O życiu w Sopocie – wspomnienia Marii Braun
W 1945 roku Maria Braun mieszkała ma poddaszu kamienicy przy ulicy Grunwaldzkiej 82. (Obecnie na parterze tego budynku znajduje się bar Bursztynek).Był to bardzo zadbany budynek z dużym ogrodem, w którym rosły piękne kwiaty i drzewka owocowe. W czasie kwitnienia czyniły ogród iście bajkowym. Maria – wówczas Sikora – zamieszkała tam w 1921 roku i był to początek jej samodzielnego życia.
Pochodziła z Tępcza na Kaszubach, gdzie urodziła się 14 czerwca 1903 roku, jako najmłodsze, jedenaste dziecko Marianny i Juliusa Sikorów i w wieku trzynastu lat, z rodzinnej wioski, została wysłana „na służbę” do Gdańska.
Znalazła zajęcie jako pomoc domowa u rodziny Hermannów, bogatych gdańszczan, którzy posiadali trzy kamienice w Gdańsku oraz wakacyjną willę w Sopocie.
Maria opiekowała się trójką ich dzieci i każdego lata jeździła z nimi na wakacje do Sopotu. Podczas tych letnich pobytów bardzo polubiła atmosferę tego miasta i zapragnęła w nim zamieszkać. W 1921 roku marzenie się spełniło.
Maria w dalszym ciągu pracowała u państwa Hermannów, a w wolnym czasie korzystała z uroków kurortu. Sopot był eleganckim miastem, do którego zjeżdżali zamożni letnicy, a nawet znane osobowości.
W każdy wtorek na odkrytym parkiecie przed Grand Hotelem odbywały się potańcówki przy dźwiękach orkiestry.
To właśnie tam, na piękną, trzydziestodwuletnią wówczas kobietę o łagodnym uśmiechu, zwrócił uwagę Waldemar Braun, Niemiec urodzony 9 stycznia 1912 roku w Małym Kacku. Był niezwykle przystojnym i postawnym mężczyzną. Zaczęli spotykać się coraz częściej, zakochali się w sobie i ostatecznie w 1935 roku wzięli ślub.
Waldemar nie powiedział ukochanej, że dzieli ich znaczna różnica wieku. Maria dowiedziała się o tym dopiero, gdy w urzędzie trzeba było przedstawić dokumenty. Młodzieniec pożałował skrywania tego faktu, gdy tylko została mu wymierzona chłosta parasolką.
Rok 1939 zastał małżonków w tym samym domu przy ul. Grunwaldzkiej, gdzie po ślubie wspólnie zamieszkali.
Większą część wojny przeżyli spokojnie. W 1941 r. przyszedł na świat syn Marii i Waldemara, który po dziadku otrzymał imię Julius. Nazywali go pieszczotliwie, z niemieckiego „sonschien”, co znaczy synek. Od początku był słabym i bardzo chorowitym dzieckiem.
W 1943 roku urodziła im się córeczka – Brygida Charlotta.
Najgorsze miało dopiero nadejść. W 1944 roku Waldemar został wcielony do Wehrmachtu i wysłany na front zachodni. Maria została sama z dwójką malutkich dzieci.
Dwudziestego trzeciego marca 1945 roku do Sopotu wkroczyli sowieci. Niemcy uciekali, zostawiając niekiedy cały dobytek, niektórzy popełniali samobójstwa. Miasto pustoszało. Opuszczone domy stały się bazą żołnierzy Armii Czerwonej.
Taki los spotkał też kamienicę nr 82 przy ulicy Grunwaldzkiej. Szczęśliwie, zanim czerwonoarmiści się tam znaleźli, Maria przygotowała się na taką ewentualność. Bała się, że Sowieci potraktują ją jak Niemkę.
W piwnicy zbiła z desek mały schowek, który przykryła stertą węgla i tam ukrywała się z dziećmi. Podczas dnia, siedzieli, czekając na najgorsze. Kobieta była przerażona, tym bardziej, że dzieci były małe, nie rozumiały niczego i często płakały. A Rosjanie, mimo że przez większość czasu byli w stanie upojenia alkoholowego, mogli usłyszeć hałas i odkryć skąd pochodzi. Każdej nocy Maria musiała niepostrzeżenie wymykać się z piwniczki ,by zdobyć dla maluchów jedzenie. Przy ulicy Parkowej mieszkał jej dobry znajomy, który pomagał jej i zawsze dawał tyle żywności, ile mógł, by Maria mogła spokojnie poradzić sobie z wyjątkowo trudną sytuacją.
