Joanna Rusinek
Portret artystki z czasów młodości
 
Pierwszy wernisaż zorganizowała sobie sama. Miała wtedy siedem lat, uwielbiała kolor czerwony i… portrety. Na wystawie zaprezentowała przerysowane wizerunki władców z poczetu królów polskich. Byli dziadkowie i ciocia, w roli poczęstunku wystąpiły paluszki i oranżada
 
 
Właśnie wróciła z pleneru: opalona, pogodna, szeroki uśmiech nie schodzi jej z twarzy, choć to przedostatni dzień lata i jesienne zgnębienie już gdzieś tam się czai na horyzoncie zdarzeń. Ale na razie obie cieszymy się słońcem i niezwykłym - jak na tę porę – ciepłem. 
Plener trwał dwa tygodnie, odbył się w Siedlisku Janczar w Pstrągowej na Podkarpaciu. Joanna Rusinek, malarka i graficzka była tam już po raz trzeci. 
- To dla mnie magiczny czas, czekam na ten moment cały rok - przyznaje. - Po pierwsze wyjeżdżam sama, odrywam się od codziennej rzeczywistości: spraw rodzinnych, pracy, zakupów... Bezcenny moment. Szczególnie w naszej konfiguracji: wspólna pracownia z Filipem, wspólne życie – jesteśmy ze sobą przez 24 godziny na dobę.
Z Filipem Kalkowskim, również malarzem i grafikiem tworzą – jak to sami określają – Wolny Związek Zawodowy. Jego owocem są nie tylko liczne wspólne ekspozycje i działania (Joanna projektuje m.in. plakaty na wystawy Filipa), ale i – a raczej przede wszystkim – 8-letni dziś Bruno.
Efektem podkarpackiego pleneru jest zaś doroczna wystawa we wrocławskim Browarze Mieszczańskim, połączona z aukcją charytatywną.
 
Dziadkowa Bastylia
 
Czy na drugim końcu Polski tworzy się inaczej? Czy do głowy przychodzą inne pomysły? Inne kolory się narzucają?
- Nie, u mnie to tak nie działa – odpowiada Joanna. – Bardziej niż zmiana otoczenia inspirują mnie sytuacje z ludźmi. To na nich w malarstwie się skupiam. Ale przyroda też ma znaczenie – uspokaja mnie. Tam bardziej wiem czego chcę. To czas, kiedy jestem mocno naładowana. Ale za to po powrocie trudno się znów odnaleźć, zawsze przychodzi emocjonalny spadek. Pierwszy dzień po plenerze jest naprawdę okropny.
Joanna Rusinek urodziła się 14 lipca (z tego powodu dziadek Henryk ze strony mamy lubił nazywać Joannę Bastylią) 1979 r. w Ostrołęce. W Sopocie razem z Filipem mieszkają od 2006 r. Pracownię i zarazem galerię KIT przy ul. Podjazd 7 prowadzą od 2015 r.
Nad morze przyjechała, bo wybrała sobie Liceum Plastyczne w Gdyni-Orłowie. W Gdyni urodził się zresztą jej ojciec, mała Joasia regularnie przyjeżdżała do Trójmiasta na wakacje. Od dziecka uwielbiała wodę (morze, jeziora, rzeki, ogólnie wszelkie zbiorniki) oraz malowanie i rysowanie. Częstując mnie wodą mineralną wspomina: - Zawsze wiedziałam, że zwiążę się ze sztuką na całe życie. Nawet byłam trochę autystyczna jako dziecko – nic, tylko malowałam i rysowałam. Pierwsze tematy? Wręcz obsesyjnie rysowałam twarze kobiet. Zwykle z profilu, może en face było dla mnie za trudne? Te twarze nie były ładne, o nie. Wręcz turpistyczne, aż moja mama się tym niepokoiła. Oglądałam w gazetach te kobiety, wycinałam ich zdjęcia, także nagie. Maniakalnie. Wycinałam i wklejałam do grubych brulionów, których z czasem zrobiły się istne sterty. 
Bardzo dorosły temat – komentuję.
- Rzeczywiście. Nigdy nie lubiłam „ładnych” rysunków – przyznaje malarka. 
Masz jeszcze te bruliony?
- Niestety nie. Bardzo żałuję, że gdzieś przepadły, może w trakcie przeprowadzek. Dziadek je zbierał, ale po jego śmierci siostrzeniec robił porządki i zeszyty gdzieś zaginęły. Nauczona doświadczeniem zbieram wszystko, co Bruno narysuje. Wszystko, każdy świstek! 
 
