Urodziłem się  24 października 1923 r. w Kuczborku. Pochodzę z patriotycznej rodziny Zygmunta  i Antoniny Felczaków. Od najmłodszych lat ja i moje rodzeństwo byliśmy wychowywani w duchu umiłowania ojczyzny i wiary. Mój ojciec był synem Piotra Felczaka i Pauliny z domu Willenberg. Urodził się w 1888 roku w Kowalewku (Powiat Mława w zaborze rosyjskim). Szkołę średnią i szkołę urzędników gminnych kontynuował w Mławie. W 1905 r. został aresztowany i więziony przez zaborców za działalność polityczną. Antoninę Kawiecką poznał w Mławie w czasach szkolnych. Zawarł z nią związek małżeński. Moja mamusia urodziła się w 1888 r. w Warszawie. Ojciec mamusi, Kawiecki, za udział w Powstaniu Styczniowym został zesłany na Sybir. Tatuś odznaczony został Krzyżem Waleczności b. Ochotniczej Sprzymierzonej Armii Stanisława Bułak-Bałachowicza w 1919 r. Niestety nie mam wiedzy w którym roku ojciec wstąpił do armii. Generał Bułak-Bałachowicz urodził się 10 lutego 1883 r. w Mejsztach na Wileńszczyźnie. W 1914 r. wstąpił do Armii Rosyjskiej jako chorąży. Szybko awansował aż do stopnia generała, walcząc z Niemcami m.in. koło Kowna i Sochaczewa. W jego oddziałach, liczących od 250 do 2500 żołnierzy, służyli Polacy, Rosjanie, białoruscy Bartowie, Kozacy i inne narodowości. Walczyli z bolszewikami. W lutym 1920 r. złożył przysięgę w Wojsku Polskim i podlegał gen. Edwardowi Śmigłemu-Rydzowi. Walczył w kontrofensywie nad Wieprzem i Bitwie Warszawskiej. 10 listopada 1920 r. oddziały zostały rozbrojone i internowane do Polski. Po wojnie zaczął działalność polityczną. We wrześniu 1939 r. utworzył 200-osobowy oddział i walczył z Niemcami. 10 marca 1940 r. zginął podczas próby aresztowania przez gestapo na Saskiej Kępie w Warszawie. Jego działalność przyrównywano do sienkiewiczowskiego Kmicica. Tatuś był sekretarzem gminy Zielona w Kuczborku oraz dzielnym komendantem Ochotniczej Straży Pożarnej. Pewnego razu utknął w płonącym budynku. Życie uratowała mu mamusia, która pomogła wydostać się z ognia. W późniejszych latach, po przejściu na emeryturę pracował jako księgowy. Mamusia urodziła trzynaścioro dzieci, z których pierwsza trójka zmarła. Pozostało siedmiu chłopców i trzy dziewczynki. Z sześciu moich braci Bolesław, podporucznik, zginął w 1939 r. w walce z Niemcami, Kazimierz został ciężko ranny w walkach nad Bzurą, Stanisław bronił Modlina, Witold był w Armii Krajowej, najstarszy Jerzy, inżynier, w Pińsku  służył jako podchorąży rezerwy, najmłodszy Ignacy jest chrześniakiem prezydenta Mościckiego jako siódmy chłopiec w rodzinie. Talenty mamusi przejawiały się w różnych okolicznościach, np. podczas Wielkiej Nocy wykorzystywała papier pokryty klejem z mąki, posypany rozdrobnionym różnokolorowym szkłem, który w blasku świec imitował formy skalne przy grobie Pana Jezusa. Mama musiała ze służącą przygotowywać codziennie posiłki dla dziesięciu osób. Swoje umiejętności kulinarne prezentowała szczególnie kiedy przybywali przełożeni z Mławy i Warszawy na kontrolę pracy ojca w gminie oraz kiedy reszta dzieci przyjeżdżała do domu ze studiów. Pamiętam patriotyczne piosenki i wiersze, jakie nam, dzieciom, śpiewała i recytowała nasza kochana mamusia – jak ten wiersz o Somosierze: „Niegolewski młody z konika się chyli, a sam Napoleon Orła mu przyszpili” lub „Grzmią pod Stoczkiem armaty, błyszczą białe rabaty, a Dwernicki na przedzie na Moskala sam jedzie”. W czasie porodów obowiązki mamusi przejmowała babcia Kawiecka, z domu Łubieńska. Pamiętam, że utykała na jedną nogę, przypuszczalnie z powodu zwichnięcia w stawie biodrowym. Podawała nam tran, przekupując drobnymi pieniędzmi i słodyczami. Zawsze elegancko ubrana, z czarnym żabotem. W domu bywał również brat mamusi, Juliusz Kawiecki. Wujek pomagał naszej rodzinie w różnych okolicznościach. Był znanym w Płocku wioślarzem, częstym triumfatorem regat. Walczył w armii gen. Hallera z bolszewikami w 1920 r. Wspaniały człowiek i patriota.

Wojna zastała mnie 15 sierpnia 1939 r. w szpitalu w Sochaczewie, do którego trafiłem po zwichnięciu stopy prawej do około 45 stopni i złamaniu trzech kości w stawie skokowym, podczas meczu piłki nożnej rozgrywanego z juniorami klubu Bzura Chodaków. Rywale byli doskonale przygotowani do meczu, wyposażeni w napiszczelniki i korki. My graliśmy w tenisówkach bez zgody rodziców i dyrektora gimnazjum. Na szczęście podczas meczu obecny był na trybunie murarz, który po moim upadku podbiegł do mnie i zwichniętą stopę wprowadził do stawu, ale polecił zawieźć mnie do szpitala ze względu na przypuszczalne złamania. Ponieważ wystąpił duży i bardzo bolesny obrzęk, reponowanie kości w stawie skokowym, przy użyciu aparatu rentgenowskiego, opóźniło się około tygodnia. Dr Rechowicz założył mi duży opatrunek gipsowy od obu bioder, aż do palców stopy prawej. Całe wydarzenie odbieram jako karę za grę w Święto Matki Boskiej. Z chwilą wybuchu wojny rozpoczęły się bombardowania Sochaczewa, gdyż miasto było rejonem strategicznym. Zostałem wypisany ze szpitala, bo napływali ranni. Moi rodzice uznali, że musimy uciekać na wschód do Pińska, gdzie mieszkał brat Jurek. Ucieczka była możliwa wozem konnym. Podczas bombardowań musieliśmy zeskakiwać z wozu, zbiegając do lasu albo w inne bezpieczne miejsca. Dzięki ciężkiemu opatrunkowi gipsowemu uniknąłem złamania innych kości. Bombardowania dotyczyły przede wszystkim dróg, na których przebywali żołnierze i ludność. Modlitwa pomagała nam w przetrwaniu ciężkich chwil. Niestety nie udało nam się dojechać daleko na wschód, ponieważ wojska niemieckie błyskawicznie docierały do prawie wszystkich miejsc w kraju. Zatrzymaliśmy się w Warszawie. Całe oblężenie stolicy spędziliśmy w piwnicy przy ul. Gen. Zajączka na Żoliborzu, gdzie mieszkała nasza ciocia. Był to piętrowy dom z ogrodem, w którym rozlokował się oddział kawalerii Armii Pomorze z szesnastoma końmi. Podczas oblężenia brakowało żywności, a przede wszystkim chleba, mięsa i innych produktów. Jednego dnia Niemcy zrzucili bombę z samolotu, która kompletnie zniszczyła łazienkę oraz zabiła wszystkie konie. Dzięki temu, wraz z kawalerzystami, mogliśmy  zaspokajać głód przez  jakiś czas dowoli, spożywając koninę. Po zdobyciu Warszawy Niemcy zdobyli się na pierwszy humanitarny czyn, wystawiając kuchnie polowe z zupą i chlebem dla ludności cywilnej. Żołnierze rzucali bochenki chleba, które zgłodniały tłum rozrywał między sobą w powietrzu. Lekarz wojskowy usunął mój opatrunek gipsowy, uznając, że jestem zdolny do chodzenia. W niedługim czasie wróciliśmy do mieszkania w Sochaczewie, które było zdewastowane i splądrowane. Musieliśmy przyzwyczaić się do nowych realiów okupacji. Dorośli zmuszeni byli do pracy przymusowej, ja zostałem zatrudniony w fabryce przędzy i tkanin sztucznych w Chodakowie, gdzie przepracowałem dwa lata jako pracownik fizyczny.

