Dzieciństwo
Urodziłem się w Sopocie w 1954 roku, w szpitalu położniczym, który mieścił się w Górnym Sopocie. Potem przekształcony został na szpital przeciwgruźliczy. Urodziłem się pięć lat po mojej siostrze Annie.
Mieszkaliśmy w bardzo dużym domu na ulicy Królowej Jadwigi, mieściły się tam trzy pokolenia. Mój dziadek Stanisław Kowalik w zasadzie mnie wychowywał. Dużo mi opowiadał, a był piłsudczykiem, co mi nakreśliło poglądy polityczne. Mój ojciec Kazimierz Walasek pochodził z Grodziska Mazowieckiego, z  mamą zamieszkali wcześniej w Podkowie Leśnej koło Warszawy. Dziadek był komendantem lotniska w Warszawie, był wojskowym w latach dwudziestych. Dziadek dosłużył się krzyża Virtuti Militari, ale władza ludowa go nie uznawała. Mieliśmy na Królowej Jadwigi całe piętro, dwie łazienki, więc w miarę bezkolizyjnie mogliśmy funkcjonować. Siostra się tu nie urodziła, a w Podkowie Leśnej. Dopiero ja jestem rodowity sopocianin. Rodzina dotarła tutaj na początku lat pięćdziesiątych. Część pozostała we Wrocławiu, ale większość z nas osiedliła się w Sopocie. Np. brat mamy mieszkał w Górnym Sopocie obok stadionu lekkoatletycznego. 
Ulica Królowej Jadwigi to boczna od ulicy Monte Cassino. Monte Cassino było bardzo ruchliwą ulicą. Jeździły tam samochody, autobusy, nawet jako dziecko oglądałem wypadek, gdy potrącono przechodnia. Ulica była wąska, zdarzały się tam kolizje. Władze więc zamknęły tą ulicę i powstał deptak, chyba jeden z pierwszych w Polsce. Dzięki temu turyści i mieszkańcy mogli swobodnie spacerować, co stanowiło atrakcję. Monte Cassino to było w pewnym sensie moje podwórko. Deptak sopocki służył by się zapoznawać. Grupki dziewczyn chodziły z dołu do góry i tak samo grupki chłopców. Tak to się wtedy po kilka razy wędrowało. I każdy liczył, że kogoś się pozna. 
Dziś by powiedziano, że miałem lekkie ADHD. Pamiętam sopockie molo, zimą całe oblodzone. Jako dziecko dostałem od rodziców buty i łyżwy. Więc mogłem sobie szusować przy molo, oczywiście pod opieką ojca. Często spacerowaliśmy, bo ojciec w ten sposób odreagowywał swoją pracę. Siostra bardziej lubiła zajmować się lalkami w domu, a ja byłem dumny, że ojciec mnie zabiera, czułem się wtedy mężczyzną. Na sanki chodziliśmy również. Chodziło się na koniec ulicy obecnej 3 Maja i tam było wzniesienie, gdzie dzieci sobie zjeżdżały. 
Plażowanie 
Latem, co niedzielę cała nasza rodzina udawała się na plażę. Zaraz za Grand Hotelem spędzaliśmy czas w okresie letnim od godzin porannych, do późnych popołudniowych. Wtedy był inny klimat. Pamiętam, że jak padało to rzęsiście i krótko. Potem znów wychodziło słońce. Lato pamiętam zawsze było słoneczne. Aura była bardzo sprzyjająca. Uwielbiałem chodzić na plażę. Często w nocy padało, a dzień był piękny. Niemalże przez dwa i pół miesiąca korzystaliśmy ze słońca i morza. Plaża była płatna, ale nie dla dzieci. Siedziała pani w budce i trzeba było uiścić opłatę. Kolejki się ustawiały. 