Poczet królów polskich i oranżada
 
Pierwszy wernisaż zorganizowała sobie sama. Miała wtedy siedem lat, uwielbiała kolor czerwony (wszystkie sukienki musiały być czerwone, mamę nieraz kosztowało to sporo wysiłku) i – jak już wiemy – pasjonowały ją portrety. Nic innego jej nie interesowało, również później, w czasach licealnych malowanie martwych natur wydawało jej się stratą czasu. Portrety, które zaprezentowała na swej debiutanckiej wystawie były przerysowanymi wizerunkami władców z poczetu królów polskich. Prezentacja miała miejsce w mieszkaniu rodziców; wśród gości była babcia, dziadek, ciocia, w roli poczęstunku wystąpiły paluszki i oranżada. Wydarzenie zapadło w pamięć całej rodzinie.
- O tym jak wygląda wernisaż wiedziałam, bo rodzice bardzo szybko wychwycili, że sztuka jest tym, czym najbardziej chcę się zajmować. Zapisali mnie więc do galerii w Ostrołęce na zajęcia artystyczne – opowiada Joanna. – Odbywały się też tam wystawy, no i oczywiście wernisaże. Poza tym moja mama jest dziennikarką, zawsze zabierała mnie i siostrę na różne imprezy kulturalne.
Portret do dziś jest znakiem rozpoznawczym malarstwa Joanny. Dlaczego? 
- Po prostu kocham ludzi. Zakochuję się w ludziach, np. w kobietach. Czasem ktoś tak bardzo mi się spodoba, niekoniecznie z urody, ale z charakteru, czy  osobowości, że nie mogę oderwać od niego wzroku. Ludzie nie zawsze są w stanie to pojąć, czują się nieswojo. Czasem pytam czy mogę im zrobić zdjęcie, zwykle się peszą. Dlatego nieraz szukam fotografii-inspiracji w internecie. Albo maluję twarze z głowy - przefiltrowane przeze mnie, przez twarze moich przyjaciół.
 
