Nazywam się Marta Brühl. Przyjechałam do Sopotu w 1946 roku, wraz z mamą i rodzeństwem. Poproszę od razu o pytania pomocnicze, ponieważ temat można rozwijać w nieskończoność a przecież nie o to chodzi.
Przybyła pani do Sopotu w 1946 roku. Skąd?
Byłam sąsiadką Adama Mickiewicza w dawnym województwie Nowogródzkim. Kiedyś były to granice Polski, współcześnie to obszar Białorusi. Mnóstwo Polaków opuściło te tereny. Część, która została, teraz ma żal do nas, czyli tych, którzy zdezerterowali z ojczystych terenów. Mickiewicz nigdy nie był Litwinem, a słynne powiedzenie „Litwo, Ojczyzno moja!” było daleko idącą poetycką przenośnią. Mieszkał w odległości około 30 kilometrów ode mnie, więc byliśmy niemal sąsiadami. Ja również, co ciekawe, nigdy nie czułam się Litwinką.
Moi drodzy, trzeba zacząć do tego, że pyta się nas o krótki obszar kiedy mieliśmy, powiedzmy, 9 lat. Biorąc to pod uwagę, przeżycia, o których opowiadamy, są, oczywiście, w dużym stopniu nasze, ale są to przede wszystkim doświadczenia naszych rodziców. To oni przyjechali do Sopotu, musząc zaadaptować się do zupełnie innych warunków środowiska, zmienić otoczenie i przy tym pomóc swoim dzieciom czy też młodzieży, przystosować się do nieznanych dotąd okoliczności. Tak więc bez trudu jest mówić nam, dzieciom, że był to okres łatwy i przyjemny, ponieważ z największymi trudnościami musieli wówczas borykać się nasi rodzice. Trzeba podkreślić, że tych właśnie rodziców, tych rodzin, nie było wiele. Były to głównie matki –kobiety, doświadczone wojną. Duża przesadą było powiedzieć, że nasi koledzy i koleżanki mieli i ojca i matkę, czy, że posiadali dziadków –to były wyjątki. Gdy ostatnio się nad tym zastanawiałam, z pełnym przekonaniem mogę stwierdzić, że w klasie, do której uczęszczałam, tylko sześć osób mogło pochwalić się pełną rodziną i, co za tym idzie, obojgiem rodziców. Większość ojców moich rówieśników zginęło na wojnie. Takie właśnie było nasze dzieciństwo –oczywiście nie pozbawione żalu, niemniej jednak fajne.
Dzieci chodziły do jednej z kilku szkół podstawowych: jedynki, dwójki (znajdującej się w miejscu ówczesnego targowiska), trójki (blisko wyjazdu z Sopotu), czwórki (stała na skarpie) lub piątki. Piątka była szkołą dla dzieci upośledzonych, choć nie chciałabym rozwijać tego, na czym to upośledzenie polegało. Ja chodziłam do czwórki, która znajdowała się niedaleko jedynki. Uczniowie, po ukończeniu szkół podstawowych, trafiali do gimnazjum –było tylko jedno, z powodu tego, za jak duży uważany był wtedy Sopot. Początkowo istniał podział na gimnazjum męskie im. Bolesława Chrobrego i gimnazjum żeńskie im. Marii Curie-Skłodowskiej. Potem jednak połączono nas tak, że istniało tylko gimnazjum koedukacyjne. Dla dziewcząt było do zabawne –chodzenie z chłopakami do jednej klasy. Nie to, że do tej pory ich nie znałyśmy, ale do tej pory kontakt z płcią przeciwną był zabroniony, dzieliły nas zresztą piętra budynku –oni byli na górze, a my na dole. To były czasy gimnazjalne, rok 1949, czyli ten, w którym ja skończyłam szkołę. Jeśli mowa o nauce, to mieliśmy fantastycznych nauczycieli. Widzę to dopiero teraz, z perspektywy czasu, ponieważ wtedy nie zawsze byli przez nas lubiani. Byli pełni zrozumienia, nawet dla starszych uczniów, którzy musieli powtarzać klasę, bo i tacy byli wśród nas. Gdy miałam lat 14, chodziłam z 16-letnim Darkiem. Możecie znać go z ballad. Znałam też jego brata, który był od niego aż 5 lat starszy. Generalnie, byliśmy w różnym wieku, niektórzy mieli tylko 10 lat, a inni 14 czy 16. Niektóre dzieci bardzo słabo mówiły po polsku, na przykład dzieci z Gdańska, które były wychowywane w języku niemieckim. I nasi nauczyciele, m.in. moja wychowawczyni –pani Krześniakowa, musieli jakoś dać sobie radę z nauczaniem, mimo tych różnic wiekowych i bariery językowej. Byli taktowni w stosunku do tej młodzieży starszej i wyrozumiali w stosunku do nas –dzieci. Porozumienie dzieci z młodzieżą również nie jest takie proste –maluchy mogą przeszkadzać starszym, ale u nas ci starsi mieli wyjątkowo łagodne podejście do tego, co te „szczeniaki” tam robią. Na pewno pedagodzy mieli bardzo trudna sytuacje. Tak to sobie wyobrażam, jako dorosła osoba, może nie pedagog, aczkolwiek wykładowca, i nie wydaje mi się to takie łatwe.
