Ludzie stąd, ludzie stamtąd
Tekst: Aleksandra Kozłowska
Urodził się w najgorszym dla dziecka i matki momencie – podczas wojny. Na pogrążony w pożodze świat malutki Georg przyszedł 2 listopada 1940 r. w klinice w Gdańsku. Kilka dni później był w Sopocie, gdzie mieszkali jego rodzice: Klara i Bruno Ellwardtowie. Szybko, bo już 17 listopada ochrzcili synka. Uroczystość odbyła się w kościele Gwiazdy Morza, chłopiec dostał imiona Georg Martin (po wojnie zmieni imię na Jerzy).
W pożółkłym, przedwojennym sztambuchu – rodzinnej księdze narodzin, chrztów, ślubów i zgonów starannie wykaligrafowano imiona dziadków: Józefa Ellwardta (rocznik 1877) i Heleny (rocznik 1872). - Mieszkali w Lińsku koło Żukowa, w 1904 r. wzięli ślub. Cztery lata poźniej przeprowadzili się do Sopotu - opowiada Jerzy. - Dziadek był kowalem, w Sopocie zatrudnił się w wodociągach miejskich. Dziadkowie mieli dziewięcioro dzieci, trójka zmarła w dzieciństwie. Mój ojciec był trzecim z kolei synem, urodził w 1909 r. w mieszkaniu przy Bismarck Strasse, dziś ul. Pułaskiego. Po nim urodziła się jego siostra, Wanda, moja późniejsza chrzestna, potem bracia: Gregor i Alois.
Dziś z całej tej gromady rodzeństwa ojca żyje już tylko wuj Alois. Ma 94 lata, mieszka w Niemczech. Przez długi czas regularnie, co 3 lata przyjeżdżał w rodzinne strony. Jerzy jest z nim w stałym kontakcie – wysyła mu zdjęcia, opisuje zmiany w mieście. Całe mieszkanie Aloisa jest w sopockich fotografiach. - Bardzo tęskni za swoim faterlandem. Chce wiedzieć o wszystkim co się wybudowało, przebudowało, co zniknęło. Tak jak ja kocha Sopot.
U bambra i w stoczni
Rodzice Jerzego pobrali się 25 marca 1939 r. w Kacku, skąd pochodziła Klara (z domu Kaszubowska). Zamieszkali przy Bismarck Strasse. - Obok było ogrodnictwo, za nim hotel na See Strasse, czyli na dzisiejszym Monciaku. Kiedy budowano Algę, zlikwidowano ogrodnictwo i powstał parking - wspomina Jerzy. - Brat ojca, Jan był poczmistrzem w Gdańsku, zginął w 1939 r. wśród obrońców Poczty Gdańskiej. Pochowany jest na Zaspie. Po śmierci Jana, Niemcy wzięli się za jego rodzinę: ojca, który nie zgodził się pójść do Wehrmachtu wysłali do bambra na gospodarstwo na Żuławy, jego braci do wojska.
Ale Bruno długo nie popracował na wsi, był tam tylko do listopada 1939 r. - Matka była wtedy pokojówką w domu Wydta, szefa krupierów w kasynie. Wydtowie bardzo ją lubili. Kiedy się urodziłem, założyli mi konto oszczędnościowe w Sparkasse Stadt Zoppot, na które regularnie wpłacali po 100, 200, czasem i 400 marek [Jerzy z pliku starych dokumentów wyjmuje poszarzałą książeczkę; ostatnia wpłata: 750 marek miała miejsce 29 czerwca 1944 r.] A że Wydt miał znajomości, załatwił, że ojciec wrócił z Żuław. Musiał tylko co jakiś czas meldować się na policji. Potem pracował na u-bootach w gdańskiej stoczni.