1 marca 1942 r. przyjęto mnie na sanitariusza w szpitalu powiatowym im. Sebastiana Petrycego w Sochaczewie, gdzie spędziłem prawie trzy lata do 17 stycznia 1945 r. Była to trudna lecz ciekawa praca, która skrystalizowała mój wybór na lekarza medycyny. Początkowo przez krótki okres czasu byłem sanitariuszem na oddziale wewnętrznym, następnie na bloku operacyjnym. Mieszkałem i żywiłem się w szpitalu, ze względu na wymóg dyspozycyjności przez całą dobę. Przeżyłem tam prawdziwą szkołę życia. Ze względu na moją pracowitość z zamiłowaniem otrzymałem „dyplom lekarza” od sióstr szarytek, jako miły prezent  w jedno Boże Narodzenie. Szpital składał się z bloku operacyjnego oddziału wewnętrznego dla kobiet i mężczyzn, porodówki, oddziału zakaźnego, a także laboratorium i gabinetu rentgenowskiego. W 1941 r. zarząd główny Armii Krajowej utworzył w Sochaczewie tajną wojskową placówkę medyczną na potrzeby partyzantki okręgu Warszawa-Zachód w Puszczy Kampinoskiej oraz w okolicach Sochaczewa, Grójca, Skierniewic, Paprotni, Szymanowa, Teresina i Błonia. Dyrektorem szpitala został dr medycyny, Jan Stankiewicz, były major z Warszawy. Internistą dr Bolesław Czudowski, a później także dr Kurtyka. Lekarzom pomagali studenci przed dyplomem: pan Biernacki i pani Gładka. Odnosiliśmy się do nich jak do lekarzy. Na bloku operacyjnym rządziła szarytka, dystyngowana siostra, Maria Niemiro. Doskonała instrumentariuszka, która nauczyła mnie od podstaw sterylizacji narzędzi chirurgicznych, fartuchów, serwet, rękawiczek i ostrzenia noży. Byłem obecny przy opatrunkach oraz podczas każdej operacji. Dodatkowa praca dotyczyła sprzątania całego bloku operacyjnego. Dyrektor Stankiewicz jako doskonały chirurg ostro egzekwował swoje zarządzenia medyczne i administracyjne. Operował rozmaite przypadki chirurgiczne, a zdrowym pacjentom (przeważnie dziewczętom) usuwał wyrostek robaczkowy w znieczuleniu miejscowym, wobec zagrożenia wywozem do Niemiec. Ten zabieg wykonywał w ciągu ośmiu minut, co może pretendować do tytułu rekordu Guinnessa. Większość pracowników była tajnymi żołnierzami Armii Krajowej. Także cała moja rodzina wstąpiła do AK. Zostałem zaprzysiężony uroczyście do Armii w czerwcu 1942 r. Szkolenia odbywały się w mieszkaniach prywatnych. Konieczne było opanowanie używania broni krótkiej – rozbieranie, ładowanie, a także poznanie różnego rodzaju granatów i pistoletów maszynowych. W małych grupach studiowaliśmy potajemnie materiały dydaktyczne dla klasy IV gimnazjum przez okres trzech lat. Wówczas powszechna edukacja ograniczała się do szkoły podstawowej. Któregoś dnia w pobliżu szpitala zostałem zatrzymany przez nieumundurowanych Niemców, ponieważ rozmawiałem z innym kolegą, również z Armii Krajowej. Jeden z nich poprowadził mnie do samochodu ciężarowego, który wywoził podejrzanych do katowni w Chodakowie. Z opresji uratowała mnie szarytka, Stefania, znająca perfekt język niemiecki i ostrym tonem powiedziała, że musi mnie uwolnić, gdyż jestem potrzebny przy operacji Niemca. W szpitalu faktycznie w  jednej z sal leczono Niemców. Początkowo tajniak nie chciał mnie zwolnić, jednak w końcu, pod jej naciskiem, puścił. Po tym fakcie ukrywałem się w Warszawie przez dwa tygodnie, a do pracy w szpitalu wróciłem kiedy upewniłem się, że jestem bezpieczny.

W drugiej połowie 1944 r. uzyskałem zgodę dyrektora szpitala na wymarsz do Puszczy Kampinoskiej, gdzie rozlokowany był duży i dobrze uzbrojony oddział partyzancki pod dowództwem por. Doliny, który przybył z Puszczy Nalibockiej, aby dołączyć do Powstania Warszawskiego. Nocą wraz z kolegą dotarliśmy do wsi Wiersze, gdzie mieściły się oddziały majora Starzyka pseud. „Korwin”, z ziemi Sochaczewskiej. Zameldowałem się u kapitana Kosińskiego pseud. „Mścisław”, który w towarzystwie mojej siostry Ziuty pseud. „Sowa”, szefa dalekiego wywiadu AK, pozwolił mi obejrzeć rozlokowane pododdziały. Wszyscy żołnierze, oficerowie i podoficerowie byli w mundurach, a na jednym z budynków powiewała biało-czerwona flaga. Wspaniały widok – wolna Polska ok. 30 kilometrów od Sochaczewa! Obie grupy zamierzały dołączyć do Powstania Warszawskiego przez Żoliborz. Nie udało się to ze względu na duże straty w oddziałach i silne zgrupowania nieprzyjaciela. Wszystkie pododdziały prowadziły ciężkie walki z zaciskającym się kordonem wroga, który dysponował artylerią oraz samolotami. Dowództwo zgrupowania Kampinos zdecydowało się na wyjście z okrążenia zmniejszając ilość walczących przez demobilizację, w większości członków grupy sochaczewskiej i przejście do konspiracji. Tyczyło to tych, którym nie groziło aresztowanie, w tym mnie. Zmniejszony oddział dowodzony przez majora Okonia wraz z uzbrojeniem na wozach konnych zaczął szybkim marszem przedzierać się w stronę Gór Świętokrzyskich. Nocą 28 września dotarł do okolic Jaktorowa, gdzie stoczył ciężkie boje z licznymi oddziałami niemieckimi, które wspomagane były przez artylerię oraz czołgi. Na torach kolejowych czekał pociąg pancerny, a w powietrzu samoloty. Zginął dowódca całego zgrupowania, a także ok. 250 żołnierzy. 200 było rannych, a część trafiła do niewoli. Por. Dolina, wraz z 300 żołnierzami, dotarł do lasów opoczyńsko-kieleckich. Natomiast ja, wraz grupą zdemobilizowaną, znalazłem się w nocy w Sochaczewie. Z powrotu bez szwanku , niezwykle uradowana była rodzina i dyrekcja szpitala, w którym bez ujawniania się, pracowałem do 1945 r. Do szpitala wciąż napływali ranni partyzanci oraz inni członkowie Armii Krajowej. W historiach choroby odnotowywano fikcyjne schorzenia. W okresie mojej pracy w szpitalu zginęło wielu kolegów z gimnazjum, jak np. ci, którzy wracali z nieudanego podjęcia zrzutów samolotowych z zachodu. Około dwudziestu z nich poniosło śmierć na miejscu. Kilku rannych Niemcy przywieźli do naszego szpitala z łańcuchami na rękach, a my udzieliliśmy im pomocy chirurgicznej. Po opatrzeniu Niemcy wywieźli ich do katowni w Chodakowie. Później zostali zabici lub skierowani do więzień czy obozów koncentracyjnych. Armia Krajowa wykonywała wyroki śmierci na Niemcach, np. na Kreislandracie Vorbichlerze, w odwecie za powieszenie w centrum Sochaczewa niewinnego pracownika rolnego. Obecnych na rynku ludzi zmuszono do oglądania tej ohydnej zbrodni. Rozkaz  wykonał Stanisław Janicki, licealista, który zastrzelił Vorbichlera na schodach, po wyjściu z mieszkania w centrum miasta, blisko żandarmerii i urzędów. Drugi skuteczny wyrok wykonał na Kreishauptmannie Hansie Scheu’u. Po odzyskaniu niepodległości kraju wyjechałem do Sopotu na zaproszenie brata Jurka, który był delegowany do Gdańska jako inżynier geodeta do zorganizowania geodezji na Pomorzu. W Sopocie szybko zapisałem się do gimnazjum, aby ukończyć wykształcenie średnie i starać się o przyjęcie do Akademii Medycznej w Gdańsku. Po uzyskaniu matury i egzaminach zostałem przyjęty na uczelnię. Podczas nauki w gimnazjum poznałem Olgierda Cieszyńskiego, brata mojej przyszłej żony – Danuty. Olgierd, Danuta i Janina byli dziećmi redaktora Władysława Cieszyńskiego, rozstrzelanego w Piaśnicy 17 listopada 1939 r. za działalność polityczną i polonijną. Wyżej wymienionych wraz z żoną redaktora, Małgorzatą, zaraz na początku wojny wyrzucono z mieszkania przy ul. Sobieskiego 6 A i wywieziono do Królewca na roboty przymusowe. Powrócili w maju 1945 r. po przejściu gehenny frontowej w czasie ucieczki z oblężonego Królewca.

