Sękacz z polietylenu - Gdy zaczęłam pytać ludzi czy pamiętają Sopotplast, zauważyłam rzecz dla mnie szokującą: ludzie pokolenia naszych rodziców i dziadków na ogół kojarzą ten zakład bardzo dobrze. Różne mają o nim opinie, ale markę znają. Ale już ich dzieci czy wnuki nie mają pojęcia, że taka firma istniała. Aleksandra Kozłowska
- Tak jakby opowieści rodzinne w ogóle nie dotykały tego tematu, jakby otaczała go cisza, wyrwa w pamięci ludzi i miasta – mówi mi w słoneczne styczniowe południe Karolina Sawicka. Karolina jest graficzką i scenografką, obecnie pracuje nad wystawą o Sopotplaście - Sopockich Zakładach Wyrobów Galanteryjnych. Zbiera opowieści pracowniczek zakładu (wśród zatrudnionych zdecydowanie dominowały kobiety), klientów i klientek, u których nierzadko zachowały się jeszcze sopotplastowe torby i reklamówki. Zabawne, że zaproponowałam spotkanie w kawiarni Biblioteka na ul. 3 Maja, nie wiedząc o tym, że to rejon, w którym Karolina dorastała. Vuitton PRL-u Ta wyrwa w pamięci młodszych sopocian to jeden z powodów, dla których Karolina zajęła się Sopotplastem. – To naprawdę zastanawiające. Przecież Zakłady Wyrobów Galanteryjnych były wielkim pracodawcą. W swych złotych czasach, czyli latach 70 i 80. zatrudniały ok. 1200 pracowników w samych zakładach oraz między 120 a 160 osób pracujących chałupniczo. I przetrwały tyle lat, bo od 1957 do 1993 r, gdy zakończono proces likwidacji. Drugim powodem zainteresowania Karoliny jest design – jak na tamte czasy wiele wyrobów Sopotplastu było naprawdę atrakcyjnie zaprojektowanych. Na przykład torby z grubszego przezroczystego plastiku z nadrukiem w kształcie dużych, czarnych grochów. Ładne, nowoczesne, nawet dziś hipsterzy by się ich nie powstydzili. Wielkim hitem sopockiego zakładu były też… reklamówki. Teraz trudno to sobie wyobrazić, ale 30-40 lat temu plastikowa siatka z wyciętymi uszami i drukowanym motywem była przedmiotem pożądania. A po nabyciu (czy raczej zdobyciu) pieczołowicie przechowywanym, używanym tylko przy ważniejszych okazjach. – Z taką reklamówką chodziło się dumnie niczym dziś z najnowszym modelem Louisa Vuittona – mówi Karolina. – Sopotplast wysyłał je nawet do Warszawy, do Domów Towarowych Centrum. A do firmowego sklepu na Monciaku tłum tak napierał, że raz drzwi wywaliło. Paradoks centralnie planowanej gospodarki polegał jednak na tym, że mimo ogromnego popytu, a także odpowiednich maszyn i pracy na trzy zmiany, zakład nie zawsze mógł wyprodukować wystarczającą liczbę toreb. Reklamówki robiło się z polietylenu, materiał szedł z przydziałów, a o nich decydowało centralne rozdzielnictwo. Nie zawsze więc dyrekcji udawało się dostać tworzywo w odpowiedniej ilości. Te absurdy trudno dziś wytłumaczyć młodemu pokoleniu. Przygotowując tę wystawę Karolina skupia się więc nie tylko na historii samego zakładu. – To również opowieść o tym, co przeżyliśmy przechodząc ustrojową transformację - ze świata komuny do świata wolnego rynku. To opowieść o naszych emocjach, tęsknotach, marzeniach, ale i o zaradności i determinacji w realizowaniu tych marzeń. To również historia polskiego wzornictwa – od niego właśnie wyszłam. Tych historii związanych z sopockim zakładem jest tyle, że – jak mówi Karolina – przypominają liczne warstwy ciasta znanego jako sękacz. Mamy