Końca wojny doczekaliśmy u babci w Sopocie. Wszyscy wraz z niemieckimi lokatorami tego domu siedzieliśmy ukryci w piwnicy. Prowadziły do nie o ile pamiętam drewniane schody. Jeszcze dziś w moich uszach rozbrzmiewa dudniący odgłos kroków, zbiegających po nich pierwszych Rosjan. Wszyscy byliśmy odrętwieli, sparaliżowani strachem. Już w kilka chwil później okazało się, że nasze lęki nie były wydumane, a niepokój nie był bezpodstawny. Trudno opisać to, co wtedy odbywało się na moich oczach. Nie znam słów, które w pełni oddałyby bestialstwo Sowietów i ogrom krzywd i cierpienia, jakiego tego dnia i w ciągu kolejnych dni wyrządzili ludziom, napotkanym na swej drodze. Gwałty, morderstwa, rozboje, rabunki, plądrowanie domów, pożoga – wszystko na naszych oczach! Oto, co przynieśli ze sobą „wyzwoliciele”, a co ja od lat staram się bezskutecznie wymazać z pamięci. Na naszych oczach gwałcono Niemki z drugiego piętra. Sowieci podchodzili do niech jeden po drugim. Chyba tego nie przeżyły, gdyż zostały przeniesione. Moja matka w tym przerażającym czasie, udając ciężko chorą, leżała przykryta wieloma kołdrami i perzynami w piwnicy, gdzie wszyscy się ukrywaliśmy. Wówczas wiele zawdzięczała rosyjskiemu kucharzowi, który miał swoją kuchnię polową w naszym ogrodzie. To on nie raz wziął ją w obronę. Przykazał mnie i mojemu bratu, abyśmy podnieśli głośny krzyk, zawsze gdy któreś z nas zobaczy, że jakiś radziecki żołnierz zbliża się do naszej matki.
No i krzyczeliśmy! Ile tylko było sił w gardłach i powietrza w płucach. Na dźwięk naszego wołania kucharz , zgodnie ze złożoną obietnicą, przybiegał z pomocą. Przepędzał natrętnych żołnierzy, a przeciw tym najbardziej nachalnym używał nawet broni palnej. Jednego z nich zastrzelił po wyprowadzeniu do ogrodu. Ów kucharz był jedynym przyzwoitym i uczciwym Rosjaninem, jakiego pamiętam z tamtych dni. Dobrze zapamiętałam także wydarzenie związane z innym Rosjaninem. Pewnego dnia jeden z żołnierzy zawołał mnie do siebie, z piwnicy obok. Podeszłam do niego niezmiernie przestraszona. On zaś podarował mi wówczas bransoletkę. Później okazało się, że była to jedna z kosztowności mojej mamy, skradziona z naszego mieszkania na pierwszym piętrze. Całe zdarzenie zakończyło się więc szczęśliwie, długo jednak towarzyszyło mi wspomnienie lęku, który mi wówczas towarzyszył.
Nie wszyscy niestety mieli tyle szczęścia, co moja rodzina i wyszli z tego koszmaru obronną ręką. Wspomnianego wyżej sąsiada z pierwszego piętra, ów sympatycznego niemieckiego nauczyciela, najpierw jeden z Sowietów dotkliwie zbił po twarzy, a potem zastrzelił. Do chwili obecnej nie zatarł się w mojej pamięci też widok, jaki towarzyszył pożarom Gdańska. Z ogrodu położonego przy ul. Emilii Plater w Sopocie widziałam łuny ognia nad płonącym Gdańskiem. Dodam, iż miasto zaczęło płonąc po wieli dniach od czasu wkroczenia doń Armii Czerwonej. Podobnie było w Sopocie, Sowieci spalili dom towarowy i znane Kasyno Gry 23 marca 1945 r. Opowiedział mi o tym sąsiad, którego ojciec chrzestny zginął w płomieniach ognia swojego domu, też spalonego przez Sowietów w Sopocie.
Tak więc przeżyłam wojnę i jej zakończenie. Nie szybko nadszedł jednak kres naszych zmartwień, kłopotów i lęków. Mój ojciec wrócił z tułaczki kiedy my z mamą mieszkaliśmy jeszcze trochę w piwnicy i w mieszkaniu babci Anieli (przy ul. Emilii Plater). W niedługim czasie Rosjanie nakazali nam opuszczenie domu, twierdząc, że jeszcze będą prowadzone dalsze działania wojenne. Z moim ojcem i bratem przeszliśmy przez puste miasto w poszukiwaniu nowego mieszkania, które znaleźliśmy przy ul. Chopina. Pamiętam kolejny szok: na chodnikach i w ogrodach było pełno martwych koni. Na przeprowadzkę nie dano nam wiele czasu, ale jak się okazało nie było żadnych ataków niemieckich. A nam było żal opuszczonego bardzo ładnego czteropokojowego mieszkania, które mieściło się przy nadmorskiej alejce z dużym balkonem i widokiem na morze. Niestety, popędzani przez Rosjan, w zamieszaniu i pośpiechu, nie zdołaliśmy zabrać ze sobą wszystkich mebli. Najbardziej mi żal pozostawionej w „starym” mieszkaniu pięknej etażerki, należącej niegdyś do dziadków – Anieli i Teodora. Obok wspomnienia pozostała mi jedynie fotografia, na której obok dziadka uwieczniona jest również owa etażerka. Nie opuściliśmy Sopotu, przeprowadziliśmy się jedynie o kilka przecznic dalej na ulicę Chopina, gdzie ja mieszkam do dziś. Nowe mieszkanie, otrzymane przez babcie w zamian za poprzednio zajmowany lokal, było duże, przestronne, ładne – a co najważniejsze słoneczne. W jego skład wchodziło pięć pokoi, mieszczących się na pierwszym piętrze. W momencie przeprowadzki świeciło jednak pustkami. Ktoś wcześniej zabrał wszystkie sprzęty, może poprzedni właściciel, może poprzedni lokatorzy, może plądrujący przybysze, a może ktoś inny? Podobnie rzecz się miała w całej kamienicy. W żadnym z mieszkań nie było mebli ani innych urządzeń domowych. Co więcej, w jednym z pokoi na pierwszym piętrze wymontowano nawet całe okna. Nowe powojenne życie.