Przez cały okres studiów pracowałem w gdańskiej Akademii Medycznej – najpierw jako laborant rentgenowski w zakładzie radiologii, a później na oddziale chirurgii dziecięcej, której szefem był doc. Maciejewski. W 1949 r. ożeniłem się z moją piękną Danusią, która urodziła trzy córki – Sylwę, Iwonę, Danutę i syna Olgierda. Nadszedł bardzo trudny 1951 r. – aresztowano mojego brata Jerzego i osadzono w więzieniu na Rakowieckiej w Warszawie, a siostrę Danusi – Janinę uwięziono w Gdańsku, gdzie siedziała osiem miesięcy bez wyroku, rzekomo za szpiegostwo. Przyczyną osadzenia była posada sekretarki w konsulacie szwajcarskim. Jerzy spędził w więzieniu rok i osiem miesięcy, również bez wyroku, oskarżony o sabotaż. Moja żona nieustannie przesłuchiwana była przez UB w Sopocie. Zawsze czekałem na nią przed budynkiem, denerwując się czy nie zostanie zatrzymana. Zachowała wolność, gdyż przesłuchujący zdawali się mieć litość z powodu gromadki dzieci. Podczas studiów oraz na kursie w Łodzi byłem zmuszony  odpłatnie oddawać krew. Na pobranie krwi przychodziłem po cywilnemu, ponieważ żołnierzom nie przysługiwało oddawanie krwi. W ciężkich czasach pieniądze były niezbędne w rodzinie. Dyplom lekarza uzyskałem jeszcze w tym roku jako dziesiąty absolwent, a szwagier Olgierd jako dziewiąty. Zastanawialiśmy się dlaczego nas nie zamknęli. Kilkanaście dni później wcielono nas do służby wojskowej w Łodzi na XXIII Kurs Przygotowania Oficerskiego. Dopiero tam, wśród trzystu młodych lekarzy, zorientowaliśmy się, że będziemy potrzebni w planowanym ataku na kraje zachodnie. Zakwaterowano nas na trzech kondygnacjach, po sto piętrowych łóżek w każdej. Budynek służył wcześniej jako koszary rosyjskie. W nocy nękały nas pluskwy. Preparat DDT zupełnie nie działał na insekty. Jeden z kolegów zaproponował zlikwidowanie pluskw żerujących w drewnianych wkładach na materace do spania. Pewnej niedzieli rozpaliliśmy gazety, a nad nimi umieszczaliśmy wkłady. Pluskwy setkami spadały do ognia. Ktoś dostrzegł dym wydobywający się z koszar i wezwano majora Lisieckiego, dowódcę kursu. Krzyczał, że spalimy koszary. Kiedy dostrzegł ilość pluskw i niegroźne palenie gazet, dał nam spokój. Od tego momentu robactwo zniknęło. Na co dzień mieliśmy szkolenia rekruckie i wykłady. Na apelu porannym lekarz ze stopniem majora (Lesiecki) nie raz krzyczał na nas – „wy sku…!”, a komendant WCW Med. Ogórcow patrzył wnikliwie na nasze włosy i mówił, wskazując palcem – „na spiczku” (ściąć na „zapałkę”).