tu więc sękacz z polietylenu. Dworzec w stylistyce lat 80. Na detal, wzór, design Karolina jest szczególnie wrażliwa. To w końcu jej zawód. Ukończyła projektowanie graficzne na Europejskiej Akademii Sztuk w Warszawie, zaraz potem zaczęła pracować jako scenografka. – W wakacje, tuż po obronie dostałam pracę przy spektaklu „Letni dzień” Teatru Telewizji – opowiada. - Żeby było śmiesznie, mimo że od wielu lat mieszkałam w Warszawie, spektakl w dużej części był robiony tutaj, w Sopocie. Reżyserował Roland Rowiński, a grali: Artur Żmijewski, Magdalena Cielecka i Krzysztof Globisz. Kręciliśmy w Orłowie, na sopockiej plaży, kawałek w stronę Jelitkowa, w palmiarni oliwskiego parku. Potem już w Warszawie pracowała głównie przy reklamach i sesjach fotograficznych. Aż pochłonęło ją kino. I tu znów zadziałał trójmiejski magnes – pierwszy film, do którego współtworzyłascenografię dział się w Gdańsku. Były to „Wróżby kumaka” w reżyserii Roberta Glińskiego na podstawie książki Güntera Grassa. Niedługo potem znalazła się na planie „Strajku” VolkeraSchlöndorffa, film opowiadał o Annie Walentynowicz. - Ale z filmami przyjeżdżaliśmy też do Sopotu. Pracowaliśmy tu np. przy „Sztosie 2”. Scenografię przygotowywałam razem z Joanną Machą-Gąsiorowską, jako jej asystentka lub drugi scenograf pracowałam przez wiele lat. „Sztos” kręciliśmy m.in. przy starym budynku sopockiego dworca. Akcja działa się w latach 80., śmialiśmy się, że dworzec bez żadnych poprawek idealnie wpasowuje się w stylistykę ósmej dekady XX w. Dokleiliśmy tylko jakieś plakaty i… gotowe. Zdjęcia kręcone były też w dzisiejszym parku im. Marii i Lecha Kaczyńskich, w pobliskim hotelu mieszczącym się w zabytkowej willi, w pensjonacie Irena. W latach 80. rozgrywała się także akcja filmu pt. „Ile waży koń trojański” w reżyserii Juliusza Machulskiego. - To bardzo fajny film ze względu na opowieść – uważa Sawicka. - Główna bohaterka przenosi się w czasie – z roku 1999 trafia w połowę lat 80. Zadaniem scenografów było odtworzenie różnych niuansów z tamtej dekady. Dało mi to ogromną frajdę, choć w jakimś momencie stwierdziliśmy z naszym zespołem, że chyba łatwiej zrobić film osadzony w czasach II wojnie światowej, niż w latach 80. Chodziło o wygląd ulic i budynków - zaskakujące jak wiele jest jeszcze w Warszawie domów, gdzie wciąż widać ślady po kulach. Natomiast po latach 80. zostało nie dużo. W miejskim pejzażu nie ma już choćby przyczep kempingowych wymalowanych w Myszki Miki, z których sprzedawano zapiekanki… Działasz jak archeolog Na potrzeby „Konia trojańskiego” scenografowie musieli odtworzyć wnętrza zamożnego domu z lat 80. - Myśląc o rekwizytach: meblach, dywanach, elementach wystroju, zaczęłam przypominać sobie z dzieciństwa lepiej sytuowane rodziny. I wtedy: klik! Przed oczami stanęły mi pierwsze „duralexy”. Moja mama miała taki komplet kawowy: część filiżanek i spodeczków była w kolorze bursztynowym, część w zielonym. Przeszukałam kuchenne szafki i znalazłam - serwis mamy zagrał w naszym filmie – śmieje się Karolina. I dodaje: - To, co jest świetne w pracy scenografa, to fakt, że działasz trochę jak archeolog. Trzeba poszperać w piwnicach, na strychach, na bazarkach. A do tego pogadać z ludźmi – w ich wspomnieniach kryje się wiele cennych wskazówek. Wykorzystałaś