Hipodrom
W wieku 17 lat chodziłem na hipodrom. Tam pierwsze lekcje były na wodzy, siedziało się na koniu i na okręgu się jeździło. A jak ja przyszedłem pierwszy raz to naoglądałem się filmów i zapytano mnie, czy umiem jeździć  – no pewnie! – odpowiedziałem. Żeby dosiąść konia trzeba złapać lewą ręką za przedni łęk , wsunąć stopę w strzemię, podciągnąć się i wsadzić prawą nogę w strzemię. Ale tak się na filmach nie robiło…  ja wskoczyłem na tego konia… On od razu ruszył, na szczęście nie spadłem. Później więc brałem lekcje i po jakimś czasie nauczyłem się jeździć. 
Korty tenisowe
W Sopocie można było przyjść sobie po prostu pograć na kortach, ale oprócz tego można było śledzić Mistrzostwa Polski w Tenisie. Ludzie całymi rodzinami przychodzili oglądać świetne pojedynki tenisowe. A odbywały się też tutaj Mistrzostwa Polski w Piłce Ręcznej. Ja byłem w latach 70-tych kibicem Wybrzeża. Ale Śląsk Wrocław był faworytem, ta drużyna gromiła wszystkich przeciwników. Oglądałem te mistrzostwa z kuzynem, który urodził się we Wrocławiu i był całą duszą za swoją drużyną. W finałowym pojedynku Gdańsk Wybrzeże wygrał, pamiętam wymęczyli ten wynik, ale się udało. 
Szkoła
Pierwsza szkoła to była nr 7, chodziłem tam do czasu IV klasy szkoły podstawowej. Ale to była wylęgarnia największych łobuzów, to prawdopodobnie przypadek, ale ją kończyli ludzie, którzy później mieli kłopoty z prawem. Więc mama przeniosła mnie do szkoły nr 8. Szkoła nr 7 kojarzy mi się niezbyt miło, nauczyciele nosili plecionki i bili nas nimi po nogach, gdy np. ktoś chciał pobiec po korytarzu. Albo gdy uczeń coś szepnął do drugiego to linijką mógł dostać po dłoni. W szkole nr 8 trafiłem do raju. Wspominam do dziś pana kierownika Golca, który był tam szefem, uczył geografii i plastyki. Ja po dziś dzień pamiętam zajęcia z nim, były bardzo ciekawe. Poza tym pan kierownik zapraszał artystów do szkoły, którzy przed lekcjami dawali koncerty. Dużo rzeczy się działo, więc ta szkoła też pozwoliła mi na rozwijanie własnych zainteresowań. Dziś to nie do pomyślenia, ale uczniowie chętnie przychodzili na zajęcia. Pan Golec nigdy nie krzyczał na dzieci, dziecko było dla niego ważne. Świetny człowiek, wyjątkowy facet! Chodziłem tam aż do VIII klasy. Do liceum poszedłem najpierw na Książąt Pomorskich. Też było wyjątkowe. Mające swój klimat. Byłem tam dwa lata, ale postanowiłem jako rogata dusza – bo chciałem być samodzielny – przenieść się do liceum dla pracujących w Nowym Porcie w Gdańsku. Chciałem decydować o sobie, na przekór mojej mamie, bo ona koniecznie chciała znaleźć mi zawód. Żebym został jakimś rzemieślnikiem, byle nie muzykiem. A jako że ja po mamie odziedziczyłem upór, to te nasze dwie osobowości zetknęły się ze sobą. W wieku 18 lat myślałem, by się całkowicie usamodzielnić. Mając lat 20, mimo, że w domu miałem swój pokój i świetne warunki to wyprowadziłem się i wynająłem pokój w Sopocie. Tam mieszkałem aż do ślubu, do 27 roku życia, a potem przeprowadziliśmy się do Gdyni. 