Po trzech miesiącach szkoleń i wykładów zaczęto wysyłać nas na badania lekarskie do łódzkich fabryk. Dwa miesiące później kurs oficerski zakończył się. Po przysiędze i mianowaniu nas na podporuczników przyjechała komisja z kadr MON na rozmowy i kierowanie do jednostek. Każdy z nas denerwował się dokąd będzie odesłany. Wszedłem do pokoju, za stołem siedziało trzech pułkowników. Spytali – „Felczak, dlaczego w trzech ankietach pisaliście, że wasz brat Jerzy siedzi w więzieniu, a w następnych już nie?” – „Bo koledzy powiedzieli, że pisze się dopiero po wyroku” – „A wiecie za co wasz brat siedzi?” – „Niewinnie” – „Siedzi za sabotaż, wyjść!” Myślałem, że będę zwolniony do domu, ale nic z tego. Wezwali mnie ponownie i mówią – „Felczak, może być sześciu złodziei, a jeden porządny. Zostajecie w wojsku, pojedziecie do Orzysza.” Prosiłem o przydział na Wybrzeże,  bo mieliśmy wtedy troje dzieci, a czwarte w drodze. Oni na to – „Co za problem? Jedno dziecko do szkoły, drugie do przedszkola czy żłobka, a żona do pracy!” Szwagier Olgierd Cieszyński, jako znakomity matematyk władający językiem niemieckim i angielskim, dostał przydział do artylerii w Grudziądzu. W lutym 1964 r. delegowano go na międzynarodową misję wojskową do Panmundżom w Korei, gdzie był lekarzem i tłumaczem gen. Mroza aż do czerwca 1965 r. Osobiście zawsze korzystałem z wiedzy Olka, który tłumaczył dla mnie artykuły medyczne z czasopism w języku angielskim.  Zameldowałem się do jednostki 1721 w Orzyszu. Na miejscu zmieniłem doktora Borka, ginekologa. Pytam go – „Czy tutaj będę mógł dorobić, bo z pensji nie wyżywię rodziny?” – „Tak, jest wolna posada na izbie porodowej” – „Przecież nie mam żadnego doświadczenia ginekologicznego” – „Niech pan się nie martwi, mamy tutaj świetną położną, która wezwie pana tylko do porodów patologicznych.” Zostałem ginekologiem, chirurgiem i pediatrą. W Orzyszu były dwie brygady artylerii 150 mm z dwoma lekarzami, jednostka miotaczy płomieni z jednym lekarzem, a ja w pułku piechoty, liczącym dwa tysiące żołnierzy, łącznie ze szkołą podoficerską. Dwa lata byłem sam, aż do przyjazdu lekarza Węgłowskiego w 1954 r. W jednostce był także cały czas lekarz weterynarii. Oprócz normalnego uzbrojenia mieliśmy jedno samobieżne działo SU. Poza tym kilkanaście koni, przeznaczonych dla dowódcy pułku i dowódców kompanii. Służyły one również do transportu CKM’ów oraz kuchni polowej. Zajmowałem się leczeniem żołnierzy, kadry i ich rodzin. Oprócz standardowych szczepień nowego rocznika, dochodziły dodatkowe szczepienia żołnierzy do szkoły podoficerskiej. Opiekowałem się również dwoma tysiącami mieszkańców cywilnych. Udzielałem pomocy lekarskiej generałom oraz wyższym oficerom na Formozie (WDW), mieszczącej się na półwyspie jeziora Orzysz. Pewnego dnia przyjechał Marszałek Polski, Konstanty Rokossowski. Ośrodek specjalny strzeżono bardzo dobrze. Podczas większych zgrupowań z Warszawy przyjeżdżał kucharz, a z naszej jednostki kelnerka. Moja praca trwała od siódmej rano do wieczora. Jednego dnia położna zadzwoniła do mnie z informacją, że kobieta po porodzie obficie krwawi i niezbędna jest natychmiastowa pomoc. Popędziłem rowerem do porodówki. Pacjentka faktycznie była mocno osłabiona i słabo kontaktująca. Po szybkim umyciu rąk wprowadziłem rękę do macicy aż po łokieć. Delikatnie usunąłem resztki łożyska, krwawienie ustąpiło. Podczas wycofywania dotarłem do okolicy pochwy, a macica obkurczyła się na tyle silnie, że miałem trudności z wydostaniem ręki. Pacjentka po serii kroplówek szybko doszła do siebie i po paru dniach została wypisana do domu. Drugi przypadek ginekologiczny miał miejsce w sylwestra, kiedy przyjechała do mnie żona i mieliśmy udać się do jednostki na przyjęcie. Niestety otrzymałem telefon, że rodząca ma poprzeczne położenie płodu. Od razu interweniowałem próbując dokonać zwrot, lecz bez powodzenia. Musiałem odwieźć kobietę do szpitala w Ełku albo Piszu, dystans ok. 30 kilometrów. Kilkudziesięciostopniowy mróz i śnieżyca sprawiły, że wzywane karetki nie były w stanie dojechać do Orzysza. Zadzwoniłem do dowódcy garnizonu, prosząc o samochód z napędem na cztery koła, który zjawił się szybko wraz z kierowcą. Co jakiś czas kontrolowałem stan rodzącej i podawałem leki. Dojechaliśmy do Ełku po około czterech godzinach, gdzie wydobyto płód przez cięcie cesarskie. Wróciłem do żony nad ranem.  Za nieudany sylwester zrewanżowałem się Danusi kilka dni później przejażdżką saniami, którymi powoził dowódca kompanii, kapitan Jerzy Wójcik. W pewnym momencie zaproponował nam wykonanie wywrotki, na co chętnie zgodziliśmy się. Wpadliśmy w głęboki śnieg, nie doznając żadnych obrażeń. Saniami jeździłem również na wizyty domowe, kiedy zimą przydzielał mi je dowódca pułku. W okresie pobytu w Orzyszu miewałem częste propozycje usunięcia ciąży. Stanowczo odmawiałem mówiąc, że to ciężki grzech. Nie zamierzałem się w ten sposób wzbogacać. Po roku pracy polecono mi zorganizować szpital polowy ok. 5 km od Orzysza. Obsadziłem go lekarzami i pielęgniarkami z Pisza i Ełku. Cały zespół zakwaterowany był w lesie, w namiotach. Wszyscy byli bardzo zadowoleni z angażu, nie narzekając na nadmiar pracy. Leczyli żołnierzy i kadrę z brygady artylerii w Szladze na pustkowiu, obecnie Bemowo Piskie. Chirurdzy wykonali tylko jeden zabieg operacyjny, od którego nie było odwołania. W wolnym czasie trenowali strzelanie z broni krótkiej do tarczy, bez ograniczeń. Na kontrole do szpitala przyjeżdżałem wysłużoną karetką Dodge lub rowerem. W pułku miałem magazyn z narzędziami oraz lekami i innymi niezbędnymi rzeczami w działalności szpitala polowego, który musiałem kontrolować i uzupełniać , a także wymieniać przeterminowane leki i inne rzeczy. Większość materiałów pochodziła z UNR-y. Za sprawne zorganizowanie szpitala, funkcjonującego przez czternaście dni, rosyjski generał udzielił mi pochwały. Dowódcą pułku był major Szczesiul – energiczny i zapalony myśliwy. Szybko organizował myśliwych z pułku na polowanie, kiedy tylko dostał informację o zlokalizowaniu stada dzików od leśniczego. Polowania te zwykle były bardzo udane. Major rygorystycznie przestrzegał przebiegu szkoleń, strzelań oraz regulaminów. W krótkim czasie awansował na pułkownika i został dowódcą dywizji. Jednego dnia kucharze zawiadomili mnie, że dostarczono im nieprzebadane mięso wieprzowe. Byli w trakcie gotowania. Zameldowałem o sytuacji dowódcy. Major Szczesiul zlecił weterynarzowi zbadać mięso, które okazało się przydatne do spożycia, jednak opóźniło podanie obiadu żołnierzom. Jakie konsekwencje poniósł oficer żywnościowy – nie wiem. W niedzielę chodziłem na mszę do kościoła. W wolnym czasie grywaliśmy z księdzem w brydża. W Orzyszu brakowało atrakcji w czasie wolnym, za wyjątkiem kasyna i kina w koszarach brygady artylerii. Choć alkohol był dozwolony, to nie korzystałem z tej używki, a trunki proponowano mi podczas wizyt domowych i pobytów w kasynie. Bezwzględnie odmawiałem tłumacząc, że pracuję w izbie porodowej i nie mogę sobie na to pozwolić. Do porodówki często zgłaszały się rodzące żony wojskowych i cywilnych. Część kadry wojskowej jawnie jeździła do Mikołajek na potańcówki. Natomiast potajemnie wypuszczali się tam żołnierze, jak i moi sanitariusze. Kiedy tylko WSW dowiedziało się o tym, na stacji kolejowej zatrzymywano ich i odprowadzano do tymczasowego aresztu. Zdarzało się, że żołnierze zatrzymywali pociąg i zbiegali do koszar. W mieście pojawiały się czasami prostytutki, choć domu publicznego nie było. W konsekwencji leczyliśmy u kadry, a czasem również u żołnierzy rzeżączkę. Piękny i duży poligon służył wojskowym do ćwiczeń artyleryjskich i innych, łącznie z ostrym strzelaniem w czterech kierunkach. Ilość ćwiczeń pułkowych i dywizyjnych zwiększała się. Było to związane z pracami mobilizacyjnymi w pułku. W jednym z manewrów musiałem wspólnie z sanitariuszami nacierać pod ogniem artyleryjskim. Działalność szpitala polowego, manewry oraz przyjazd marszałka Rokossowskiego odbieraliśmy jako przygotowania do zbliżającego się terminu ataku na zachód. Latem 1953 r. przyjechała do mnie w odwiedziny żona z trojgiem dzieci. Jednego dnia poszliśmy na pocztę, gdzie połączyliśmy się telefonicznie z moją teściową. Danusia wzięła dziecko na ręce i zaczęła rozmawiać. Pozostałe dzieci również chciały wejść do kabiny telefonicznej, lecz żona chciała ją zamknąć jednym palcem, aby słyszeć rozmowę. Nie widząc palca zatrzasnąłem drzwi i spowodowałem zmiażdżenie paliczka dystalnego czwartego palca ręki lewej. Wszystkie dzieci w szoku rozpłakały się. Natychmiast zadzwoniłem do dowódcy pułku prosząc o dżipa, aby przewieźć małżonkę do szpitala w Piszu, gdyż karetka nie była sprawna. W ciągu pół godziny przejechaliśmy 30 kilometrów i dotarliśmy na miejsce. Chirurdzy wykonali rekonstrukcję opuszki palca metodą płata chorągiewkowego. Moja Danusia była bardzo dzielna, a zabieg wykonano doskonale. Po kilku tygodniach zakończono leczenie, z dobrym efektem. Ordynatorowi chirurgii zrewanżowałem się prezentem w postaci spreparowanej głowy wilka lub dzika. W Orzyszu ubolewałem nad rzadkimi odwiedzinami Danusi i dzieci. Dzieliło nas ok. 300 km. Dowódca garnizonu proponował mi nieciekawe i małe mieszkanie, aby nie płacić dodatku rozłąkowego. Nie skorzystałem z tej propozycji. Moje raporty o przeniesienie na Wybrzeże pozostawały bez odpowiedzi. Nie poskutkował również wyjazd Danusi do szefa służby zdrowia Wojska Polskiego, gen. Sameta. Dopiero w 1956 r. po odwilży telefonicznie dostałem wiadomość o możliwości przenosin do Marynarki Wojennej. Oczywiście natychmiast zaakceptowałem propozycję, chcąc wrócić do rodziny. Po przyjeździe na wybrzeże WCW Med. skierowało mnie na specjalizację radiologiczną do Zakładu Radiologii Akademii Medycznej w Gdańsku na okres piętnastu miesięcy, gdzie uzyskałem pierwszy stopień specjalizacji i dostałem przydział na stanowisko radiologa w przychodni specjalistycznej w Gdyni-Oksywie. Byłem również dodatkowo lekarzem okrętu O.K. Kablowiec. Podczas pracy w przychodni Marynarki Wojennej na Oksywiu zorganizowałem pracownię, kontynuując pracę przez pięć lat i osiem miesięcy, w stałym kontakcie z Zakładem Radiologii Akademii Medycznej, której szefem był prof. Grabowski, wybitny radiolog i wspaniały człowiek. W 1962 r. otrzymałem drugi stopień specjalizacji. Następnie zostałem przeniesiony do siódmego szpitala Marynarki Wojennej w Oliwie gdzie kierownikiem Zakładu Radiologii był dr Bernard Meyze – bardzo dobry diagnosta i kolega. Pracowałem jako asystent, starszy asystent i w końcu jako kierownik pracowni radiologicznej przez sześć lat. Nadal współpracowałem z Zakładem Radiologii Akademii Medycznej, gdzie nauczyłem się badań naczyniowych i limfografii. Jako kierownik zakładu zamówiłem nowoczesną aparaturę do badań naczyniowych i limfografii, modernizując całą pracownię. Badania naczyniowe dotyczyły przede wszystkim narządów jamy brzusznej i głowy, a nowoczesna aparatura ze strzykawką automatyczną pozwalała na lepszą dokumentację. Miałem bardzo dobry zespół, który zadowolony był z nowych badań, tak jak i podlegli mi lekarze. Przygotowanie do uruchomienia tej aparatury zawdzięczam Stoczni Gdańskiej, która wykonała bezinteresownie i bezpłatnie adaptację pomieszczeń. Po przyjęciu do zakładu lekarz Barbary Bogusławskiej nauczyłem ją limfografii. M.in. dzięki wymienionym badaniom w tym okresie czasu 7 Szpital Marynarki Wojennej był bardzo ceniony na Wybrzeżu.