Pewnego dnia, niestety, płacz dzieci okazał się zbyt głośny. Rosjanie znaleźli schowek, a rodzinę zaprowadzili przed oblicze przebywającego tam oficera. Marysia nigdy potem nie powiedziała nikomu z rodziny, co się dokładnie wydarzyło. W każdym razie Rosjanie puścili kobietę i pozwolili jej wrócić do mieszkania na poddaszu. Oficer powiesił na drzwiach kartkę ze swoim podpisem i wyraźnym rozkazem, by zostawić Marię w spokoju.
Mała Brygida mogła znowu bawić się w ogródku, gdy jej matka krzątała się w domu. Pewnego dnia, gdy dziewczynka biegała po zielonej trawie przed domem, stało się coś niespodziewanego. Była godzina 9 rano, więc Maria jak zwykle zajmowała się pracami domowymi. Gdy wyjrzała przez okno nigdzie nie spostrzegła swojej córeczki. Szybko wybiegła przed dom i zaczęła rozglądać się dokoła. Nic! Małej nigdzie nie było! Nie podrzucała wypchanej piłeczki, którą mama własnoręcznie jej uszyła, nie goniła kolorowych motyli, nie było jej też między owocowymi drzewami. Po prostu – zniknęła.
Spanikowana matka przez cały dzień szukała ukochanego maleństwa. Pomagali jej znajomi, sąsiedzi, ale nic z tego. Pod koniec dnia, około godziny 20.00, nagle na podwórzu rozbrzmiały głośne śmiechy. Mocno już załamana Marysia wybiegła, by sprawdzić, o co chodzi. Widok, który ujrzała kompletnie ją zaskoczył. Brydzia spokojnie siedziała na ramionach jednego z żołnierzy rosyjskich , kolejny podskakiwał z martwymi kurami w rękach. Mężczyźni podeszli do Marii, wcisnęli jej drób w dłonie i kazali ugotować zupę, a dziecko postawili na ziemi, jakby nic się nie stało. Dla Marii było to koszmarne przeżycie i pozostało w jej pamięci jako przykre wspomnienie.
Zapamiętała jeszcze jedną straszną historię z tego okresu.
Któregoś dnia wybrała się w odwiedziny do swojej teściowej, Elfrydy Braun oraz szwagierki. Mieszkały one na ulicy Wybickiego w Sopocie, więc od czasu do czasu wpadała do nich na chwilę rozmowy. Tym razem Maria zajęła się czymś innym niż zwykłą pogawędką. Siostra i matka Waldemara ze strachu przed Sowietami próbowały popełnić samobójstwo. Odkręciły zawór gazu w domu i gdyby Maria przybyła nieco później, mogłyby już nie żyć.
Wkrótce kobiety wyjechały do Niemiec. Już nigdy, nawet na krótko, nie odwiedziły Polski.
W przeciwieństwie do Gdańska, w zabudowie Sopotu w 1945 roku zmieniło się stosunkowo niewiele. Rosjanie zniszczyli Dom Zdrojowy (Kurhaus), sopockie kasyno, hotele Werninghoffa, Metropol i sopocki dworzec.
Natomiast znaczne zmiany zaszły wśród tych, którzy zamieszkiwali miasto. Kamienicę, w której mieszkała Maria, opuścili wszyscy jej sąsiedzi. Została tylko ona. Ani przez moment nie miała zamiaru wyjechać z Sopotu. Przecież to było jej miasto, tu był jej dom, a poza tym czekała na powrót z wojny swojego męża.
W tym samym roku do Sopotu zaczęli zjeżdżać ludzie z Polski centralnej, np. ze zniszczonej po Powstaniu Warszawskim – Warszawy oraz wysiedleni z Kresów Wschodnich. Do domu przy Grunwaldzkiej wprowadzili się nowi lokatorzy. Na parterze zamieszkała pani Formela, a jedno z mieszkań na I piętrze zajęła pani Związkiewicz – śpiewaczka operowa przybyła z Wilna. Była to dość osobliwa persona. Jej strój, niczym wyjęty z przedstawienia operowego, przyciągał uwagę otoczenia, a makijaż, szczególnie krwistoczerwona pomadka na ustach, budziły nieufność sąsiadek.
Drugie mieszkanie na tym piętrze zajęła pani Karwacka z mężem, który brał udział w Powstaniu Warszawskim.
Nasza bohaterka - pani Braun najdłużej mieszkała w kamienicy i siłą rzeczy stała się osobą zarządzającą i ustalającą obowiązujące w niej zasady. Nie obywało się bez sytuacji konfliktowych, ale pewne rytuały przetrwały lata. Na przykład, co piątek odbywało się wspólne pranie. Na znajdującym się na podwórku palenisku gotowano wodę, po czym w baliach, na tarkach, szarym mydłem, kobiety prały bieliznę, ubrania, pościel. Później udawały się do magla, który znajdował się na rogu obecnych ulic 3 Maja i Grunwaldzkiej, bo obrusy i pościel musiały być pięknie wyprasowane. Kolejną tradycją było bielenie wapnem ścian mieszkań.