Na pewno nie było to łatwe dla nauczycieli, czy również dla starszych uczniów?
Myśmy tego specjalnie nie odczuwali, wiedzieliśmy, że mamy w stosunku do nich zachowywać się przyzwoicie, grzecznie i nie dawać do zrozumienia, że oni siedząc i ucząc się w tych tylnych ławkach są jakkolwiek gorsi niż my. Z tym ze oni nie przychodzili na niektóre zajęcia, chodzili na język polski, historię, biologię, tego rodzaju zajęcia. Nie katowano na przykład matematyką. Bo z kolei dzieci w klasie też były różne, na przykład ja nigdy nie chodziłam do szkoły, tylko moja mama uczyła mnie w domu. Miała tajne komplety, więc gdy tylko nadarzała się ku temu okazja, gdy ktoś szedł, to był zapraszany do czytania i pisania. Tak samo mieliśmy w stosunku do dzieci, które chodziły na niektórych terenach Polski do jakichś klas podstawowych, w porównaniu do nich to my byliśmy opóźnieni, także było trudno.
Poza tym w szkołach była świetna atmosfera, było bardzo zabawnie, mieliśmy mnóstwo śmiechu. Robiliśmy dziwne rzeczy, żeby nie pić, na przykład tranu albo kakao, albo nie robić rzeczy, po których do tej pory mnie trzęsie. W okresie wojennym, dzieci były niedożywione, zagrażała im gruźlica. Na dużej przerwie musieliśmy chodzić pić tran z jednej łyżki, nie taki jak dziś –z marchewka, ananasem czy bananem, tylko taki tran z pierwszego tłoczenia, okropny. I jedna łyżka przy tej gruźlicy, to nikomu nie przeszkadzało. Wszystko się robiło, żeby tego tranu nie pić, ale reżim tranowy był okropny. Stawało się w kolejkach, była przygotowana łyżka, był nawet talerzyk z solą, brało się tę łyżkę tranu, i do buzi. Wsadzało się palec do soli, żeby ten smak zredukować i potem były jeszcze do tego kakao, mleko w kubkach. Mleko było straszne, z kożuchami, to się rozlewało, robiło się na przykład łódki z papieru. Ale takie były formy, aby jakoś pomóc dzieciom, w tym trudnym okresie wojennym, dojść do siebie zdrowotnie. Poza tym to było świetnie. Nikt nie chodził w bluzach, nikt nie chodził w dżinsach, nie było wranglerów. W ogóle niebyło takich rzeczy. Wszyscy byli jednakowo ubrani, bo i wszyscy byli w tak samo trudnej sytuacji, ale na to się zupełnie nie zwracało uwagi. Mnie, ponieważ mam dorosłe dzieci, i wnuki w waszym wieku, bardzo cieszy to, że potrzeby są zależne od warunków, jakie panują w danym okresie. Uważam, że nie można dzieci krytykować za to, że „jak ty chodzisz ubrany, bo ja za twoich czasów to…”. Wszyscy mieliśmy fartuszki. Kołnierzyki musiały być białe, więc trzeba było je prać, i tak było. Było bardzo sympatycznie, i czasami jak tak patrzę, jaką wy jesteście piękną młodzieżą, a idziecie tacy smutni z tymi komórkami. A ja też mam komórkę! Itak myślę sobie, Boże Święty, że pewnie idziecie na jakąś randkę, jakieś spotkanie w kawiarni, bo teraz możecie. Nam w gimnazjum nie wolno było chodzić do lokali w Sopocie, a i tak było ich w tamtym okresie bardzo niewiele. I najprzykrzejsze jest to, że siada dwoje ślicznych, młodych ludzi, każde wyciąga laptopa i do widzenia, koniec randki! No przecież Matko Boska to jest jakaś rozpacz, wszyscy wyjmują jakieś swoje gadżety i rozmowa się z tym człowiekiem kończy! I to jest komunikacja. Człowiek tak patrzy, ile tracicie, a może zyskujecie. Kwestia czasu i postępu, bo to jest postęp dla mnie, że najprawdopodobniej będziemy się cofali do okresu, kiedy ja pokazuję swoim wnukom Grodzisko w Sopocie… Nie wiem, czy byliście na Grodzisku... masa osób w ogóle jest zdumiona, że przed, na przykład, kasynem gry w Sopocie i Grand Hotelem, jeszcze coś przedtem tu było, także...