W latach 1956 – 1982 pracowałem dodatkowo jako kierownik Zakładu Radiologii w Przemysłowym Zespole Opieki Zdrowotnej ze szpitalem przy Stoczni Gdańskiej, zatrudniony byłem w sopockiej Spółdzielni Lekarskiej oraz jeździłem na cosobotnie konsultacje do Koszalina i Białogardu. Pracowałem ciężko, aby wyżywić osiem osób. Intensywną pracę naukową rozpocząłem po przeniesieniu do 7 Szpitala Marynarki Wojennej w Oliwie, której efektem było uzyskanie stopnia doktora nauk medycznych 9 listopada 1965 r. Z kolei 16 stycznia 1973 r. nadano mi stopień doktora habilitowanego nauk medycznych. Przez cały okres służby wojskowej komendanci szpitala, jak kontradmirał prof. zw. dr med. Wiesław Łasiński, jego zastępca, kmdr dr hab. med. Manna, kmdr dr hab. med. doc. Burka oraz kmdr dr n. med. Szymczak i kmdr dr n. med. Szkodziński popierali moją działalność naukową. Moje zainteresowania naukowe popierał również dr Meyze. Zainteresowałem się szczególnie przypadkami pylicy płuc spawaczy elektrycznych, którzy byli narażeni na wdychanie dymów i pyłów podczas spawania elementów statków. Postanowiłem opracować wyniki badań radiologicznych i doświadczalnych na szczurach rasy Wistar – najpierw w komorze doświadczalnej, a następnie na stanowiskach pracy 1000 spawaczy elektrycznych, dzięki czemu otrzymałem stopień doktora nauk medycznych. Następnie na stanowiskach 1600 spawaczy, 700 malarzy i konserwatorów okrętowych, 80 izolarzy i 30 piaskarzy. Razem 2410 pracowników. Wyniki badań zawarte są w pracy doktorskiej i habilitacyjnej. Badania doświadczalne dotyczyły 119 szczurów. Zwierzęta były eksponowane najpierw w komorze doświadczalnej, następnie na stanowiskach pracy wyżej wymienionych pracowników. Zdjęcia radiologiczne klatki piersiowej wykonywano w uśpieniu po użyciu preparatu Amytal Natrium, 0,0025 mg na 100 g wagi szczura, wprowadzonym dootrzewnowo. Zdjęcia wykonywane były przed ekspozycją i po ekspozycji w komorze doświadczalnej oraz na stanowiskach pracy spawaczy i innych pracowników. W piśmiennictwie nie znalazłem tego typu badań radiologicznych na zwierzętach, stąd uważam je za działalność pionierską. Po zakończeniu zaplanowanego czasu ekspozycji szczury były zabijane przez dekapitację.

Swoje prace badawcze wygłaszałem w kraju i za granicą. Przedstawiałem szczegółowe wyniki badań oraz wyświetlałem cztery filmy nakręcone szesnastomilimetrową kamerą. Wyniki wszystkich badań słuchacze oceniali wysoko. Umiejętności w interpretacji badań histopatologicznych zawdzięczam komandorowi dr Mayerowi ze Szpitala Marynarki Wojennej oraz doc., a później prof. dr med. Kazimierzowi Zajuszowi, doskonałemu specjaliście z dziedziny pylic u górników z Instytutu Medycyny Pracy w Zabrzu.  Podczas pracy w Szpitalu Marynarki Wojennej wygłosiłem także siedem referatów za granicą (Berlin ’67, Rzym ’68, Londyn ’70, Madryt ’71, Wenecja ’74, Triest ’74, Rio de Janeiro ’77), a ostatni, ósmy (wygłoszony po kontrakcie w Algierii), w Paryżu w 1989 r. przy zastosowaniu wideoteki. W 1977 r. zgłosiłem referat na temat pylicy płuc na kongres radiologiczny w Rio de Janeiro. Zaistniał jednak problem dotarcia na miejsce. Brat, który mieszkał i pracował w Rio, mógł zaoferować mi jedynie pomoc w opłaceniu 100 dolarów uczestnictwa w kongresie oraz pobytu u rodziny. Ceny biletów lotniczych przekraczały nasze możliwości finansowe. Znaleźliśmy rozwiązanie w postaci podróży drogą morską. Zamustrowałem jako lekarz okrętowy statku MS Śniadecki Polskich Linii Oceanicznych wraz z żoną pasażerką. Dopłynęliśmy szczęśliwie, choć Danusia cierpiała na chorobę morską. W Rio wyokrętowałem się na czas pobytu. W Sali kongresowej prelegenci i słuchacze mieli trudne warunki ze względu na awarię klimatyzacji, z temperaturą dochodzącą nawet do 60°C. Referat został przyjęty bardzo pozytywnie, nagrodzono mnie oklaskami. Chairman’em mojej sesji był profesor Mosley Junior, czołowy radiolog w USA. Po zakończeniu sesji, wracając do hotelu, profesor pochwalił moje wystąpienie. Wieczorem zorganizowano bankiet, częściowo pod gołym niebem, gdzie prelegenci bardzo chętnie tańczyli ze skąpo ubranymi Brazylijkami, przy obficie zastawionych stołach, łącznie z alkoholem. Oprócz zawodowych obowiązków miałem w Brazylii okazję zwiedzić piękne Rio, łącznie ze słynną postacią Chrystusa na górze Corcovado czy głową cukru (wysepka). Kąpaliśmy się w oceanie, a z bratem rozegraliśmy jednosetowy pojedynek tenisowy (na więcej nie pozwolił upał). Byliśmy bardzo wdzięczni Ignasiowi i jego żonie Alinie, lekarzowi medycyny, za gościnę. Alina była prezesem towarzystwa dobroczynnego „Polonia” w Rio. W czasie wojny brała udział w Powstaniu Warszawskim, gdzie została ciężko ranna. Ignaś pseud. „Wicek” jest szefem Stowarzyszenia Polskich Kombatantów w Rio de Janeiro. Z powodu przynależności do Szarych Szeregów dopiero po upływie dwudziestu lat od ukończenia Szkoły Morskiej w Gdyni otrzymał dyplom inżyniera mechaniki pierwszej klasy. Obydwoje zostali odznaczeni Krzyżami Kawaleryjskimi Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej w 1996 r. Otrzymali również Warszawskie Krzyże Powstańcze oraz Pro Memoria w Warszawie.

