Moi rodzice, Maria i Juliusz Ciechowscy, po powstaniu w Warszawie utracili wszystko i tak jak stali przybyli do Sopotu. Przyjechali tu już pod koniec marca, zaraz po wyzwoleniu Sopotu i zamieszkali w Dworku Sierakowskich. Ten czas przypominał znany z filmów „dziki zachód”. Atmosferę tego czasu bardzo dobrze opisała w swojej książce pt.„ Przyślę Panu list i klucz” Maria Pruszkowska. Był to czas gdy domu, który się wybrało do zamieszkania trzeba było pilnować, bo inaczej mógł zamieszkać w nim ktoś inny…

W drodze rodziców z Warszawy do Gdańska towarzyszył im Zdzisław Jędrzejowicz (tata Piotra Jędrzejowicza rektora Wyższej Szkoły Morskiej i laureata Nagrody Sopotu). Z tej podróży zachowała się anegdota. Otóż pociąg dojechał tylko do Tczewa więc dalej wyszli na drogę. W nadziei na jakiś autostop Mama stanęła na szosie, a Tata i Zdzisław schowali się w rowie. Kiedy mama (wtedy zaledwie dwudziestosiedmioletnia) zamachała, natychmiast zatrzymała się wojskowa ciężarówka z młodym rosyjskim kierowcą, który zapytał mamę „a pojebat’ dasz?”. Na co mama grzecznie odpowiedziała „niet, spasiba”. W tym momencie z rowu wyszli panowie i jakoś Rosjanin zgodził się podwieźć całą trójkę.
Ja i mój roczny brat Tomek przyjechaliśmy 10 maja 1945 roku. Mama pojechała po nas do Warszawy. Z naszym przyjazdem też związana jest opowieść jak to okazało się, że w Warszawie na lotnisku do samolotu typu „kukuruźnik” było więcej chętnych niż miejsc. I jak mama wpadła do samolotu i ze słowami „pażałusta podierżycie rebionka” posadziła płaczącego rocznego Tomka na kolanach zdumionego rosyjskiego żołnierza, jakimś cudem wydostała się po mnie i wbiła się powrotem do samolotu. I tym sposobem byliśmy jednymi z pierwszych polskich dzieci w Sopocie i chodziliśmy z małymi polskimi flagami przyszytymi do berecików.
Na parterze dworku Sierakowskich przy Czyżewskiego 12, otoczonym dużym ogrodem, zamieszkali więc rodzice, dwie babcie (czyli Babi i Busia), dwoje dzieci (czyli ja i Tomek) i Ela (nasza Niania, która była w rodzinie Taty od 1913-go roku).
Wydaje mi się, że pamiętam. wiszący na brzozie w ogrodzie, sznur, na którym powiesił się jakiś Niemiec. Sznur był coraz krótszy i krótszy, bo istnieje przesąd, że sznur wisielca przynosi szczęście…
W domu przed wojną mieszkał oficer Wehrmachtu, który przed klęską Niemiec ewakuował swoją rodzinę. W czarnej bibliotece, która dziś stoi u mojej córki Oli na Kopernika, były niemieckie książki. M.in. „.Bajki Grimma”, „Z tysiąca i jednej nocy”, encyklopedie, albumy i inne książki dla dorosłych. W salonie była część mebli i koncertowy fortepian „Steinway”. Częściowo umeblowane były też pokoje i kuchnia, a w szafach były jakieś naczynia i sprzęty. Natomiast część rzeczy była wyrzucona na skarpę z tyłu ogrodu i te przynosiło się z zewnątrz. Gdy już mieszkanie było mniej więcej umeblowane trzeba było zarejestrować spis sprzętów w biurze rady narodowej. Taki spis jeszcze widziałam. Od chwili przystawienia pieczątki mogliśmy legalnie użytkować rzeczy, które figurowały w tym spisie. Tylko fortepian został zabrany i zasilił powstającą wtedy w Sopocie Wyższą Szkołę Muzyczną. Jednak za sprawą profesora Władysława Walentynowicza w zamian dostaliśmy pianino. Muzykowanie było ważne. Tata ładnie grał, a przecież nie było telewizji i nie było też publicznych koncertów.
Nasze mieszkanie na parterze dworku Sierakowskich było duże (5 dużych pokoi, duża kuchnia, łazienka i 2 duże przedpokoje).
Tata i dwóch jego kolegów w budynku przy ulicy Grunwaldzkiej uruchomili Hotel Nadmorski, który prowadzili przez 2 lata zdobywając zaopatrzenie z okolicznych wiosek. Pamiętam jak Mama w wiaderkach przynosiła z hotelowej kuchni pomyje i tym się karmiło dwie świnki, które mieszkały w komórce w ogrodzie. Było też mleko, bo w ogrodzie na trawniku pasła się koza. Dom przy Czyżewskiego 12 był jednym z pierwszych zagospodarowanych domów i w tym pierwszym okresie był prawdziwą stacją przesiadkową. Przewinęło się mnóstwo ludzi – jedni wracali z Zachodu, a inni ze spalonej Warszawy przez zieloną morską granicę wyjeżdżali. Bywało tak, że cała podłoga w salonie była zasłana materacami i ludzie śpiący obok siebie rano się sobie przedstawiali.