Joanna Rusinek spotyka Joannę Rusinek
 
Po gdyńskim „plastyku” poszła na grafikę projektową w gdańskiej Akademii Sztuk Pięknych. Dyplom zrobiła w Pracowni Grafiki pod kierunkiem prof. Jadwigi Okrassy, aneks w Pracowni Rysunku prof. Marii Targońskiej. Po studiach wróciła do malowania. Projektuje też plakaty i – jak sądzi wiele osób – także ilustracje książkowe oraz prasowe. – Tymczasem te ilustracje tworzy, owszem Joanna Rusinek, ale inna! – śmieje się malarka widząc moją skonsternowaną minę. – Nagminnie więc jesteśmy mylone.
- Dowiedziałam się o niej jeszcze na studiach – wciąż ze śmiechem opowiada Joanna. - Mój profesor wrócił z jakiejś podróży i poinformował mnie, że widział moją książkę. Książkę? Jaką książkę? Przecież nie wydałam żadnej książki! A profesor zapewnia, że tak, oglądał książkę zilustrowaną przez Joannę Rusinek. Przyznał, że coś mu w niej nie pasowało, ilustracje wydały mu się jakieś nie do końca moje. Wtedy zaczęłam szukać w internecie i okazało się, że faktycznie jest druga Joanna Rusinek, graficzka mieszkająca w Krakowie, która zajmuje się ilustracją. Rozbawiła mnie ta zbieżność, choć zaczęłam też zastanawiać się nad wyborem pseudonimu. Kiedy byliśmy na studiach, lataliśmy do Nowego Jorku. Poznałam tam jednego artystę, który uważał, że powinnam tam zostać, bo z pewnością zrobię karierę. Tylko dobrze by było zmienić nazwisko na żydowskie. Nie musiałabym nawet go wymyślać, mam żydowskie korzenie i mogłabym przyjąć nazwisko prababci: Grosweld. I nikt mnie by już nie mylił z graficzką z Krakowa.
Poznały się przypadkiem (chyba żeby uznać, że w takich historiach nie ma przypadków). Scena spotkania wypadła bardzo filmowo. – Kilka lat temu mieliśmy wystawę w jednej z warszawskich galerii. Z jej właścicielem poszliśmy na śniadanie. Wchodzimy do kawiarni, a tam od stolika wstaje dziewczyna. Już od wejścia na mnie spojrzała. Podchodzi i pyta: „Joanna Rusinek?” Patrzę na nią i zadaję to samo pytanie: „Joanna Rusinek?”. Ja mieszkam w Sopocie, ona w Krakowie, a spotkałyśmy się w Warszawie! Nie wiedziała, że tu będę, znała mnie tylko z internetu, bo ją też co jakiś czas ktoś zaczepiał pytając o malarstwo, tak jak mnie o ilustracje. 
Krakowska Joanna Rusinek jest w wieku Joanny sopockiej, też urodziła się w lipcu. Bardzo możliwe, że obie artystki mają wspólne korzenie – ich rodziny pochodzą z tych samych rejonów. Sopocka Joanna ma też rodzinę w Krakowie.
 
Duszno
 
Ale do Krakowa by się nie przeniosła. Ani do żadnego innego miasta w Polsce – najbardziej lubi właśnie Sopot. Jesienną plażę, wystawione na zimę sauny przy M15, z których przez okno widać morze (po saunie oboje z Filipem wskakują w szare, bałtyckie fale), spacery po lesie. Latem popołudniowe godziny spędzane na ganku ich kamienicy – przychodzą znajomi, piją herbatę lub wino, Bruno sprzedaje własnoręcznie robioną lemoniadę. Wiejsko, sielsko… 
Odpowiada jej ta prowincjonalność. To, że w sklepiku na rogu od lat pracuje pani Zosia, że buty się nosi do tego samego szewca, że ludzie się znają. – Cenię sobie też w pracy te kontakty, ludzie działają na zasadzie zaufania. Pomagają sobie, polecają się, bo wiedzą że mogą na sobie polegać. Tworzą wspólnotę, co bardzo mi odpowiada. Może dlatego, że sama jestem z małego miasta – mówi malarka. – Od 2009 r. blisko współpracujemy z Państwową Galerią Sztuki. To już nie tylko relacja zawodowa, którą sobie cenimy pod każdym względem, ale i rodzinna, a dla Bruna drugi dom. Przyjaźnimy się m.in. z dziewczynami, które prowadzą teatr muzyczny dla dzieci Babuus Musicalis. Dla nich też właśnie zrobiłam plakat. Tu łatwo trafiają na siebie ludzie, którzy podobnie myślą i mają podobną wrażliwość. 
- Są jednak rzeczy w Sopocie, które mi się nie podobają – to miasto policyjne – uważa Joanna. – Policja jest wszędzie, dają mandaty dosłownie za wszystko za co się da. Choćby za jazdę rowerem po chodniku na Al. Niepodległości, gdzie nie ma ścieżki rowerowej, a po jezdni też jechać nie można, bo to droga szybkiego ruchu.  Rozumiem potrzebę bezpieczeństwa, ale widok policji stwarza dyskomfort, budzi lęk i drażni.
Ale to nie dlatego myślą z Filipem o wyjeździe do Berlina. - Zaczęliśmy się czuć trochę zasiedziali – Joanna nalewa mi mocnej kawy i podsuwa czekoladową tartę. - Potrzebujemy innej przestrzeni, innych bodźców i inspiracji. Nie mówię od razu o emigracji, to może być tylko przystanek, tak jak 3-miesięczna rezydencja, na której niedawno byliśmy.
Milczy chwilę, po czym przyznaje: - Męczy nas polska mentalność i rzeczywistość. I to ma tak naprawdę znaczenie. Jeżeli myślę o samym Sopocie i moim mikroświecie to jest on najlepszy, jaki mogę mieć, niczego mi tu nie brakuje: życie zawodowe zorganizowane, Bruno chodzi do szkoły, także do muzycznej i na zajęcia w teatrze dla dzieci. Ale ta atmosfera w Polsce… Wróciliśmy po fajnych wakacjach we Włoszech i Hiszpanii i ten powrót był jak uderzenie. Polacy są nieszczęśliwi, sfrustrowani, warczą na siebie. W tej chwili to my mamy największy wpływ na naszego syna, ale atmosfera, mentalność, w której żyjemy jakieś piętno na nim odcisną. Zastawiamy się więc czy chcemy żeby on tym wszystkim przesiąkał. 
 