W porcie Santos kapitan Bogdan Gugała przywitał nas z serdecznie, proponując zmianę dotychczasowej małej kabiny jednoosobowej na dwuosobową. Naszą zajął Polak z Buenos Aires. W połowie drogi do Europy pan kapitan wezwał mnie na mostek i zakomunikował, że nazajutrz nadejdzie wielki sztorm i muszę zabrać wszystkie narzędzia i część leków do naszej kabiny, bo dojście na rufę do ambulatorium będzie niemożliwe. Dostosowałem się do polecenia, wygotowałem narzędzia i zaopatrzyłem się w leki. Następnego dnia sztorm. Kapitan woła mnie na mostek – „Co tam się dzieje? Gizela wyje!” – zapytał mnie zdenerwowany. Odpowiadam – „Już nie wyje, otrzymała leki”. – „Niedługo zrobimy zwrot, proszę szybko zejść do swojej kabiny, a żona ma być na koi” – powiedział kapitan. Znalazłem się w kabinie wraz z żoną. Usłyszeliśmy wielki huk, a następnie krzyk. Wybiegłem z kabiny, a obok stał pasażer z ręcznikiem przepasanym wokół bioder. Pytam – „Co się stało?” – „Niech doktor zobaczy!” – krzyknął. Spojrzałem do środka – w kabinie było około pół metra wody, potłuczone szkło i inne fragmenty kabiny. Koja była niemal całkowicie zniszczona przez wyrzucone uderzeniem fali okno wraz z obramowaniem metalowym. Pasażer przeżył, gdyż był akurat w toalecie. Dzięki kapitanowi Gugale przeżyliśmy sztorm. Po paru minutach przybiegł do mnie jeden z pasażerów – prof. Bożydar Szabuniewicz, z Akademii Medycznej w Gdańsku, w ręku z zakrwawionymi serwetami. – „Proszę przyjść, bo Amerykanka doznała urazu głowy, nie będąc na bezpiecznej koi” – rzekł. Wziąłem narzędzia i pobiegłem. Stwierdziłem, że trzeba szyć ranę. Po przeniesieniu na śródokręcie, klęcząc, założyłem osiem szwów. Asystował mi profesor, trzeci oficer i steward. Rana zagoiła się per primam. To był prawdziwy i udany chrzest morski dla nas. Szczęśliwie wróciliśmy do kraju i pokochaliśmy morze. W przyszłości, w różnych okresach czasu, odbyliśmy wraz z małżonką osiem dalekomorskich podróży (w tym jedną dookoła świata), podczas których byłem lekarzem okrętowym. Przemierzyliśmy ok. 200 tys. mil morskich. W podróżach badaliśmy koncentrację członków załogi za pomocą testów oraz prowadziliśmy obserwację stanu psychofizycznego po zmianach stref czasowych i klimatycznych. Wyniki badań publikowałem oraz podawałem w referatach w Polsce.

25 kwietnia 1981 r. zostałem zwolniony z wojskowej służby zawodowej na podstawie rozkazu MON z dnia 12 marca 1981 r. Przeszedłem na emeryturę wojskową w randze komandora. W czasie służby wojskowej, jak i później, nie należałem do partii. W 1982 r. uzyskałem w Warszawie zgodę na trzyletni pobyt w Algierii na stanowisku radiologa. Tradycyjnie wyjechałem wraz z żoną. Algierskie ministerstwo zdrowia  skierowało mnie na kierownika zakładu radiologii nowopowstającego szpitala u podnóża Sahary w Ksar El Boukhari.

Przydzielono nam trzypokojowe mieszkanie z grubymi antysejsmicznymi ścianami i dachem. Przez rok zmagaliśmy się z upałami, gdyż nie stać nas było na montaż klimatyzacji. Jej brak szczególnie odczuwalny był w kuchni o wymiarach dwa na trzy metry. Znajdowało się w niej tylko malutkie okno, a temperatura dochodziła nawet do 60°C, w skutek czego moją żona dostała zapalenia żył. Pewnej nocy miało miejsce trzęsienie ziemi, którego rzeczywiście w ogóle nie odczuliśmy, kiedy u zaprzyjaźnionego  słowackiego małżeństwa lekarzy o nazwisku Bereš, mieszkających w bloku, pękła ściana.

Badania radiologiczne wykonywałem w poliklinice z klimatyzacją. Zakład radiologii był skromnie urządzony. Niekiedy przyjmowałem pacjentów w algierskich mundurach, którzy w rzeczywistości byli rosyjskimi oficerami. Dyrektor szpitala okazał się miłym człowiekiem – przyjął nas bardzo życzliwie. Przez rok nie doszło do urządzenia pracowni radiologicznej, ponieważ ciemnia nie posiadała wentylacji, co uniemożliwiało jej uruchomienie. Wnętrze szpitala nie zostało zagospodarowane, a wiele elementów i urządzeń leżało pod gołym niebem na terenie obok polikliniki. Mimo tego, od strony zawodowej, byłem zadowolony z pobytu w szpitalu, rozpoznając dużo przypadków bąblowca płuc u chorych w różnym wieku i różnej płci. Nie posiadaliśmy samochodu, lecz dzięki Berešom – weterynarzowi Ivanowi i ginekolożce Marice, mogliśmy pielgrzymować samochodem na msze święte do monasteru w Tibhirine. Udawaliśmy się tam na zmianę z lekarzem dentystą, który żonaty był z murzynką. W klauzurowym monasterze (odległym od miejsca zamieszkania ok. 150 km górską drogą) witał nas zawsze ojciec Christian De Cherge. Brata lekarza Luca Dochiera nie zastaliśmy w czasie pobytów – leczył miejscową ludność i współbraci. Po mszach w klasztorze Najświętszej Maryi Panny, którego przeorem był niegdyś Polak z pochodzenia, brat Christian podawał nam wspaniały obiad, zwieńczony francuskim serem i deserem. Oprócz nas do Tibhirine przyjeżdżało wielu innych pielgrzymów z różnych zakątków Algierii. Poznałem tam lekarzy i pielęgniarki. Kilka lat później większość braci, będących zwolennikami dialogu chrześcijańsko-muzułmańskiego, została zamordowana przez ekstremistów ze Zbrojnej Grupy Islamskiej. Historię duchownych można poznać w książce pt. „Ludzie Boga” i filmie o takim samym tytule.

Po roku w Ksar el Boukhari przeniesiono nas do dużej miejscowości blisko gór Atlasu – Oum el Bouaghi, w której budowano uniwersytet. Pewnego dnia powiedziano mi, że przypuszczalnie będę wykładowcą na tej uczelni, ponieważ mój tytuł – doc. dr hab. med. we Francji i Algierii odpowiadał professeur agrégé radiologue. Umieszczono nas w mieszkaniu dwupokojowym na pierwszym piętrze. Warunki mieszkalne we francuskim budownictwie miały znacznie wyższy komfort niż w poprzednim mieście. Tym razem dysponowaliśmy dużą kuchnią.

