewicz. Na miejscu był Henryk Oszczakiewicz, malarz i grafik. Mieliśmy tam swoją wyspę. Mieszkaliśmy w namiotach, pływaliśmy motorówką, była też żaglówka. Bohdan Borowski co drugi dzień robił nam konkursy malarskie z wystawami.

Czy już wtedy mały Wojtuś myślał o kontynuacji zawodu rodziców?

- Oczywiście, że tak. To była naturalna droga. Nie buntowałem się. Choć pamiętam też taki okres, kiedy chciałem zostać archeologiem. To ewidentnie wpływ Parandowskich, stałych bywalców spotkań u moich rodziców.

O tym jak bardzo marzył o archeologii świadczy pewien sen.

- Śnił mi się ten wielki orzech rosnący w naszym ogrodzie. Dawniej była w nim dziupla, która po latach, o dziwo, zarosła opowiada sopocianin. – Śnił mi się więc ten orzech z dziuplą. Wdrapałem się do niej i… w jej wnętrzu znalazłem stare monety. Kiedy się rano obudziłem, od razu pobiegłem z drabiną do orzecha. I dawaj przeszukiwać dziuplę! Niestety była pusta, tylko próchno i robaki. Ale jedną rzecz zrobiłem pożyteczną - wyjąłem ze skarbonki wszystkie moje grosiki i wsypałem do dziupli. Pomyślałem, że skoro ja niczego nie w niej nie znalazłem, to może ktoś inny będzie miał szczęście. Potem zebrałem swoją bandę dzieciaków i mówię: „Musimy dziś coś znaleźć. Trzeba urzeczywistnić sen!”. Poszliśmy więc na Grodzisko, które wtedy było dzikim, zarośniętym terenem, nazywanym przez nas Patelnią. W okolicy pasły się krowy, wokół kłębiły się gęste chaszcze. I na tej Patelni kopaliśmy tymi naszymi dziecinnymi łopatkami. Warto było, bo faktycznie coś wygrzebaliśmy! Skorupki naczyń z grzebykową ornamentacją z mniej więcej X w. Po latach rozmawiałem o tym z dyrektorką muzeum na Grodzisku. Okazało się, że oni niczego tam nie wykopali - żadnych urn ani kości, a my tak - śmieje się Wojciech.

Na archeologię w końcu nie poszedł. Jak mówi - przeważył rozsądek ojca.

W latach 70. archeologia była tylko w Warszawie lub Krakowie, do tego kilkanaście osób na jedno miejsce. Ojciec namówił go więc na architekturę. Bo będąc architektem można trafić do ekipy archeologicznej. I upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu.

Dzięki temu Wojciech Strzelecki ukończył Wydział Architektury Politechniki Gdańskiej, a wkrótce potem Wydział Malarstwa PWSSP W Gdańsku. Od 1984 r. pracuje w Katedrze Rysunku, Malarstwa i Rzeźby na Wydziale Architektury Politechniki Gdańskiej. Ale uczy też w klasie architektonicznej w swym macierzystym liceum - sopockiej „jedynce”. Generalnie jednak uważa się za malarza. Maluje, rysuje. Z projektowania architektury właściwie zrezygnował. Trudno było jednocześnie działać w dwóch różnych dziedzinach. Ale uprawnienia zrobił, założył zespół współpracowników. - Robiliśmy głównie dokumentacje, opracowania dworsko-parkowe na terenie Polski północnej. Głównie w gminie Choczewo, a więc m.in.: Ciekocino, Ciekocinko, Sasino, Zwartowo… w sumie około dwadzieścia założeń.

 

Nastoletni partyzant

 

A skoro mówiliśmy o archeologii, pytam jak głęboko Wojciech wgryzł się w dzieje rodziny. Co wie o dziadkach, pradziadkach?

Pewne jest, że rodzice Wojciecha byli pierwszymi sopocianami w rodzinie, przyjechali tu zaraz po wojnie. Mama urodziła się w Wilnie, tam też - na Antokolu zaczęła się uczyć malarstwa. W trakcie wojny chodziła na zajęcia do pracowni  znanego polskiego malarza Czesława Znamierowskiego. Lekcje dały jej mocne podstawy, egzaminy wstępne do założonego w 1945 r. Instytutu Sztuk Plastycznych w Sopocie zdała śpiewająco. Instytut szybko został przemianowany na Państwową Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych i tam też Zula dalej zgłębiała tajniki malarstwa (pracownia prof. Artura Nacht-Samborskiego, gdzie poznała innego studenta, Mariana Strzeleckiego, swego późniejszego męża), uczyła się też tkactwa dekoracyjnego (pracownia prof. Józefy Wnukowej).