Flaga na 100-lecie praw wyborczych dla kobiet
 
Życie trzeba przeżywać – nie ma wątpliwości Joanna i dlatego - choć swoją pracę traktuje poważnie – nieraz pozwala sobie na wagary, na plażowanie czy rower. Jeśli dzień jest zbyt piękny, by spędzać go w chłodnej pracowni, nic na siłę. 
- Z drugiej strony jakiś kierat muszę sobie narzucać. Bruno ma lekcje do określonej godziny i muszę się w ten czas wbić. Skończyła się praca po nocach, choć bardzo to lubiłam. 
A jak się żyje z drugim artystą? - Różnie. Uciążliwa bywa wspólna pracownia. Filip może malować, gdy wchodzą tu ludzie, gadają, dopytują. Ja potrzebuję koncentracji, nie mogę działać, gdy ktoś zagląda mi przez ramię. Dlatego mam swój pokoik z tyłu pracowni. Rywalizacja? Nie, wprost przeciwnie. Wiem, że bywają takie związki i że z tego powodu się kończą. My od zawsze się wspieramy, cenimy nawzajem, choć oczywiście bywamy też krytyczni. Filip odnosi dużo większy sukces komercyjny – jego obrazy kupuje dużo prywatnych kolekcjonerów. Ale mnie to nie demotywuje, tylko pobudza do działania. Dużo rozmawiamy o sztuce, gdziekolwiek jesteśmy cały czas mamy o czym mówić. Nie ma szans żebyśmy się sobą znudzili. 
Artyści zawsze zmieniali świat. Rewolucja to drugie imię sztuki: malarstwa, muzyki, teatru. Dziś w Polsce młodzi są zbyt grzeczni, brak im zaangażowania, ducha walki, choć sytuacja polityczna domaga się reakcji. Jeden z recenzentów tegoroczną wystawę najlepszych dyplomów ASP podsumował słowem „dreptanie”. – Bardzo cenię zaangażowaną twórczość, najlepiej sprawdza się w tym chyba grafika, plakat. Sama jednak nie potrafię tego robić – stwierdza Joanna. - Jestem osobą bardzo niezaangażowaną politycznie, w przeciwieństwie do Filipa, który wszystko mocno przeżywa. Ja wręcz uciekam. Mnie to przeraża, bardziej koncentruję się na wewnątrznych stanach świadomości. Ale teraz będę brała udział w akcji w Warszawie „Sto flag na 100-lecie” (odzyskania przez Polskę niepodległości, uzyskania praw wyborczych kobiet). Mam już pomysł na swoją flagę - dość przewrotny, lekki. Dowcip, brak patosu, ciężkiej symboliki są mi najbliższe. Za to właśnie uwielbiam Henryka Tomaszewskiego, jednego z twórców polskiej szkoły plakatu.