- Gdy do Sopotu weszli Rosjanie, zaczęli plądrować i podpalać domy w dolnej części miasta – mówi dalej Jerzy. - Mieszkaliśmy naprzeciwko See Strasse, zrobiło się więc niebezpiecznie. Musieliśmy uciekać. Do dziś pamiętam tamten dzień. W plecaku ze szmaty schowałem ubrania i ulubioną lalkę - jej głowa wystawała na zewnątrz. Dokumenty miałem w płóciennym, białym woreczku schowanym pod swetrem, mam ten woreczek zresztą do dziś. Chcieliśmy dostać się tu, do dziadków, na Malczewskiego. Ale w miejscu, gdzie teraz jest bank PKO i nieczynne już kino Bałtyk, obok wyburzonego domu stały rosyjskie wojskowe samochody. Capnęli nas. Mężczyzn załadowali na jeden samochód, kobiety z dziećmi na drugi. Zawieźli nas na Niepodległości, na posterunek. Ale, że matka mówiła po polsku, mnie i ją wypuścili. Ojca natomiast zabrali do tzw. Narwiku [obozu pracy i obozu przejściowego dla ludności niemieckiej i polskiej ludności rodzimej województwa gdańskiego mieszczącego się przy obecnej ul. Marynarki Polskiej] Pracował przy demontażu gdańskiej stoczni.
Placki dla jeńca, wódka dla Rosjan
Gdy Bruno Ellwardt był w Gdańsku w obozie, żona nosiła mu jedzenie: chleb, placki ziemniaczane. Do tego obowiązkowo wódkę dla Rosjan, żeby mieć pewność, że paczka trafi do jeńca. Raz Klara wzięła ze sobą synka. - Mężczyźni wracali właśnie kolumną ze stoczni. Ojca tylko widziałem z daleka, pomachał do mnie - wspomina Jerzy. – Niedługo później Rosjanie zaczęli wywozić jeńców. Grupa, w której znalazł się ojciec upiła w pociągu strażników i cały wagon uciekł, tu w Sopocie pod mostem. Ojciec wrócił do nas, na Malczewskiego, ale na krótko. Schronił się w Kacku, gdzie przechowali go dziadkowie ze strony mamy, ponad pół roku się ukrywał. Gdy Sowieci w końcu stąd wyjechali, wrócił do pracy w stoczni. A tam w ramach bratniej pomocy zaczęły przychodzić ze Związku Radzieckiego te same stoczniowe urządzenia, które wcześniej Rosjanie pakowali na barki i wywozili do siebie. Ojciec nie krył zdziwienia: „Co to za pomoc, skoro to wszystko stąd”. No to wzięli go za fraki, dostał wilczy bilet. Od tej pory ciężko mu było znaleźć pracę. Radził sobie prywatnie pracując z bratem i wujkiem. Ale na takie tematy nie rozmawiało się przy dzieciach. Podczas uroczystości rodzinnych, jak na przykład ojca urodziny, które obchodził w sylwestra dzieci były osobno, w kuchni. O czym starsi rozmawiali, nie wiedzieliśmy.
Dodaje przy tym, że dzieci nie miały powodów by narzekać na Rosjan. - Tu, na podwórku stała kuchnia polowa, gdzie Rosjanki gotowały obiady i nam, dzieciakom nieraz coś z tego dały. Kobiety jednak nie mogły czuć się bezpiecznie - zaznacza. - Dopóki Rosjanie byli w Sopocie, każdego wieczora smarowały twarze na czarno, by wyglądać jak nagorzej. Część z nich spała na strychu, babcia w domu. Rosjanie wchodzili jak do siebie, buszowali po domach, zabierali co się dało: zegarki, sztućce. Babcia pamiątkowe zdjęcia schowała do pieca, dziadek o tym nie wiedział, rozpalił, dużo zdjęć zostało zniszczonych. Ale część udało się uratować. Nieco nadpalone wciąż przechowujemy w rodzinnym albumie.
„Siusiu!” – pierwsze słowo po polsku
- Zaraz po wojnie jako autochtoni staliśmy się podejrzani. Obcy, wrodzy. Bez przerwy wyzywano nas od Niemców, od Kaszubów. Na urodziny ojca zawsze zbierała się cała nasza duża rodzina - z matki strony, z ojca strony. Huczne spotkania odbywały się jeszcze w latach 50. Śpiewało się po kaszubsku, po polsku, czasem po niemiecku. I to się nie podobało, sąsiedzi wzywali milicję. Do odśnieżania gonili takie rodziny, jak nasza. W tej dzielnicy dużo sopockich autochtonów mieszkało. W tym samym domu jeszcze jedna rodzina, obok też, poza tym wujek, ciocia… Dawało nam to poczucie bezpieczeństwa, pomoc, wsparcie. Ojciec był przy tym uczynnym, ugodowym człowiekiem, jak mógł pomagał napływowym sąsiadom. Zżyli się więc później, relacje się ułożyły. Rodziców zapraszano nawet na chrzestnych.
