Nazywam się Małgorzata Zacharuk, z domu Hallman – to kaszubskie nazwisko. Urodziłam się w Sopocie w 1938 roku. Przeżyłam wojnę, ale niestety nie pamiętam dużo z tamtych czasów, bo byłam wtedy dzieckiem. Pamiętam tylko końcowe lata wojny – 1944 i 1945 rok – jako pojedyncze obrazy, które szczególnie utkwiły mi w pamięci.

Pamiętam, że gdy chodziłam do szkoły i w czasie lekcji był alarm, uciekaliśmy i ukrywaliśmy się do bunkrów. Bardzo to przeżywaliśmy.

W 1944 roku zostałam przyjęta do wczesnej Komunii Świętej, bo front się zbliżał, a później w 1948 roku byłam przyjęta drugi raz.

 

Pamiętam, że gdy Rosjanie wkroczyli do Sopotu 23 marca 1945 roku, to szaber był niesamowity. Myśmy byli biedną robotniczą rodziną i nic specjalnego w domu nie było. Dziadek hodował króliki i kiedy Rosjanie przyjechali, to wzięli kocioł do gotowania bielizny i gotowali w nim jedzenie oraz te króliki. (…)

 

Zostaliśmy wtedy wypędzeni z Sopotu. Cała rodzina – w tym dziadkowie i ciocia. Mój ojciec został ranny w 1944 roku, nie było go z nami, wysłali go transportem w głąb Niemiec. Mama mogła jechać tam ze mną, ale nie chciała, wolała zostać tutaj. Całą rodziną pojechaliśmy, a właściwie to poszliśmy, bo wtedy nic nie kursowało, do Bojana, do rodziny mojej babci, która stamtąd pochodziła.

Pamiętam, że gdy uciekaliśmy, to widziałam na cmentarzu wyciągniętą trumnę i dwóch żołnierzy radzieckich, którzy szukali w niej złota.

Podczas ucieczki do Bojana zatrzymali nas tacy zwykli żołnierze i chcieli moją ciotkę rozstrzelać, ale jechał na rowerze chyba jakiś oficer i ich powstrzymał.

– Co chcecie od tych ludzi? Zostawcie ich! – krzyczał.

I dali nam spokój. Wśród Rosjan też byli dobrzy ludzie, nie wszyscy byli źli – tak jak wszędzie są dobrzy i źli ludzie.

 

Pamiętam, że gdy wróciliśmy z tej wsi, to przed domem był zakopany martwy koń, dokładnie przed naszymi oknami, bo mieszkaliśmy na parterze. W pokojach były prawie same śmieci. Widziałam, jak Rosjanie wyjeżdżali na Berlin na furmankach. Pamiętam dobrze te odjeżdżające furmanki. Moja mama i ciocia bardzo się bały. Dziadka i babcię aresztowali, ale nie wiem, dlaczego, bo to przecież byli Polacy.

 

W 1945 chcieli nas wysiedlić do Niemiec. Mieliśmy już kupione bilety na statek i mieliśmy płynąć. Józef Uller, kaszubski działacz polonijny, był naszym sąsiadem i poręczył za dziadka i babcię oraz za całą rodzinę, że nie byli nazistami, hitlerowcami, że to porządni ludzie. My nigdzie nie należeliśmy, tak jak inni, do żadnych niemieckich organizacji w czasie wojny. I nas zostawili. Wśród sąsiadów różne historie się zdarzały – dziadek mi opowiadał, niektórzy tak jak chorągiewki zdanie zmieniali.

 

Po wojnie poszłam do szkoły, gdzie byłam wyzywana „ty Niemko”, „ty hitlerówko”, „ty Szkopko”. Bardzo to przeżywałam. Nie chciałam chodzić do szkoły, bo nie znałam dobrze języka polskiego, znałam tylko kaszubski, ale to zupełnie co innego, i niemiecki. Bardzo długo mi dokuczali z tego powodu w szkole, ale było więcej takich dzieci jak ja. (…)

 

Miałam 19 lat, kiedy wyszłam za mąż, pilnowałam domu i męża, zajmowałam się dziećmi. Mój mąż urodził się w Brześciu. Jego rodzina przyjechała tu po wojnie ze wschodu. Wypędzono ich stamtąd, tak jak moją rodzinę chciano stąd wypędzić. Chodziliśmy z mężem i z dziećmi na spacery po ulicy Bohaterów Monte Cassino, nad morze. Na molo odbywały się potańcówki, koncerty w muszli, były wybory miss.

 

Teraz, kiedy człowiek jest coraz starszy, to wszystko się zaciera…

Mam tutaj dokumenty mojego wujka Hermana, jego zdjęcia, był mężem mojej ciotki Klary. To była wspaniała kobieta, ona to wszystko przechowała. Była bardzo młoda, gdy wyszła za mąż, mieli dwoje dzieci: syna i córkę. To zdjęcie zostało zrobione w Kaliningradzie (wówczas Königsbergu) w jednostce wojskowej, ciocia nawet jeździła do wujka. Zginął w 1943 roku, dostała jego dokumenty. Po wojnie traktowany był jak Niemiec, a on był zwykłym żołnierzem Wehrmachtu. Ciocia straciła dzieci najpierw syna, potem córkę, a pomiędzy tym męża. Pamiętam, że kiedy zmarła jej córka, na stole leżał wianek, bo to przecież była mała dziewczynka. Pamiętam jak dzisiaj, ale tylko takie fragmenty, bo to wryło się najbardziej w pamięć.