No właśnie, a czy pamięta Pani jakieś miejsca, których teraz już nie istnieją, a które były rozrywką dla Pani i Pani koleżanek i kolegów?
To nie jest kwestia istnienia, bo w Sopocie były kawiarnie, ale one były dla tych osób, które sobie mogły na to w jakimś sensie pozwolić. To nie były przecież lokale tego typu, które są w tej chwili czy 20 lat temu. Tylko był „Ul”–kultowa kawiarnia dla inteligencji sopockiej. My nie mogliśmy tam wpadać, chyba, że do cioci, jeśli była uprzejma, żeby dała nam klucze do domu. I jak się tam szybko wpadało, to się jeszcze szybciej wypadało, tak że nikt nawet nie zauważał naszej obecności. Był teatr, i jeszcze była Szkoła Muzyczna w Sopocie, już w tym okresie na Grunwaldzkiej. Teatr był tam, gdzie teraz. Wszystko się dopiero organizowało. To były początki życia kulturalnego, tym bardziej, że było bardzo wiele artystów. Sopot w ogóle miał specyficzny charakter, bo należał do
miast, gdzie było chyba najwięcej, w tym okresie, inteligencji. To były początki, tu nie było żadnego przemysłu, fabryk, niczego takiego, także rodzice i ludzie, którzy pracowali, jeździli najczęściej do Gdańska, do urzędów, które się tworzyły, albo do Gdyni, a po pracy wracali do Sopotu. Jeśli chodzi o nasze zabawy to mieliśmy chór, zespół taneczny. Dużo się uprawiało sportu, był wspaniały tor saneczkowy, którego szczątki jeszcze są w Sopocie. Była Łysa Góra, gdzie jeździliśmy na nartach i była tam skocznia –taka na pewno nie dla Małysza, ale nogi można sobie było spokojnie połamać. Ja byłam mistrzynią Sopotu w jeździe na sankach i ten tor był znakomity, z resztą szkoda, że już go nie ma i może kiedyś, ktoś dojdzie do wniosku że warto by było go przywrócić do użytku, tym bardziej że w tej chwili, jest to tak pięknie zrobione, że szkoda, że jest nieczynny. Tam, gdzie teraz znajduje się restauracja „Parkowa”, kiedyś był nasz klub sportowy. Mieliśmy tam sanki, to znaczy właściwie to prawie nikt nie miał sanek, no chyba ,że gdzieś, ktoś, po Niemcach, w piwnicy jakieś sanki miał, ale tak to korzystaliśmy z sanek klubowych. Tam się wyżywaliśmy, wracaliśmy mokrzy do pasa –to wszystko sztywniało, ale jakoś to przeżyliśmy, jak widać. Jeśli chodzi o zabawy to, owszem, raz do roku, w karnawale, w szkole były organizowane tańce, były świetne. W gimnazjum mieliśmy dwa razy w roku, ale to już były bale. Można było przychodzić tylko w granatowych spódniczkach, ale i tak było super, cóż mogę powiedzieć.