Muzyka
Ojciec był obdarzony talentem muzycznym, miał głos tzw. tenor bohaterski, więc po wojnie próbował sił w zawodzie śpiewaka. Ale mama Halina kazała mu poszukać innego zajęcia niż deski sceniczne. Więc ten temat był w moim domu tabu. Ojciec zabierał mnie do Grodziska Mazowieckiego i tam mnie karmiono muzyką, od rana do wieczora. A poza tym jak w niedzielę szliśmy z tatą na molo, to w okresie letnim organizowano tu różne imprezy. Występowały początkujące gwiazdy, które potem zasiliły polską scenę muzyczną. Ci młodzi ludzie robili później kariery. 
Jak już miałem 5 lat to bardzo mnie fascynowała muzyka. Jak tylko mogłem to włączałem radio i szukałem, gdzie coś grają. Mama robiła wszystko, bym nie został muzykiem. Nawet wysłała mnie do wojska, ale nie wzięła pod uwagę, że w wojsku istnieje Estrada. Szybko mnie tam przyjęto i stałem się jej filarem. Mama później dała za wygraną. Podszedłem do egzaminów weryfikacyjnych i otrzymałem świadectwo, że mogę uprawiać zawód muzyka. Jak dorastałem to gromadziłem książki, z których uczyłem się teorii i i uczyłem się grać sam. Tak skutecznie, że po dziś dzień jestem muzykiem i kalendarz jest wypełniony. Mama ma dziś 92 lata, ale ciągle pyta – synku, czy już znalazłeś sobie jakieś porządne zajęcie?
Po wojsku zaczęła się moja prawdziwa praca muzyka. Miałem szczęście, że stanąłem na tych samych deskach, na których podziwiałem muzyków jako dziecko. Ważną sceną była dla mnie Opera Leśna w Sopocie. Miałem szczęście na niej zaistnieć, jako muzyk. Nie jako gwiazda w świetle jupiterów, ale jako wykonawca. To była końcówka lat siedemdziesiątych, przed stanem wojennym. 
Sopot to takie miasto, które przyciąga mnóstwo ludzi, chyba bardziej wrażliwych na dźwięk, obraz. Jest tu dużo artystów. Miasto tworzy takich ludzi, tak mi się wydaje. Mieszkając w Sopocie, a był to trudny okres w Polsce, jako młodzi ludzie czuliśmy w jego granicach wewnętrzną swobodę. Władze nie były chyba aż tak bardo restrykcyjne. 
Non Stop
W 1956 i 1957 roku (miałem wtedy 2 lata, więc tego nie pamiętam) odbyły się w Sopocie festiwale jazzowe. To był produkt zza oceanu, więc źle go przyjmowano, ale w końcu władza pozwoliła. Pod koniec lat 50-tych w Ameryce powstała moda na rock’n’rolla. Potem przeniosła się ta muzyka do Wielkiej Brytanii i w końcu trafiło też do nas. Ludzie zarazili się tym nurtem. Pierwsze zespoły zaczęły powstawać w Sopocie. Przy dawnym BWA był duży namiot i stamtąd dobiegały bardzo ciekawe dźwięki. Jako dziecko podbiegałem i zaglądałem przez różne szpary, a przede wszystkim mogłem słuchać. Te dźwięki docierały do nas do domu, siedząc w kuchni, gdy okno było otwarte, było słychać. Był to pierwszy Non Stop, gdzie młodzi przychodzili potańczyć do tych fantastycznych utworów. Więc ja na żywo wtedy mogłem usłyszeć np. mega przebój Satisfaction Rolling Stonesów. Do dziś pamiętam, że to grał zespół Pięciolinie, bardzo profesjonalnie. 