w którymś filmie torby czy reklamówki z Sopotplastu? – pytam. - Nie. Dlatego, że sopockim zakładem zainteresowałam się później. Kilka lat temu ze względów rodzinnych i zdrowotnych postanowiłam odejść z pracy scenografa. Ale lata wyszukiwania rzeczy w prywatnych mieszkaniach, magazynach i ryneczkach wyrobiły mi pewną wrażliwość. I kiedy raz znajomi wspomnieli, że pamiętają z dzieciństwa fajne kosmetyczki firmy Sopotplast, zaczęłam przeszukiwać internet. Szybko zorientowałam się, że na temat sopockich zakładów nic tam nie ma. Tym bardziej ją to zaintrygowało. Tak duża firma i żadnych informacji? Zdjęć? Coś trzeba z tym zrobić. W 2017 r. Karolina zakłada więc grupę na facebooku „Sopotplast_wspomnienia”. Pisze, że szuka osób, wspomnień, pamiątek i czeka co się stanie. Pierwsza zgłasza się sopocianka z urodzenia, pani Zofia Hłasko-Woźniak. W dzieciństwie i młodości świetna zawodniczka w saneczkarstwie, później księgowa w Sopotplaście. Jedziesz na wczasy? Spakuj się w składaną torbę z ortalionu Karolina: - Okazało się, że pani Zofia ma kilka wyrobów Sopotplastu. Zachowane w świetnym stanie kosmetyczki, skórzaną torbę oraz hit sprzedaży, czyli składaną torbę podróżną z ortalionu. Złożona – wielkości koperty, po rozłożeniu zaskakująco duża i pojemna - moja babcia lecąc do Kanady spakowała się w dwie takie torby. Nic dziwnego, że ten model był bardzo popularny w latach 70. - Wiele zakładów, w tym m.in. Baltona i LOT zamawiało go w Sopotplaście jako swój gadżet reklamowy. Nadrukowywali tylko swoje logo i suwenir gotowy. Jedna pani opowiadała mi, że torby były tak powszechne, że naszywano na nie jakieś oznaczniki – np. czerwone serduszko. Jadąc na wczasy nad morze, wiedziało się, że w pociągu cały przedział będzie miał takie torby, trzeba było więc swoją po czymś rozpoznać. Ale Karolinie najbardziej podoba się skajowa torba z logo Festiwalu Sopockiego. Jest tu słynny Słowik, jest data: 1969. Takie torby przeznaczone były tylko dla gości imprezy, nie trafiały do zwykłej sprzedaży. Niezwykłe, że przetrwała tyle lat. Odzew na facebooku upewnił Karolinę w przekonaniu, że Sopotplast należy przypomnieć. Zorganizować wystawę, przygotować publikację. – Z tym pomysłem zgłosiłam się do wydziału kultury w Urzędzie Miasta Sopotu. Skierowali mnie do Muzeum Sopotu, a tam od razu dostałam pozytywną odpowiedź. - W szukaniu materiałów najcenniejsze są rozmowy – zaznacza. - Przedmioty też są super, ale dla mnie to rekwizyty, które uaktywniają pamięć. Ludzie opowiadają jak im się żyło w tamtym czasie, w jakich okolicznościach kupowali produkty Sopotplastu. Pewien pan ma ich walizkę, ponieważ kupił ją na wyjazd na stałe, do Niemiec. Dla niego to symbol życiowej zmiany. Kaczor Donald, Koziołek Matołek Dzięki rozmowom z byłymi pracownicami Karolina dowiaduje się skąd plastyczki z wzorcowni Sopotplastu czerpały inspiracje. - Wyjeżdżały na Targi Poznańskie, na pokazy do Paryża. Trendy podpatrywały też u osób prywatnych – co nosiły żony marynarzy czy eleganckie wczasowiczki w Sopocie. Przynosiły do wzorcowni własne, przywiezione z zagranicy torebki, by przyjrzeć się jak zostały zrobione. Wymagało to od nich sporej kreatywności – musiały zastanowić się jak technologicznie wybrnąć z różnych rozwiązań mając ograniczone materiały, wieczny