Przyjechała Pani do Sopotu w roku 1946, czy dalej mieszka Pani tam, gdzie mieszkała wtedy?
Nie, nie, ja mieszkałam 150 metrów stąd, tutaj, na Wybickiego, zaraz w tym drugim domu, i to mieszkanie nadal istnieje. W tamtym okresie, ponieważ mieszkań było niewiele, po powstaniu przyjechało tu bardzo dużo osób z naszych stron, te mieszkania musiały być dzielone, ponieważ były dokwaterowywane. Nasze miało 110 m², miało jedną kuchnię, a mieszkały tam trzy rodziny. Mieszkał tam lekarz, my i nasza mama, i wtedy dokwaterowali jakiegoś strasznego buraka, pijaka jakiegoś, tak żeby nas zintegrować, że niby Polska była taka ludowa. Były z tym związane bardzo dziwne doznania, bo na przykład taki burak nie umiał rozpalić w piecu albo nie wiedział, co zrobić z popiołem, jak przygotować piec do rozpalenia. Takie okoliczności były bardzo trudne dla moich rodziców, bo przecież to nie ja w tym piecu rozpalałam, tylko moja mama. Jak tam chodziła to nie było wiadomo, czy to jest ognisko za stodołą, czy w ogóle co to ma znaczyć. Dla osób wyjętych z życia to były zupełnie niezrozumiałe rzeczy, tak że mieszkanie z takim burakiem było nieprawdopodobnie trudne. U rodziców nie mógłby być on nawet parobkiem, więc ten styk kulturowy na pewno musiał być dla nich kłopotliwy.
Moja mama pracowała tutaj w kuratorium okręgu szkolnego gdańskiego na Grunwaldzkiej, organizując, i domy dziecka, i szkoły, i, powiedzmy, całą część oświaty, zaraz po wojnie. A bardzo dużo było dzieci z domów dziecka, które chodziły z nami do szkoły. W tamtym było okresie chyba z pięć domów dziecka, a to były dzieci przywiezione z Berlina, które w ogóle straciły rodziców w czasie wojny, i które też chodziły z nami do szkoły. To była zbieranina ze wszystkich możliwych części Polski, i warunków, i przeżyć, ale nie wyobrażajcie sobie, że byliśmy smutasy, absolutnie nie. Byliśmy radośni i spokojni, tylko nie robiliśmy głupich kawałów. To jedno. W tej chwili mówi się, że to szkoła jest odpowiedzialna za wychowanie. Jednak jest tak, że wynosi się coś z domu, a szkoła pewne rzeczy koryguje. A w tej chwili rodzice nie mają czasu dla dzieci. Jeśli nie ma się czasu, to nie trzeba mieć dzieci. Są środki antykoncepcyjne, nikt nikomu dzieci nie każe mieć.
Jak wspomina pani Sopot z tamtego okresu? To był okres wojenny...
Sopot nie był bardzo zniszczony...
Czyli nie było widać...?
Było widać, jak się teraz idzie ulicą Kościuszki i jest ten narożnik, gdzie się buduje dworzec, to tam wtedy były gruzy. W mieście były czołgi, ponieważ23 marca Sopot został wyzwolony. Sopot nie
był bombardowany, tylko ostrzeliwany z czołgów i armat. Grand Hotel, czyli kasyno, i cały ten kawałek, był spalony przez wyzwolicieli radzieckich. Bo jak zwykle popili i spalili całą tę część. Tutaj, na Sobieskiego, było kilka domów bez dachów. Ale Sopot nie był generalnie zniszczony.
A Monte Cassino?
Prawie w ogóle nie było zniszczone. Dopiero co skończyli budowę. Tam, gdzie jest Plac Przyjaciół, stał jeszcze jeden hotel, po prawej stronie. Był tam cały ciąg kasyn, obok Domu Zdrojowego. Radzieccy zrównali wszystko z ziemią. To nie było zniszczone podczas działań wojennych, tylko zostało zniszczone po zajęciu Sopotu. W ten sam sposób ucierpiał dworzec. Jednak miasto nie było bardzo zniszczone.
A kościół św. Jerzego?
Jest on z 1912 roku. Bo były dwa kościoły: ewangelicki i katolicki, Gwiazda Morza i malutki rybacki, najstarszy w Sopocie.