Ale w tym najtrudniejszym od razu powojennym czasie, mały Jurek dwa razy był z matką na dworcu gotowi do wywózki. Uchroniła ich znajomość polskiego i potwierdzona narodowość polska mamy - Jerzy pokazuje oryginalne zaświadczenie wydane 11 kwietnia 1945 r. przez Zarząd Miejski Miasta Sopot: „Niniejszym zaświadcza się, iż obywatelka Klara Ellwardtowa narodowości polskiej zamieszkała w Sopotach jest zatrudniona jako pracowniczka w zakładach ogrodnicznych miasta Sopot”. Dokument wydano w wersji polskiej i rosyjskiej.
Sam jako dziecko mówił głównie po niemiecku. - Z kolei babcia Ellwardtowa po niemiecku i po polsku, dziadek Ellwardt po niemiecku, mama po polsku i kaszubsku, jej mama tylko po kaszubsku. Pamiętam moje pierwsze słowo polsku - stałem na podwórku i krzyczałem: „Mama, siusiu! Siusiu!”
Dzieciństwo Jerzego to przede wszystkim zabawy na podwórku, na trzepaku. - Pojawiało się coraz więcej napływowych - zza Buga, z Warszawy, z Polski centralnej. Mówiliśmy na nich: „Bose Antki”, bo biedni byli. Ludzi - jeszcze przez jakiś czas po wojnie - określało się więc jako tych „stamtąd” i tych „stąd”. Moi koledzy też byli „stamtąd” i „stąd”. Graliśmy w klipę, w palanta, w piłkę nożną. Ojciec, który nieraz pracował do późna, gdy wracał, zawsze oglądał moje buty czy nie zniszczone od piłki. Rzeczy mieliśmy niedużo, trzeba było o nie dbać. Babcia Ellwardtowa sama szyła, nicowała stare ubrania na drugą stronę, rzeczy dorosłych przerabiała na dziecinne. Do kopania piłki ojciec zrobił mi drewniaki. Był „złotą rączką”, wszystko umiał.
Babcia Ellwardtowa zajmowała się też kuchnią. Jerzy pamięta, że dominowały potrawy mączne: różne kluski, placki, pierogi, latem własnoręcznie zbierane jagody z kaszą manną i mlekiem. Zbierało się też grzyby. - Babcia nieraz smażyła placuszki z obierek ziemniaczanych zmieszanych z mąką otrębową. Pamiętam także smażone śledzie solone, podpiekane na dogasającym ogniu. I „eintopfy”, czyli dania jednogarnkowe, zupy rybne, brukwiankę, czerninę.
Mama też była wyśmienitą kucharką. Sam nigdy się do kuchni nie garnąłem, ale kiedy już jako żonaty i dzieciaty człowiek zacząłem pracować na dwie zmiany i rano miałem trochę wolnego czasu, wziąłem się za gotowanie. Tak mnie to wciągnęło, że dziś, gdy wpadnie do nas syn na obiad, to zawsze pochwali: „Tata to przyrządza mięsa i potrawy zupełnie jak babcia!”
Podchody między grobowcami
W pierwszych powojennych miesiącach Klara Ellwardt, matka Jerzego pracowała w sopockich zakładach ogrodniczych. Praca daleka była jednak od relaksującego sadzenia kwiatów czy krzewów.
- Kobiety ogrodniczki wykopywały w lesie zwłoki czerwonoarmistów. Pochowano ich później na utworzonym w kwietniu 1946 r. cmentarzu żołnierzy Armii Radzieckiej na dzisiejszym Wzgórzu Olimpijskim za Operą Leśną.
Zmarli towarzyszyli również dzieciom. Przy ul. Malczewskiego, gdzie mieszkała rodzina Jerzego znajdują się trzy cmentarze: katolicki, ewangelicki i żydowski. - Ganialiśmy wśród ewangelickich grobów, teren cmentarza to przecież wielki park. Grobowce zamożnych przedwojennych sopocian były pootwierane, splądrowane przez szabrowników. My bawiliśmy się wokół nich w podchody, w chowanego. Albo w grobowcach zostawialiśmy szkolne torby i szliśmy na plażę między Kolibkami a Kamiennym Potokiem. Musieliśmy się tylko ukrywać przed WOP-istami – śmieje się Jerzy.