Życie w mieście powoli się stabilizowało. Na ulicy przed domem, o zmierzchu, znowu zaczęto zapalać stare, gazowe latarnie. Ten moment szczególnie lubiła mała Brydzia i do dziś jest to jedno z cudownych wspomnień jej dzieciństwa.
Mimo, że wojna się skończyła dla Marii Braun był to trudny czas. Pochodziła z Kaszub, w domu rodzinnym mówiono po kaszubsku, z mężem rozmawiała po niemiecku. Niemiecki był więc językiem, którego w naturalny sposób uczyły się jej dzieci. Po wojnie jednak stało się to problemem, tym bardziej, że Polacy, szczególnie ci napływowi odnosili się z niechęcią do wszystkiego co niemieckie. Kaszubów też czasami traktowali jak gorszą kategorię ludzi. Maria Braun zdecydowała się wysłać córkę do Tępcza, do rodziców, aby tam mała uczyła się polskiego. Kiedy po ośmiu miesiącach dziewczynka wróciła do mamy do Sopotu, Maria odetchnęła z ulgą, bo dziecko prawie nie odstawało od polskich rówieśników.
W tym czasie zmarł synek Marii. Opłakiwała go sama, bo męża wciąż nie było. Czuła się samotna i zagubiona. To nie był dobry okres jej życia.
Aż nadszedł rok 1948.
Marysia stoi w kuchni i gotuje obiad, nagle w drzwiach staje ON – Waldemar, w wojskowym długim płaszczu. Rzucają się sobie w ramiona. I wtedy Maria… budzi się. W spowitym ciemnością pokoju panuje przygniatająca cisza, a miejsce w łóżku obok niej jest puste, tak jak niemalże od 4 lat.
- To niestety tylko sen – wzdycha – tylko sen.
Kilka dni później, gdy kroi w kuchni warzywa na zupę, drzwi mieszkania otwierają się, a w nich, dokładnie jak we śnie, staje jej ukochany mąż. Radości nie ma końca.
Kiedy Waldemar trafił na front, trwała już ofensywa aliantów, wkrótce Niemcy skapitulowały, a on dostał się do alianckiej niewoli i trafił do obozu jenieckiego w Holandii. Dlatego powrót był tak długi.
Po powrocie męża w życiu Marii zapanował dawny spokój. Spędzała dużo czasu z mężem i córką. Wraz z Waldemarem często chodzili na długie spacery po mieście, on – w eleganckim garniturze, ona – w pięknych sukienkach ozdobionych biżuterią przywiezioną przed laty z Paryża, gdzie spędziła 2 lata z rodziną Hermannów i w ogromnym kapeluszu na głowie, jak na elegancką kobietę przystało. Co niedzielę chodzili do kościoła, choć nie do tego samego. Marysia była katoliczką, a Waldek ewangelikiem. Dlatego też wychodzili z domu razem, po czym rozchodzili się– ona do Gwiazdy Morza, on do kościoła ewangelickiego przy ulicy Parkowej, by po skończonej mszy spotkać się w umówionym miejscu i tradycyjnie odwiedzić ulubioną cukiernię, wypić pachnącą kawę i zjeść świeżutkiego pączka.
Ta odmienność religijna nigdy nie była powodem nieporozumień między małżonkami. Tak było i już.
Jeszcze w latach trzydziestych Waldemar podjął pracę jako traser w biurze projektowym w Stoczni Gdańskiej. Po wojnie znalazł zajęcie na tym samym stanowisku w Pracowni Architektonicznej w Gdańsku. Maria zarabiała na życie chodząc co piątek na stragan do miejscowej rybaczki i tam czyszcząc sieci. Zazwyczaj zapłatą za pracę nie były pieniądze, a flądry lub śledzie, które później przygotowywała na obiad. Nieco później sprzedawała różne towary na rynku, który po wojnie zorganizowano na ulicy 1 Maja, w miejscu, które obecnie zajmuje sklep Alma. Tutaj także nie zawsze dostawała pieniądze, a zapłata często odbywała się w formie wymiany. Bardzo lubiła to miejsce. Miało swój niepowtarzalny urok. Tutaj w dni targowe przyjeżdżali Kaszubi z okolicznych wiosek, aby sprzedać swoje produkty, tutaj toczyło się prawdziwe, towarzyskie życie.
Maria dożyła 96 lat i do śmierci pozostała w Sopocie.
*Praca konkursowa –Zuzanna Strykowska, Szkoła Podstawowa nr 8 im. Jana Matejki w Sopocie