Pamiętam jak Niebiesko Czarni wystąpili na molo, z udziałem Czesława Niemena. On jest dla mnie do dziś prekursorem pewnych gatunków muzyki. Po dziś dzień jak się sięgnie po najstarsze nagrania, to one nie trącą myszką, wydaje się jakby były nagrane wczoraj, są genialne. Niektóre nigdy nie były przedstawiane w telewizji, bo Niemen nie był kochany przez ówczesną władzę. Pamiętam taką pytę „Idee fixe”, którą poprzedził czterogodzinny koncert w Operze Leśnej.  Wyszedłem po tym koncercie z niedosytem, że jeszcze bym czegoś posłuchał. Niemen był bardzo kreatywnym artystą, to było dla mnie przeżycie, że mogłem go oglądać na żywo. Bo zobaczenie artystów z zagranicy na tym poziomie  nie było szans. A Niemen w tamtych czasach poziomem nie różnił się od nich. Grał tak jak ci najlepsi na świecie. 
Trzeci Non Stop to czas, gdy na świecie był boom na muzykę rockową. Z tego nurtu wywodzi się heavy metal. Non Stop mieścił się wtedy przy przystanku kolejowym Sopot Wyścigi.  Wtedy się na tą muzykę mówiło big-beat, prawdopodobnie to pan Walicki wymyślił ten termin, inaczej by władza ludowa tego nie przełknęła. Ludzie tańczyli, ale głównie przychodzili posłuchać muzyki. Media tego nie zapewniały. Nadawany był powszechnie folklor oraz muzyka poważna. Trudne to było w odbiorze. A muzyki rozrywkowej było jak na lekarstwo, a jak już to w złym guście. Tutaj była autentyczna muzyka rockowa. To był spontaniczny ruch młodzieżowy. Nie dało się tego zahamować. Trzeci Non Stop to było apogeum, przyjeżdżał zespół z Czechosłowacji, nazywał się Blue Effect. To byli muzycy, na pewno wykształceni, którzy grali fenomenalnie. Dowiedziałem się później, że w Czechosłowacji nie mogli się tak nazywać i nazywali się Modry Efekt. 
W tamtych czasach była moda na dzieci kwiaty. Było też hasło powszechnej miłości. Nie było tam bójek, gdyby ktoś kogoś uderzył – to by nie było trendy. Jedyny zgrzyt to fakt, że niektórzy sięgali tam po psychotropy. Pamiętam przypadek, gdy młodą dziewczynę wynosili, bo coś sobie łyknęła. Nie wiem, jak to się skończyło. Ale generalnie ludzie się tam świetnie bawili. Chodziło się na bosaka – to były dzieci natury. Młoda para nie wstydziła się uczuć i publicznie się całowała – dziś to nikogo nie szokuje, ale wtedy to było coś nowego. 
Moda
Dla nas młodych, w tamtym czasie ta muzyka to było coś więcej. To był styl bycia. Inne buty, ubrania, fryzury. Czasami w kronikach filmowych władza ludowa chciała ośmieszyć tych wykonawców, więc pokazywała ich w sytuacjach, gdzie trzęsą głowami, by ich wyszydzić. Ale to miało odwrotny skutek. Był też taki czas, gdy aż do łokcia miałem włosy. Mama dopóki mogła z tym walczyła. Ale w szkole, w liceum był bardzo mądry dyrektor. Miałem szczęście, że trafiłem na wyjątkowych pedagogów. On wiedząc o wojnie o te włosy zebrał wszystkich na auli. Wystąpił i powiedział, że nie ma nic przeciwko długim włosom, ale mają być czyste i zadbane, a jak ktoś nie ma na grzebień to on kupi. To była decyzja dyrektora, ale niektórzy aktywiści, bo i tacy się zdarzali, np. działacze ZSMP, czy partii to nieoficjalnie walczyli z nami. Miałem matematyka, który nam noszącym długie włosy, kazał zawsze czekać przy tablicy na niego. Powiedział, że jak nie będziemy tam stać, to na dzień dobry mamy dwóję. Powiedział, że nie odpuści, dopóki nie pójdziemy do fryzjera. Takie szykany.