Zimą zjeżdżało się karawaną z kilku spiętych razem sanek.
– Pędziliśmy Malczewskiego z wysokości dzisiejszego schroniska dla zwierząt Sopotkowo aż do kapliczki na Niepodległości. Dawniej naszą ulicą jeździły tylko furmanki z Kacka z węglem i produktami rolnymi. Rano woźnice siedzieli na furmankach, po południu leżeli w wozie, a konie same wiozły ich do domu. Jeździliśmy też na torze saneczkowym obok Opery Leśnej, często wracało się z rozbitymi sankami.
Szkołę – „trójkę” na ul. Wejherowskiej Jerzy zaczął w 1947 r. Powojenna klasa: dzieci w różnym wieku, z różnych stron, poubierane w często za duże rzeczy po rodzicach czy starszym rodzeństwie. Przedwojenni nauczyciele wymagali dyscypliny, dyrektor też słynął z surowości.
- Czasem trzcinką przyłożył albo piórnikiem dał po łapach. Raz poskarżyłem się ojcu, to dostałem od niego drugi raz. Bo skoro dyrektor przylał, to coś przeskrobałem, więc od ojca też się należało. Więcej na skargę nie przychodziłem. Chów panował pruski: posłuszeństwo, kindersztuba.
W piwnicy szkolnej mieściły się warsztaty: stolarnia, ślusarnia, kuchnia, pracownia krawiecka, działał też zespół muzyczny. - Gdzie kto miał zamiłowanie, tam chodził. Jurek Derfer złapał w ten sposób muzykę - dziś to znany pianista i kompozytor. Inni polubili gotowanie – poszli więc do szkoły hotelarskiej, potem na kucharzy na statkach. Dziewczyny do szkoły odzieżowej do Gdyni, część kolegów i koleżanek wybrała ogólniak. Ja polubiłem mechanikę i w tę stronę właśnie poszedłem.
Ale zanim mały Juruś stanie się dorosłym Jerzym, będzie jeszcze biegał do lodziarni Capri na „monciaku”, gdzie po miejskiej zieleni i sprzątaniu w kinach Bałtyk i Polonia pracowała jego mama.
- Właściciel, prawdziwy Włoch miał piękną córkę i najlepsze lody w Sopocie - uśmiecha się Jerzy. - Szczególnie lubiłem te o smaku malaga. Był też duży wybór lodów owocowych - marynarze przywozili mu ananasy w konserwach, oryginalne soki. W Capri pracował też inny Włoch, kręcił lody wielką chochlą. Potem otworzył własny punkt – działającą do dziś lodziarnię Milano. Konkurowali ze sobą.
Może podejdę do tej dziewczyny
Nad stołem, przy którym rozmawiamy galeria rodzinnych zdjęć. Jest wąsaty dziadek Józef, ślub Klary i Bruna, mały Jerzyk z rodzicami na molo, z mamą – schludny chłopczyk w marynarskim ubranku, białych skarpetkach, wyglancowanych bucikach. Jest też ciocia Wanda, jego chrzestna – elegancka, w kapeluszu. Pracowała jako ogrodniczka u Herbsta, opiekowała się też ich rodzinną kaplicą na ewangelickim cmentarzu. Razem z wujem Janem należała do chóru Sopockiego Towarzystwa Śpiewackiego ,,Lutnia ''. Jest również młody Jerzy z gęstą, falującą czupryną oraz zdjęcie Franki, jego żony. Egzotyczna, ciemna uroda, dziewczyna jak młoda Ewa Demarczyk.
Franciszka Ellwardt (z domu Makać) pochodzi z Podlasia, z Siedlec. Do Sopotu przyjechała w 1953 r. Wuj, ówczesny kurator oświaty w Sopocie i ciocia, nauczycielka namawiali Franię: „Przyjedź. Tu jest Technikum Przetwórstwa Rybnego, tu jest przyszłość”. No to przyjechała. Jej siostra - Teresa też już tu była – studiowała architekturę na Politechnice Gdańskiej. Zamieszkały razem na ówczesnej Dzierżyńskiego, dziś 3 Maja.