Zostałem zatrudniony jako lekarz radiolog w dużym szpitalu, nieopodal miejsca zamieszkania. Zakład radiologii był dobrze wyposażony w niezbędną aparaturę. Będąc jedynym obcokrajowcem w pracowni radiologicznej, miałem dobry kontakt z miejscowym personelem. Pozostali polscy lekarze pracowali na innych oddziałach. Oprócz nich w mieście zatrudniano wielu polskich specjalistów, m.in. inżynierów. W niemal każdą sobotę z Konstantyny przyjeżdżał  polski ksiądz, który odprawiał w naszym mieszkaniu Mszę Święte. Weekendami zwykliśmy jeździć na wybrzeże Morza Śródziemnego, oddalone o kilkaset kilometrów. Z zarobionych pieniędzy kupiłem od Polaka używanego Fiata 125p. Jednego dnia zdecydowaliśmy się wraz z żoną odbyć podróż w głąb Sahary do znanego ośrodka turystycznego w miejscowości Biskra. Znajomi odradzali nam podróż liczącą ok. 300 km, przyzwyczajeni do bezpieczniejszych wyjazdów w grupie. Przed odjazdem radziłem się jedynie mechaników, którzy nie widzieli żadnych przeciwskazań technicznych pojazdu. Ostrzegli jedynie, aby podczas możliwej burzy piaskowej natychmiast znaleźć schronienie w jakiejś miejscowości, gdyż samochód może ulec dotkliwemu uszkodzeniu, łącznie z silnikiem. Faktycznie, po przebyciu ok. 200 km, rozpętała się burza piaskowa. Było tak ciemno, że konieczności zapalić musiałem światła. Mieliśmy szczęście, gdyż po kilkudziesięciu kilometrach trafiliśmy na miejscowość, w której znajdował się hotel. Samochód nie ucierpiał podczas żywiołu. Następnego dnia przy słonecznej pogodzie dojechaliśmy do celu. W Biskrze zastaliśmy pięknie urządzony hotel z basenem. Korzystaliśmy z atrakcji przez kilka dni. Wyżywienie dobre i różnorodne, wg życzeń. Towarzystwo międzynarodowe. W barze dostępne różne alkohole łącznie z polską wódką. W drodze powrotnej zatrzymywaliśmy się w różnych miejscach, szukając tzw. róż pustyni, widzieliśmy pasące się stada wielbłądów, obserwowaliśmy gigantyczne wydmy, małe pagórki, bardzo ciekawy krajobraz. Szczęśliwie powróciliśmy do domu.

Po dłuższym czasie znaleźliśmy się w Biskrze raz jeszcze, kiedy w Algierii odwiedziła nas córka Iwona, lekarz z Instytutu Medycyny Morskiej i Tropikalnej, wraz z mężem Tadeuszem i córką Marią. Wracaliśmy z wypoczynku inną trasą, zatrzymując się w bardzo ciekawych oazach. Doświadczyliśmy zjawiska fatamorgany. Po powrocie Iwonka zwiedzała zakład radiologii w szpitalu. Dyskutowaliśmy nad interesującymi przypadkami bąblowicy, których podczas pobytu w Algierii rozpoznałem 120. Ponadto zwiedzaliśmy z córką i jej rodziną ciekawe starożytne osiedla z czasów rzymskich. Na obczyźnie odwiedzali nas również: szwagierka Nina, brat Stanisław, brat Jerzy i siostra Halina.

Po wyjeździe Iwonki, Tadeusza i Marysi nadal kontynuowałem moje zajęcia radiologiczne w szpitalu. Po trzech miesiącach przekwaterowano nas do eleganckiego i nowoczesnego mieszkania na terenie nowopowstającego uniwersytetu. Mimo tego Danusia była nieco rozczarowana, gdyż budowa centrum naukowego nie była zakończona, a ściśle strzeżone osiedle mieszkalne niezaludnione.

Kiedy moja umowa o pracę dobiegała końca dyrektor szpitala zaprosił mnie na spotkanie proponując przedłużenie pobytu w kraju o kolejne trzy lata oraz podjęcie pracy wykładowcy na uniwersytecie. Szczerze podziękowałem za ofertę, ale odmówiłem z różnych powodów, także związanych z bezpieczeństwem. W tamtym okresie czasu wzmagały się kontrole samochodów przez żandarmerię w kamizelkach kuloodpornych, z ostrą amunicją. Istniało realne zagrożenie atakami terrorystów islamskich. Tempo budowania uniwersytetu wyraźnie spowolniło się.

Zaczęliśmy przygotowywania do powrotu. Musieliśmy m.in. udać się do Medei odległej o przeszło 300 km. W tym mieście rejestrowaliśmy samochód i tam musieliśmy go wyrejestrować. Po załatwieniu wszystkich formalności wróciliśmy do Oum el Bouaghi. Pożegnaliśmy się z dyrektorem szpitala, personelem zakładu radiologii oraz koleżankami i kolegami. Wyjechaliśmy załadowanym fiatem do portu w Algierze, skąd wypłynęliśmy promem do Francji. Na drugi dzień po południu byliśmy już w Marsylii. Przenocowaliśmy i nazajutrz ruszyliśmy przez Francję i Niemcy do Sopotu.

W 1987 r. zostałem zatrudniony w Instytucie Medycyny Morskiej i Tropikalnej w Gdyni, a Ministerstwo Zdrowia mianowało mnie na członka rady naukowej i docenta. W instytucie powstawał w nowym dużym skrzydle zakład radiologii. Co tydzień uczestniczyłem w naradach z profesorem Dolmierskim, dyrektorem szpitala, oraz przedstawicielem firmy budowlanej. Stale walczyłem o każdy metr dla przyszłego zakładu radiologii. Niestety nie udało się. Badania radiologiczne wykonywałem i opisywałem w pobliskim Szpitalu Miejskim w Redłowie. Po zakończeniu prac budowlanych urządziłem mały, lecz nowoczesny zakład radiologii, do którego szybko na moją prośbę instytut zgodził się sprowadzić tomograf komputerowy. Po zakupieniu aparatury firma skierowała mnie na czternastodniowe szkolenie do Szpitala św. Rafała w mieście Frejus w celu zapoznania się z badaniem na tomografie tego typu. Jak zwykle wyjechaliśmy wraz z żoną. Codziennie rano szedłem do szpitala, gdzie uczyłem się techniki używania aparatu. Korzystałem z doświadczeń francuskich kolegów, podglądając technikę badania poszczególnych przypadków, w tym również bąblowicy, a także chorób niespotykanych w Polsce. Koledzy i personel byli uprzejmi. Po szkoleniu wyjeżdżaliśmy z żoną na wybrzeże Morza Śródziemnego.

Po kursie wróciliśmy do kraju, a niedługo później nastąpiło oficjalne otwarcie zakładu radiologii z tomografem. Na poświęcenie aparatu i zakładu przybył biskup Szlaga lub Śliwiński. Na uroczystości pojawiła się również ekipa telewizji gdańskiej rejestrująca przebieg wydarzeń, a także przedstawiciel Zakładu Radiologii Akademii Medycznej w Gdańsku, pani dr Marianna Taraszewska oraz inni ważni delegowani goście z Trójmiasta. W dalszej pracy korzystałem z konsultacji prof. Olgierda Billewicza i dr Taraszewskiej w trudniejszych przypadkach interpretacji obrazów komputerowych.

4 października 1993 r. odebrałem pismo, w którym Instytut Medycyny Morskiej i Tropikalnej z dniem 31 stycznia 1994 r. rozwiązał moją umowę. W uzasadnieniu dyrektor naczelny szpitala Wiesław Renke powołał się na ukończenie przeze mnie 70-go roku życia.

Ważniejsze odznaczenia Jana Felczaka:

Złoty Krzyż Zasługi 1992, Krzyż Armii Krajowej 1995, Promemoria 2008, Medal Zwycięstwa Polskich Kombatantów 2009, Krzyż Kombatancki Stowarzyszenia Polskich Kombatantów Federacji Światowej 2012.

Dzieci:

Najstarsza córka Sylwa, wykształcenie średnie, pracuje w muzeum. Ma problemy zdrowotne. Nieżyjący mąż Józef Szulc, nawigator w Polskich Liniach Oceanicznych. Dzieci: Robert, lekarz medycyny, świetny okulista, specjalista w diagnostyce i leczeniu jaskry. Pracował w Szpitalu Marynarki Wojennej oraz w Instytucie Medycyny Morskiej i Tropikalnej. Od kilkunastu lat prowadzi indywidualną praktykę. Właściciel firmy „Visum” – Poradni Okulistycznej specjalizującej się w leczeniu i diagnostyce jaskry oraz innych chorób oczu, a także Poradnię Okulistyczną Dla Dzieci i Poradnię Leczenia Zeza. Wykonuje laseroterapię nowoczesną aparaturą SLT i YAG, a także badania HRT, GDx, OCT, diagnozujące jaskrę i inne choroby. Wysoko ceniony i lubiany przez pacjentów. W młodości drużynowy mistrz Polski w wędkarstwie, a obecnie fascynat turystyki. Żonaty z Elżbietą, pracującą w przychodni. Mają dwoje dzieci – Przemysław, student AWF-u interesujący się koszykówką, w praktyce, jak i poprzez dziennikarstwo sportowe, Bartłomiej, student Akademii Medycznej. Brat Roberta, Tomasz, żonaty z Jolantą, po bardzo ciężkim wypadku samochodowym jest na rencie, pracuje w firmie komputerowej. Dzieci: Anna, pracuje jako urzędnik, Karolina – młoda uczennica i rokująca tenisistka.