Władza ludowa straciła nad tym kontrolę i milicja dostała nakaz łapać tych w długich włosach. Łapali i siłą zaprowadzali do fryzjera, żeby zgolił. Ja wtedy starałem się nie wychodzić na ulicę i uniknąłem tego. Na szczęście się udało. 
Młodzież sopocka była bardzo kreatywna. Znalazła sobie starszego pana krawca, który potrafił po cichu robić niezły interes. Na wzór starych dżinsów, które ktoś mu dał, robił nowe modne. Kupowało się u rybaków płótno żaglowe i dawało się do farbowania. Różne kolory. To była epoka dzieci kwiatów. Dziewczyny miały żółte, pomarańczowe, zielone spodnie. T-shirty wiązało się w węzły i potem farbowało. To był pełen szpan. Spodnie się nosiło wąskie do kolan i bardzo szerokie na dole. Musiały być biodrówki, obcisłe, ledwo się w tym oddychało, ale człowiek chodził. Kolejki były do tego pana krawca, za 100 zł , a to wtedy był majątek, można się było poczuć jak nasi rówieśnicy z zachodu. 
Teatralna
Na Monte Cassino, naprzeciwko Teatru Kameralnego mieściła się kawiarnia, która nazywała się Teatralna (nazwa wzięła się prawdopodobnie od aktorów, którzy w trakcie przerw wyskakiwali sobie na kawkę). Ale później tam młodzi ludzie się gromadzili. To była piętrowa kawiarenka. Na dole i u góry były miejsca. My zawsze wchodziliśmy do góry, okupowaliśmy jeden stolik, najbogatsza osoba zamawiała jedną herbatę i przy tej jednej herbacie się siedziało, paliło wstrętne papierochy, toczyło dyskusje i wymieniało plotki. Od porannych do późnych godzin tam się młodzi integrowali. Ta młodzież z Teatralnej była bardziej powiedziałbym proletariacka, wyluzowana. Wyżej na Monte Cassino była kawiarnia Ul, tam już chodziła młodzież z takich zasobniejszych domów, inaczej ubrani, egzaltowani, było to hermetyczne towarzystwo. Ale nam nie zależało zaistnieć w ich środowisku, mieliśmy własne i ciekawsze. 
Natomiast na dole gromadziło się tzw. szemrane towarzystwo. Ale nigdy nie byli w stosunku do nas agresywni. Spotykając się wiedzieliśmy jak kto ma na imię. Przychodzili pożyczyć zapałki, czy papierosy. To były takie poprawne relacje. Z obserwacji tych ludzi mogę powiedzieć, że mimo że na bakier z prawem, mieli swój honor. Kiedyś mama kupiła mi kurtkę z wielbłądziej wełny. Byłem z niej dumny, bo to było drogie i nie do zdobycia. Ktoś mi tą kurtkę w Teatralnej ukradł. Poprosiłem więc jednego z tych panów i mówię – dostałem kurtkę od mamy i jestem gotów nawet zapłacić, to dla mnie ważne, bo nie chcę jej sprawiać przykrości, kto ile powie, to ja dam pieniądze. Następnego dnia rano szatniarz mnie woła – jest pana kurtka! Odzyskałem ją, więc kupiłem pół litra wódki, zawołałem tego człowieka i mówię, chciałem ci podziękować, a on, że o niczym nie wie, ale wódki się chętnie napije. A ja go pytam, nie zrobię afery, ale powiedz mi, kto tą kurtkę ukradł, a on że jak się przyjrzę to sam będę wiedział. I patrzę, że przy barze siedzi facet z sinym okiem. Dostał ze to, że okradł swojego. Więc na tym polegał ich honor. 