W jednym z wywiadów wspominała egzamin wstępny jako pewien szok. Zadanie polegało na narysowaniu nagiej postaci, a model był mężczyzną. Młodziutka adeptka sztuki nie wiedziała gdzie oczy podziać. Opowiadała też o pawilonie sztuk (dziś to słynny klub S.F.I.N.K.S.), gdzie chodziła na zajęcia z rysunku, później lekcje odbywały się w BWA przy molo. W końcu artystyczna uczelnia znalazła sobie siedzibę w zabytkowej willi Bergera przy dzisiejszej ul. Obrońców Westerplatte, a wówczas Rycerskiej.

Zula i Marian Strzeleccy nie tylko malowali. Dużo pracy i czasu poświęcali też tkaninie - ich specjalnością były kołtryny, dekoracyjne malowane tkaniny. Wykonali je m.in. dla warszawskiej kawiarni „Niespodzianka”, na festiwal Chopinowski, dla zamku Książ i pałacu w Gołuchowie. Po tragicznej śmierci męża Zula pracowała nadal - jej pracownia mieściła się we wspomnianym już przydomowym baraczku.

- Jeśli zaś chodzi o ojca to pochodził z Sieciechowa na kielecczyźnie - mówi Wojciech. - Podczas wojny walczył w partyzantce AK. Wstąpił tam mając szesnaście lat, stąd jego pseudonim „Mały”. W Kielcach brał udział w słynnej akcji odbijania z rąk Armii Radzieckiej naszych partyzantów. Dostał za to wyrok śmierci, musiał uciekać. Stąd przyjazd na Wybrzeże. Niestety zginął dość wcześnie - miałem wtedy osiemnaście lat - i niewiele mi przekazał ze swej AK-owskiej historii. W tamtym czasie opowiadanie o takiej przeszłości było bardzo niebezpieczne.

 

Australijski odkrywca

 

Ale najbardziej niezwykła historia wiąże się z najsłynniejszym przodkiem Wojciecha - Pawłem Edmundem Strzeleckim. Ten niezmordowany podróżnik, geograf i geolog przemierzył m.in. Amerykę Północną i Południową, a także - z czego najbardziej jest znany - Australię, zwykle wędrował pieszo z plecakiem. Opisywał miejscową florę, faunę, minerały, sporządzał mapy, odkrywał złoża bogactw naturalnych, w tym złoto w Australii. To on nazwał jeden z tamtejszych szczytów Górą Kościuszki.

- Paweł Edmund zmarł bezpotomnie. Wciąż nie do końca udało nam się odkryć nasze z nim powiązania - mówi Wojciech. - Mój ojciec uznany przez rodzinę za jej nieformalnego „szefa” posiadał wszystkie dokumenty spadkowe po odkrywcy. A spadek to prawdziwa fortuna dzięki odkrytej przez Pawła Edmunda australijskiej kopalni złota. Historia jak z Jamesa Bonda. Wszystkie możliwości decyzyjne ma Londyn - w czasach wędrówek Strzeleckiego Australia była przecież angielską kolonią. W latach 60. mój ojciec, popychany przez rodzinę rozpoczął proces spadkowy z Anglią. Opisywała to szeroko polska prasa, pamiętam duży artykuł w „Przekroju”. Dla nas oznaczało to przede wszystkim najazd wszelkiej maści potomków Strzeleckich (prawdziwych bądź rzekomych) domagających się części spadku. W pewnym momencie mama zmęczona tą niekończącą się procesją zaczęła uciekać się do podstępu. Otwierając drzwi kolejnym pociotkom mówiła: „Przykro mi bardzo, ale państwa nie ma w domu” - śmieje się Wojciech.

Zarówno w jego wspomnieniach, jak i przyjaciół rodziny powraca obraz Zuli Strzeleckiej, jako osoby skromnej, serdecznej, otwartej na ludzi. Była też bardzo dzielna, kiedy nagle, w 1973 r. została wdową z nastoletnim synem.

- Czułem się za nią odpowiedzialny, stąd to mieszkanie razem. Często też razem pracowaliśmy - przypomina Strzelecki.

O tej współpracy, o życiu wśród artystów, o samej ul. Obrońców Westerplatte Wojciech pisze właśnie książkę. - Dla mnie ta ulica zawsze była podzielona na dwie części, granicą był mostek. Mimo, że po drugiej stronie też mieszkali artyści, to jednak podział był odczuwalny. A nawet pojawiały się pewne antagonizmy. Proszę nie myśleć, że zawsze panowała sielanka, o nie. Twórcy to przecież potężne indywidualności. Ich starcie nierzadko przypomina starcie tytanów - puentuje z uśmiechem.