niedobór okuć czy zamków, co czym zastąpić żeby powstał produkt w miarę podobny. Tu przypominają się przepisy kulinarne epoki PRL-u (zwłaszcza kryzysu w latach 80.), w których to z racji spożywczych niedoborów królowały różne zamienniki: kawa zbożowa „Anatol” zamiast prawdziwej czarnej mokki, masło roślinne zamiast z masła ze śmietany, a dania nazywały się np. śledź a`la łosoś, albo mortadela a`la schabowy. - Panie mające kontakt z wzorcownią podkreślają, że prototypów, ciekawych modeli było dużo, ale nie wchodziły do produkcji właśnie z braku odpowiednich materiałów – dodaje Sawicka. A jednocześnie zaznacza, że Sopotplast był, jak na tamte czasy, zakładem bardzo innowacyjnym. - Mieli np. w pełni zautomatyzowaną linię do produkcji opakowań z tworzyw sztucznych z nadrukiem: np. z Kaczorem Donaldem, Koziołkiem Matołkiem czy św. Mikołajem. Taka linia dawała możliwość druku w czterech kolorach i od razu potem sortowała te woreczki w zadanej ilości. Oszczędzało to pracę ludzi. Zakład był pierwszym albo jednym z pierwszych firm tej branży działającym w systemie fordowskim, z linią produkcyjną. Na „szyciu” kobiety siedziały przy taśmie. Jedna pracownica zszywała dany element czy elementy, wrzucała je do kontenerka, taśma z kontenerkiem się przesuwała, po czym następna pracownica przyszywała kolejny element. - Maszyny kupowano za cudem zdobyte dewizy – opowiada dalej Karolina. – Centrala miała je dzięki temu, że Sopotplast produkował na rynki zachodnie – do krajów Beneluxu, Danii, Francji. Zamówień nie brakowało aż do likwidacji zakładu, dlatego pracownicy, z którymi rozmawiałam często mają żal o to, że firma nie przetrwała. Nagłe wejście w gospodarkę rynkową zmieniło wszystko. Pokazało przestarzałość infrastruktury, niewiedzę jak poruszać się na wolnym rynku. Rozbrykana, hałaśliwa horda Karolina w Sopocie mieszkała niemal od urodzenia. - Wiele lat spędziłam pod opieką dziadków, którzy mieszkali w domu z początku XX w. na ul. 22 Lipca, dziś Parkowej. Miejsce super: podwórko, dzieciaki… Biegaliśmy strasznie hałaśliwą hordą, szaleliśmy po klatkach schodowych, znaliśmy wszystkie piwnice, podwórka. Od molo do Jelitkowa to był nasz teren. Tłukliśmy się z konkurencyjnymi bandami, ciągle spadało się z drzew, z huśtawek, albo z metalowej karuzeli, kolana wiecznie mieliśmy fioletowe od gencjany. Mieszkanie w starym budynku miało jednak swoje minusy. Mieściło się na parterze - a więc strasznie ciągnęło od piwnicy, opalane piecem węglowym (później zamieniono piec na gaz). Oryginalnie była to willa po wojnie podzielona na trzy mieszkania ze wspólną łazienką na piętrze. Dziadkowie „wykroili” więc sobie małą łazieneczkę z kuchni. - Sprowadzili się tu w latach 50. Babcia Halina, mama mojej mamy Małgorzaty jako dziewczynka przyjechała tu z rodzicami spod Kowna. Natomiast dziadek Eugeniusz już przed wojną, jako dziecko mieszkał w Gdyni, na Kamiennej Górze. Ale Niemcy wyrzucili ich z mieszkania, dziadek z rodziną przeżył wojnę gdzieś pod Radomiem. Potem wrócili, ale już nie do Gdyni, a do Sopotu - zamieszkali na ul. Kazimierza Wielkiego. Dziadek skończył Conradinum, dostał pracę w stoczni w Gdyni. Poznał babcię, pobrali się, na krótko wyprowadzili się do Gdyni. Urodził im się syn, brat mojej mamy, potem mama. Udało im się przenieść do