Gdy Frania skończyła rybne technikum, pracowała w gdyńskim Dalmorze. Któregoś październikowego dnia 1958 r. wracała właśnie z drugiej zmiany. Stała na peronie wypatrując SKM-ki. Na ten sam pociąg czekał też Jerzy. Również wracał z drugiej zmiany – pracował wtedy w Morskiej Obsłudze Radiowej Statków. Niby rozmawiał z kolegą, ale tak naprawdę wciąż zerkał w stronę tajemniczej, ciemnowłosej dziewczyny. „Może do niej podejdę? Zapytam dokąd jedzie” – powiedział koledze, a po chwili zagadnął nieznajomą. Okazało się, że oboje jadą na Kamienny Sopot. I tak się zaczęła ich wspólna podróż.
Pobrali się w 1963 r., jak podkreśla Jerzy, oczywiście w Sopocie.
- Urzędniczka, która udzielała nam ślubu mówi: „Pani stamtąd, a pan stąd. Ale w takiej sytuacji rzadko bywają rozwody”. I miała rację.
Ale mamie Jerzego, kaszubce z dziada pradziada fakt, że Franka była „stamtąd” początkowo przeszkadzał. „Czemu nie wziąłeś sobie tutejszej dziewczyny?” – dopytywała.
- Ojcu natomiast od razu się spodobała - wspomina Jerzy.
- Bo na jego urodzinach umiałam tańczyć walca. A on uwielbiał taniec! Mówił: „Nikt nie potrafi tańczyć tak jak ty” – śmieje się Franciszka.
A urzędniczka miała rację – małżeństwo okazało się udane. W 2013 r. Franciszka i Jerzy Ellwardtowie obchodzili 50. rocznicę ślubu.
Patrzeć na kwiaty
Po ślubie przeprowadzili się do Gdyni. W 1970 r. urodził im się syn Marek. Przez pierwsze trzy lata opiekowali się nim dziadkowie, potem opiekunka – trudno było z dostaniem się do przedszkola.
MORS, gdzie pracował Jerzy rozbudował się i zmienił nazwę na Radmor. - Budowaliśmy aparaty radiowe, także na statki. W stanie wojennym robiliśmy krótkofalówki dla pogotowia, straży, milicji – opowiada. - Do partii nigdy się nie zapisałem, na studia podyplomowe więc nie poszedłem. W Radmorze pracowałem do emerytury.
20 lat temu wrócili do Sopotu, do rodzinnego domu Jerzego na Malczewskiego. - To ja nalegałem na powrót. Sopot jest moją małą ojczyzną - nie kryje dumy Jerzy.
Zbudowany na początku XX w. dom wymagał remontu. - Trzeba było naprawić cieknący dach, wyremontować klatkę schodową i elewację. Potrzebowaliśmy zgody konserwatora zabytków, bo od frontu są gzymsy - musiały być zachowane i odnowione.
Jerzy zna historię tego budynku. - Właściciel nazywał Wiktor Kantowski. Prawdopobnie był dyrektorem polskiej szkoły na ul. Łokietka, do której chodził mój ojciec. Na parterze miał sklep i świetlicę - miejsce spotkań polonii sopockiej. Odbywały się tam potańcówki, można było napić się piwa, pograć w karty. Potem Kantowski wybudował następny dom. Z większym już sklepem kolonialnym i dużą salą spotkań. Po wojnie Kantowscy wyjechali, część rodziny zmarła. Nie było tu dla nich miejsca – nie dość, że przedwojenni sopocianie, to jeszcze właściciele domów, a więc zgodnie z mentalnością nowych czasów - wyzyskiwacze.
Po remontach Ellwardtowie wzięli się za ogródek na tyłach domu. Ogrodzili, obsadzili kwiatami. - Jesteśmy doświadczonymi działkowiczami – uśmiecha się Franciszka. - W Gdyni mieliśmy ogródek, a po przeprowadzce do Sopotu na ul. Reja działkę.
A Jerzy dodaje: - Dostaliśmy dwie nagrody: dla całej wspólnoty za najpiękniejszą posesję - kupiliśmy za to stół i krzesła dla interegracji z sąsiadami, oraz indywidualną nagrodę z żoną za uporządkowane, ukwiecone podwórko. Teraz w każdej chwili możemy sobie tam zejść, usiąść na ławeczce i patrzeć na kwiaty.