Wspominała Pani o pozytywnych aspektach mieszkania w Sopocie. Czy były jakieś negatywne strony dla Pani i Pani znajomych?
Po pierwsze, my się wszyscy przyjaźniliśmy, w ogóle atmosfera była świetna. Moi znajomi kończyli tę samą szkołę, co ja. W przyszłym roku, będziemy mieli wszyscy, zjazd siedemdziesięciolecia naszej ALMAMATTER, więc ja, ze swoimi dziećmi, też będę brała udział, tak jak i wszyscy moi koledzy. W tym szaleństwie. Młodzi ludzie często zrywają kontakty ze szkolnymi znajomymi, mówię w szerokim pojęciu. My mamy koleżanki i kolegów, wszyscy jesteśmy bardzo zaprzyjaźnieni. Z okresu szkoły powszechnej jeszcze. No, krótko mówiąc, z gimnazjum. Spotykamy się– ci, którzy żyją, ci, którzy już nie, są na Malczewskiego. Na Malczewskiego jest cmentarz, więc przebywa tam bardzo dużo moich koleżanek i kolegów. Też jest wesoło, zawsze się umawiamy na brydża, w razie czego, że musimy się kiedyś spotkać, jak odchodzimy, a odchodzimy z naszych półek dość, może jeszcze nie intensywnie, ale ten proces jest coraz bardziej przyspieszony. Wszak to jest biologiczna rzecz, nie ma z czego robić tragedii. Ale my się trzymamy razem w dalszym ciągu, niezależnie od tego, jak się nasze losy potoczyły. Nie było powodów, żebyśmy się żegnali godzinami. Bawiliśmy się. O czym wy nie macie pojęcia. Się bawiło i w czarnego Luda, i w chowanego, i w podchody, i byliśmy w harcerstwie. Była masa takich rzeczy, zarazem zabawnych i pouczających, dla młodzieży. Nie siedzieliśmy przy laptopach, bo ich nie było. Piece na węgiel, może, dlatego przy piecu można było. To, to jest. Całe szczęście, bo gdyby nie było postępu, to byśmy siedzieli jeszcze w jaskiniach i okrywali się skórami, bez przesady, Panie Jezu. A to, co na mnie na przykład zrobiło ogromne wrażenie, to spotkanie się z morzem, bo u mnie największa rzeką, która widziałam w dzieciństwie, to był Niemen. Potem, jak nas wieziono bydlęcymi wagonami, to widziałam Wisłę. Bo jechaliśmy przez Warszawę, i potem mama nas przyprowadziła nad morze. To było bardzo, bardzo zabawne, bo była mgła. Właśnie żeśmy weszli, jak się okazało, na tę plażę, zobaczyłam bardzo dużo jakiegoś, śmiesznego takiego czegoś, pod nogami, czego było bardzo dużo. Byłam tak zafascynowana tą całą opowieścią, że zaraz zobaczę morze, że nawet nie wiedziałam, że ja już jestem nad tym morzem, a była mgła. Ja mówię: „Mamuś, a kiedy my zobaczymy morze?”. Mama odpowiada: „No to jest właśnie morze.” Zdziwiłam się: „Jak to, to jest morze?”.Ja sobie wyobrażałam, to prawda, że na podstawie książek, te bałwany, tę potęgę tej wody. Niczym we wzburzonej rzece. Niemen nie był dużą rzeką, nie miał tylu wód. Małą rzeką, ale na pewno nie miał nic wspólnego z morzem. Mama powiedziała: „No to włóż rękę do wody, zobaczysz, że to jest woda.” Była tak strasznie gęsta mgła, no wyjątkowo po prostu, a poza tym ta fascynacja, że zobaczysz coś, czego się nie widziało. Jakoś nie bardzo mogłam skojarzyć, że ja już jestem, właśnie nad tym, wymarzonym, morzem. Nie zapomnę tego, jaki to był słony smak, tej wody, tego morza, którego nie widziałam, ale było mokre. A i molo było inne, było dwupoziomowe. Całe molo było dolne. Tak, jak teraz jest kawałkami. Jak patrzysz na dzisiejszą dolną część mola, to kiedyś, to było tylko to, i drugi poziom dolnego mola, a od strony Grand Hotelu były poprzeczne przejścia. Ale w czterdziestym, czekajcie, chyba w czterdziestym siódmym albo w czterdziestym ósmym roku, była potworna zima. I molo, to dolne molo, razem z tą boczną ostrogą, zostało prawie kompletnie zrujnowane, bo morze było zamarznięte, prawie do Helu, a to była strefa nadgraniczna, wiec po zmroku w ogóle nie wolno było wchodzić na plażę. Władza ludowa zawsze bardzo dbała, żeby nikt do Szwecji nie uciekł. To koledzy tam się wybierali, jakimiś tam grupami, z tych starszych klas, naturalnie, i opowiadali, że tam stoją statki amerykańskie, Ja mówię, rzeczywiście, stali tam na Redzie, bo zamarznięte było wszystko, więc się nie ruszało. Także te części dolnego mola, to właśnie to, czego nie ma.