Sopotu, na Parkową. Byli tu szczęśliwi, pozaprzyjaźniali się z sąsiadami, te przyjaźnie przetrwały lata. Z kurortu na Ursynów Część podstawówki – chodziła do „dziesiątki” im. Fryderyka Chopina – zaliczyła jeszcze w Sopocie. Siódmą i ósmą klasę już w Warszawie. Śmieje się, że jest „słoikiem” - gdy przenosiły się z mamą do stolicy, babcia, która została w Sopocie narobiła im weków na pierwsze tygodnie. W nowym miejscu zaklimatyzowała się bardzo dobrze, choć - jak mówi - szok kulturowy był mocny. Przeskok z kuracyjnego Sopotu, gdzie wszędzie blisko, a życie biegnie w spokojnym tempie na Ursynów, wielkie blokowisko, skąd 15 minut musiała jechać autobusem do szkoły wymagał zdolności adaptacyjnych. Do tego z dnia na dzień zmieniała się polska rzeczywistość. - To był rok 1989. Czas transformacji, nowych zjawisk, które obserwowałam okiem dzieciaka. Pamiętam jak zmieniała się ulica: nagle pojawiły się bazary, „szczęki”, łóżka polowe… Mięso, które do tej pory było symbolem czegoś niedostępnego, teraz jest sprzedawane niemal wprost z chodnika, żadnej chłodni, a tuż obok parkujące samochody. Mama pracowała wtedy w prywatnych firmach, wracała do domu ok. 20, więc to ja przejęłam zakupy i sprzątanie. Sopot jako plan filmowy Mimo przeprowadzki do Warszawy, nie straciła kontaktu z Sopotem. Często przyjeżdżała do dziadków, dopiero gdy pod koniec lat 90. też przenieśli się do stolicy, bywała nad morzem rzadziej. - Wtedy zaczęłam obserwować moje miasto jak w stopklatce: tu zmiana taka, tam inna, tu remonty, tam przebudowa. Pęd w kierunku tego by Sopot był światowy, nowoczesny, takie Monte Carlo północy. Jednocześnie promowano różne imprezy kulturalne: festiwal Dwa Teatry, Literacki Sopot... - Sopot bardzo się zmienił – podsumowuje Karolina. - Miasto mojego dzieciństwa to piękne, ale odrapane kamienice z resztkami dawnej świetności, poniszczone płoty, wolno latające psy załatwiające się gdzie popadnie i bardzo duża liczba pijanych gości leżących po wydmach albo kryjących się gdzieś na tyłach podwórek.Alejka wzdłuż plaży - wąski kawałek powybrzuszanego asfaltu, bez drogi dla rowerów i wiecznie potłuczone klosze latarń. A dziś - nie do porównania. Budynki po renowacji, ławki, kosze na śmieci, czyste chodniki. Pytam czy patrzy na kurort okiem scenografki. - Tak. Oczywiście mam swoje ulubione „plany filmowe”. Najbardziej klimatyczne miejsca znajduję w Górnym Sopocie, gdzie mieszkałyśmy jakieś 2-3 lata. Do dziś bardzo lubię tamtejszy las, przepiękne zakątki: uliczki kończące się schodami, stare drzewa, atmosferę bogatego, zacnego stylu. Tam wille są inne niż w Dolnym Sopocie - nie tak zdobne, nie przeładowane detalami. Tak jakby dolna część Sopotu była wizytówką dla świata, górna zaś prywatnym apartamentem, do którego nie każdy ma wstęp. W Dolnym Sopocie szczególnie ceni wnętrze Zakładu Balneologicznego: malowidła naścienne, oryginalne podłogi i detale, Sopotekę: czyste, dyskretne, wysmakowane wnętrze, bez zbędnych ozdobników. I Park Północny, zwłaszcza zimą, gdy nie ma liści i dobrze widać układ drzew - niesamowite pole do pięknych sesji zdjęciowych. I kończy ze śmiechem: - Wiesz, naprawdę jest różnica w reakcji rozmówcy, gdy człowiek się przedstawia: „Jestem z Sopotu”, a „Jestem z Warszawy”. Na korzyść tego pierwszego, oczywiście.