Byli też cudzoziemcy, a wśród nich Szwed Herbert Reinhold oraz Norwegowie Henryk i Gerti Berg- Johannesen z córką Ebbą. Większość przyjaźni z tych czasów przetrwała lata.
Z tego okresu pamiętam pojedyncze obrazy, a wśród nich wspomniany już sznur na brzozie, exodus Niemek z dziećmi i z tobołkami i nielicznych starszych Niemców. Pamiętam, że bawiłam się z niemiecką dziewczynką Karolcią, która nagle zniknęła. Na naszej ulicy pojawili się nowi sąsiedzi, a z niemieckich rodzin zostały tylko dwie stare siostry Glonke i trochę starszy od nas Ginter z dziadkami.

Z opowiadań mamy zapamiętałam scenę kiedy do kuchni wjechał na rowerze pijany rosyjski żołnierz i na stertę przygotowanych do kiszenia główek kapusty pchnął Elę (naszą 50-letnią wtedy nianię). Duża szklanka spirytusu i talerz gorącej zupy załatwiły intruza i mama z Elą zaciągnęły go wraz z rowerem na skarpę na końcu ogrodu. Kiedy za parę godzin przestraszone wyjrzały na skarpę, ruska szczęśliwie już nie było.

Z przyjaźni rodziców z tamtych czasów najbardziej oczywiście pamiętam Władka Giedrojcia i jego żonę Kaję, bo wkrótce zamieszkali z nami zajmując mieszkanie na piętrze. Z Kają Tata studiował przed wojną w WSHM w Sopocie. Była to jedna z najpiękniejszych panien w Sopocie i Gdyni. Zapamiętałam ją gdy mówiła do nas „nie wiecie co to znaczy balować w karnawale. My przed wojną bawiliśmy się nocami, rano ochlapaliśmy się w fontannie i szliśmy na zajęcia, i tak przez cały karnawał”. Władek zakochał się w Kai. A że już był przed wojną żonaty, napisał do żony, z którą rozdzieliła go wojna (siedział w oflagu w Woldenbergu), że prosi o rozwód. I stało się tak jak w powieści – w tym samym czasie dostał list, w którym żona też go prosiła o rozwód! A przecież mogło być dramatycznie – vide czekająca na powrót męża ciocia Mila z dwoma synami, a wuj Felek przyjechał z Anglii z inną kobietą…
Ślub Kai i Władka był jednym z pierwszych cywilnych ślubów w Miejskiej Radzie Narodowej w Sopocie. Świadkiem był mój Tata, który wpadł w ostatniej chwili, ubrudzony, bo reperował swój wspaniały motocykl BMW Sahara. Ponieważ nie było jeszcze cywilnych formułek, urzędnik prowadzący ceremonię mówił coś w rodzaju „niech Wam Aniołowie grają na trąbach” i „panna młoda jak ta lilija”.

Z innych przyjaźni z tego czasu pamiętam przyjazd przyjaciela Taty wuja Alfreda Whithead’a. Wuj przyjechał do nas na Wielkanoc 1946 (albo 1947 roku?) i nagle zniknął. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo ciągle ktoś przyjeżdżał i wyjeżdżał, ale to zapamiętałam, bo rodzice mi powiedzieli, że nie wolno nic wspominać o Wuju. Dopiero po śmierci Stalina dowiedziałam się, że na Wuja jako na zrzutka ze słynnej „dwójki” był wydany wyrok śmierci i że Tata pomógł mu „zablindować się” na statek żeby mógł uciec do Londynu.
Rodzice byli wtedy młodzi, cieszyli się, że wojna się skończyła i rozpoczynali życie od nowa. Przy dzieciach nie mówili o problemach i rzeczach złych, których przecież nie brakowało. Więc ja, jako mała dziewczynka wspominam ten okres jako barwny i szczęśliwy. Zabawy z dziećmi z sąsiedztwa w ogrodzie i na ulicy (ulica Czyżewskiego była wtedy ślepą ulicą dostępną z ówczesnej ulicy Rokossowskiego…), nocowanie z innymi dziećmi na piętrze, gdy na parterze wieczorami odbywały się spotkania towarzyskie dorosłych, śpiewy przy akompaniamencie fortepianu (a potem pianina), a także wspaniałe wycieczki motocyklem bmw Sahara i dekawką aż do Jastrzębiej Góry!
Tata kamerą marki Kodak na taśmie 8mm nakręcał filmy. Miał też dwa projektory- jeden do filmów 8mm, a na 16-tce wyświetlał filmy profesjonalne.
Nasze dziecięce przyjaźnie sprzed ponad 60-ciu lat przetrwały do dziś. Spotykając się z Zazą i Romkiem Goetlami, Pawłem Napierałą, Mirką Krukowską-Bejm i z Wojtkiem Lesieckim i wspominając nasze dzieciństwo, wspominamy też te seanse filmowe. Wyjścia do kina na poranki były bardzo rzadkie, bo rzadko były filmy dla dzieci, nie było telewizji – więc kino rodzinne to było coś!

Myśląc dziś o tamtych latach widzę z mojego podwórka, że gdyby nie „komuna” w Sopocie nie trzeba by dziś mówić o konieczności powrotu do normalności, prywatyzacji itd. Po wojnie tata uruchomił hotel, Kaja cukiernię. Oprócz państwowych były też szkoły i przedszkola prywatne (w przedszkolu u nas w domu angielskiego uczyła pani Daszkiewiczowa, potem było przedszkole angielskie u pani Brunowej na ulicy Grunwaldzkiej, a szkołę prywatną, też przy ulicy Grunwaldzkiej prowadziła, pani Prószyńska), były prywatne sklepy, apteki, piekarnie i inne zakłady rzemieślnicze, a w lecie do stałych mieszkańców przyjeżdżali letnicy…
Ale od 1947 roku zaczął się gwałtowny odwrót od normalności…”.