A jak wyglądały sopockie plaże?
Były niemalże takie same, niewiele się zmieniło. Przez wybudowanie Maryny zmienił się prąd, więc kawałek plaży jest teraz większy. Plaże były bronowane, codziennie, po południu, ponieważ to była strefa nadgraniczna, na którą nie wolno było wejść Jechała straż pograniczna, z bronami, i bronowali plaże, żeby było widać, jak ktoś wejdzie na plaże, żeby były widoczne ślady wroga. Tym bardziej, że to były zaostrzenia, nie wszyscy byli meldowani w Sopocie. To znaczy w tej strefie zagranicznej.
Jak się można się było wtedy poruszać w Sopocie? Były trolejbusy?
Nogi były.
Tylko nogi? Dużo samochodów było na…
Och nie, bez żartów. To były najczęściej, ciężarówki wojskowe. Były chyba dwa albo trzy autobusy, które kursowały do Gdyni. Był jeden piętrowy, straszna atrakcja. Z resztą ulice były o wiele węższe i wybrukowane. Na Monte Cassino odbywał się normalny ruch, to tam jeździły samochody, było nawet kilka taksówek, ale z demobilu. W tamtym okresie, samochody miało głównie wojsko. Oczywiście, niektórzy ludzie, którzy już wtedy, zajmowali jakieś tam określone stanowiska, może też mieli samochody. Ale mówimy o okresie do czterdziestego ósmego roku. Wiec, później, to się, naturalnie, wszystko zmieniało. Była pętla tramwajowa –tam się wsiadało w tramwaj, które jeździły do Gdańska. Jeżeli chodzi o komunikacje, to przecież nie było kolejki elektrycznej, tylko jeździło się zwykłymi tramwajami, był tylko jeden peron. Jeździło się do Gdyni, ale nie powiem, żeby to tak wszystko śmigało, nonie. W tym okresie to nie było, powiedzmy sobie, jakieś szaleństwo komunikacji, ale za to były nogi, i to zdrowe. Dopiero kilka lat temu przekonałam się, że Monte Cassino to jest Monte Cassino, bo dawniej to się nazywało Zarząd, że to jest Monte, czyli pod górę. Nie było tuneli –były rogatki. Jak się wchodzi na Monte Cassino od strony Niepodległości, tam stała budka z takim panem, który spuszczał szlabany. Przejeżdżał pociąg i dopiero się przechodziło. Tym bardziej, że wiata była tylko jedna. Nawet jeśli było zapotrzebowanie na więcej, to nie było takiej możliwości, zresztą nikt z tego powodu szczególnie nie cierpiał. Niektórzy mieli rowery. To dopiero było super. Ale ja mówię o tym krótkim okresie, bo później to wszystko stopniowo się zmieniało. Wszystko zmieniło się do tego stopnia, że teraz jest wszystko źle, nic się nikomu nie podoba, nic się nie robi, i ogólnie trzeba narzekać. I słuchać Ojca Rydzyka.
Czy zachowały się może jakieś przedmioty z tego okresu? Ma pani jakieś pamiątki albo zdjęcia?
Ja się zachowałam, to wystarczy, to jest największa pamiątka. Jeszcze nie przedmiot, ale podmiot.
Agata Markiewicz, Wiktoria Uryga, Adam Staniewski, Wojciech Domański, Grzegorz Żurawicz, Maciej Czarniecki, IIC, II LO W SOPOCIE