Wojsko
Po wojsku, po dwóch latach pracowałem jeszcze rok w Estradzie i miałem okazję zwiedzić najmniej popularne festiwale w tamtym czasie, czyli np. festiwal w Kołobrzegu. Miałem szczęście, że umiałem na tyle grać i miałem wiadomości z teorii, że pozytywnie przeszedłem przesłuchanie i dostałem się do Estrady. A później już ja przesłuchiwałem kandydatów. Po wojsku wróciłem do Sopotu. Mama nie mogła znieść tego co robię, ale pracowałem w Estradzie cywilnej. Współpracowałem też z innymi zespołami. Bardzo przyjemnie mi się koncertowało w muszli sopockiej. Mama raz była tylko posłuchać i wtedy sobie odpuściła, machnęła ręką, dała sobie spokój – wsiąkł - stwierdziła. 
Kino
W Sopocie działały dwa kina. Jedno to kino Polonia, drugie to kino Bałtyk, tam gdzie obecnie mieści się teatr. Czasami emitowano filmy o tematyce muzycznej. Pamiętam w latach 60-tych The Beatles. W tamtych czasach to były absolutne sławy. Nie być na tym filmie to było niewyobrażalne.  Była zima. Kasę do kina otwierano o 12, a od 10 już była kolejka, która zakręcała do ulicy Królowej Jadwigi. Wszyscy stali, tupali, marzli, ale mieli nadzieję, że zdobędą bilety. Ja miałem blisko do kina, ale wtedy też się namarzłem w kolejce. Dostałem bilety i byłem. Kino to była jedyna rozrywka, oprócz letnich Non Stopów. Choć czasami cały miesiąc były filmy ze Związku Radzieckiego. Na przykład o wojnie, czy o perypetiach jakiegoś działacza politycznego, nie do zniesienia. Ale zdarzało się coś innego, była seria filmów o piratach np. Karmazynowy Pirat. Wtedy też ustawiały się kolejki. To była jedyna szansa, żeby pooglądać inny świat i oderwać się od rzeczywistości. Kino było zawsze pełne, tym bardziej jak był amerykański, czy francuski film. Trzeba było walczyć o bilety, choć był też sposób, by kupić od panów, którzy się kręcili pod kinem, ale od nich to dwa razy drożej. 
W Sopocie na ulicy bocznej od Monte Cassiono na początku lat 60-tych, na poddaszu znajdował się zakład fotograficzny i tam można było kupić zdjęcia wielkich postaci ze świata kultury, np. Roger Moore, czy Gregory Peck, czy Rolling Stonesów lub Beatelsów. To były czarno białe zdjęcia, ale każdy kto miał trochę pieniędzy, to mógł je mieć. Nie było plakatów. To były zdjęcia i wieszało się wtedy idola nad łóżkiem. W tamtych czasach plakat, to było coś nieosiągalnego. 
W Sopocie dużo pozytywnych rzeczy się działo. Zapominało się, że jesteśmy więźniami systemu. Sopot dawał poczucie lepszego życia. Wykonując moją pracę jeździłem do innych miejscowości i tam było zawsze smutno i szaro. A Sopot był kolorowy. 
Sopockie Zakłady Przemysłu Terenowego
Pracował tam mój ojciec. Po wojnie odszedł od zawodu artystycznego. Był tam najpierw zwykłym pracownikiem, ale dokształcał się i został zastępcą dyrektora. Zakład był miejscem, gdzie produkowano wyroby  ze sztucznej skóry (skaju). Cała technologia i produkcja była dziełem tego sopockiego zakładu, byli chyba na świecie prekursorami produkcji ze skaju. Sopockie Zakłady były reprezentowane w Lipsku na targach, jeździł tam mój ojciec, ponieważ jako jedyny z zakładu znał niemiecki. Więc też dzięki temu zakładowi Sopot był znany w krajach ościennych. Podejrzewam, że produkty trafiały też na zachód. Zakłady mieściły się przy obecnej ulicy Armii Krajowej, wtedy Czerwonej. Ojciec lubił swoją pracę, choć czasami wyczuwałem w nim nutę nostalgii. Jeżeli się raz stanie na deskach scenicznych, jako świadomy artysta, to się za tym tęskni.