Córka Iwona Felczak-Korzybska, lekarz medycyny pracy, specjalista chorób tropikalnych i medycyny transportu. Przez 39 lat pracy w Klinice Chorób Tropikalnych i Pasożytniczych Instytutu Medycyny Morskiej i Tropikalnej w Gdyni, zajmowała się m.in. diagnostyką i terapią osób powracających z krajów tropikalnych, w tym misjonarzy i podróżników, leczeniem pacjentów z bąblowicą, pracą dydaktyczną i naukową  w zakresie chorób tropikalnych i pasożytniczych. Z dużym powodzeniem prowadzi badania ultrasonograficzne. Opublikowała więcej publikacji ode mnie. Mąż Tadeusz Korzybski, wieloletni pracownik  WUŻ Zarządu Portu w Gdyni i Gdańsku. Aktualny Prezes AK w kościele Gwiazdy Morza. Bezinteresownie wykonuje gigantyczną pracę w formie przywozu produktów żywnościowych i innych niezbędnych rzeczy dla osób biednych i chorych w rejonie parafii. Córka Maria Miotk, absolwentka filozofii i kulturoznawstwa UG, zapalona żeglarka, sternik morski. Reżyser  i choreograf spektakli tanecznych inspirowanych poezją, aktorka w  Sopockim Teatrze Tańca, w przeszłości także w balecie. Kreator tańca Flamenco. Wspólnie z mężem Szymonem, informatykiem, pasjonowali się również  tańcami irlandzkimi.

Córka Danuta Laskowska, mgr rehabilitacji ruchowej. Z wielkim zamiłowaniem prowadzi zajęcia sportowe z dziećmi niepełnosprawnymi. Świetny organizator imprez i zawodów sportowych na terenie Sopotu i nie tylko. Poprzez akcję katolicką wkłada ogromny wysiłek w pomoc chorym i potrzebującym. Wysoko ceniona przez przełożonych i rodziców dzieci. W okresie wakacji, w każdą środę, chodzi z dziećmi na spacery turystyczne. Opracowuje dodatkowe programy zajęć dla dzieci. Mąż Andrzej Laskowski, matematyk, programista, dr nauk technicznych. Autor wielu programów dotyczących stateczności i bezpieczeństwa statków. Część pracy dotyczyła przemysłu okrętowego. Przez 16 lat prezes AK w parafii Gwiazdy Morza w Sopocie wspólnie z Danusią. Zapalony narciarz.

Syn Olgierd Felczak, mgr archeologii, pracuje w Muzeum Archeologicznym w Gdańsku. Kierownik Pracowni Epoki Kamienia i Wczesnej Epoki Brązu. Starszy kustosz. Prezes gdańskiego Oddziału Stowarzyszenia Naukowego Archeologów Polskich. Przewodniczący KZ NSZZ „Solidarność” w Muzeum. W stanie wojennym członek tajnych struktur związkowych. Wydał kilkadziesiąt publikacji naukowych. Hobby: tenis, wspinaczka wysokogórska. Żona Lucyna, wykształcenie półwyższe, były bankowiec. Praca charytatywna w kościele Gwiazdy Morza. Dwoje dzieci: Rafał, mgr historii, Justyna, licencjatka politologii.

Rodzeństwo:

Jerzy. Najstarszy z rodzeństwa. Mgr inż. dr geodeta. Podczas okupacji żołnierz AK. Odznaczony po wojnie Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Żonaty z Janiną. Córki – Krystyna i Anna. Pierwsza ceniona w swoim fachu na wybrzeżu mgr inż. geologii. Jej mąż, Rajmund Sztompka zmarł. Syn z tego związku, Wojciech, mój chrześniak, agent celny, obecnie poważnie chory. Żonaty z Edytą – dobrane małżeństwo. Druga córka Anna – mgr ekonomii, bardzo energiczna, wielkie zdolności organizacyjne. Jej drugi mąż, Tadeusz Niedzielski, oficer, starszy mechanik okrętowy. Zakochany w swoim fachu. Mają dwoje dzieci: Jerzy – mgr nawigator, Magda – inż. hotelarstwa i turystyki.

Bolesław. Ukończył szkołę kadetów, podchorążówkę, a następnie mianowany na podporucznika. Zginął w 1939 r. Spoczywa w wojskowej mogile na cmentarzu w Stromcu koło Białobrzegów

Halina Felczak-Chmielewska, mgr filologii polskiej, wieloletni kustosz bibliotek w Warszawie. Doskonała organizatorka wystaw i miłośniczka malarstwa. Odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Mąż zginął po Powstaniu Warszawskim.

Stanisław, mgr inż. budownictwa przemysłu spożywczego. Żona Janina. Wychowali dwoje dzieci. Marek, mgr AWF, specjalista rehabilitacji – znakomicie sprawdzający się w zawodziew Warszawie, USA i Arabii Saudyjskiej. Z pierwszego małżeństwa ma córkę Martę, bardzo zdolną uczennicę. Córka Stanisława – Bożena, mgr ekonomii, bardzo energiczna i zaradna. Ma dwie córki – Katarzyna Sabat, tłumacz przysięgły języka niemieckiego, Zofia, studentka Uniwersytetu Kardynała Wyszyńskiego w Warszawie.

Kazimierz. Żonaty z Aliną. Obydwoje ukończyli wyższe uczelnie. Kazimierz ukończył również szkołę kadetów i podchorążówkę. Ciężko ranny przed promocją na stopień podporucznika podczas walk nad Bzurą. W czasie okupacji wykładowca tajnego nauczania jako oficer AK w Sochaczewie. Żona Alina. Dwie córki: Grażyna i Ewa. Obie ukończyły studia magisterskie, pierwsza jest matematykiem. Jedyny syn, Maciej – mgr inż.

Józefa. Lekarz stomatologii, wspaniała siostra i oddany pacjentom lekarz, odważna łączniczka AK. Pierwszy mąż – nazwisko Kudłaty, zmarł. Drugi mąż, Henryk Plety, mgr inż. Dzieci: Leszek, zmarł na nowotwór, Magda, uczennica.

Witold, technik geodeta, wraz z bratem Jurkiem realizował poważne projekty zaraz po II wojnie, w niebezpiecznych rejonach Polski. Żona Krystyna, przedszkolanka. Dzieci: Krzysztof i Małgorzata, również geodeci.

Maryla. Mgr ekonomii. Bardzo dbała o całą rodzinę, szczególnie opiekując się matką. Najbardziej energiczna osoba w rodzinie. Nieżyjący mąż, inżynier Tusiewicz. Dzieci: inżynier budowlany – Lidia  Mencel, Halina Turnosz – ekonomista i Mirosław – inżynier (żonaty z Aliną, mgr filologii polskiej, wychowują w duchu patriotycznym i katolickim Annę, Karola i Przemysława).

Ignacy. Żona Alina. Córka Beata, prof. informatyki i telekomunikacji, wykładowca na uniwersytecie w Rio de Janeiro, żonata z lekarzem, już nie żyjącym. Urodziła trzech synów: Bernard – absolwent wychowania fizycznego, obecnie studiuje prawo na uniwersytecie w Chile. Marcin – ukończył Wydział Okrętowy na Uniwersytecie w Rio, Stefan – student medycyny w Rio. Ignacy prowadzi przedsiębiorstwo IEA – międzynarodowa informacja morska.

Reasumując część mojej biografii zaznaczam, że moje sukcesy zawdzięczam Matce Boskiej i żonie Danusi, z którą w 1999 r. obchodziliśmy pięćdziesięciolecie małżeństwa. Jej ofiarność włożona w wychowanie czworga dzieci była ogromna, a szczególnie w okresach naszej rozłąki. Podczas pierwszego pięciomiesięcznego pobytu w Łodzi po wcieleniu do zasadniczej służby wojskowej, aby wyżywić dzieci i matkę, musiała pożyczać pieniądze, co było najbardziej przykre. Druga rozłąka, licząca trzy i pół roku, była trudniejsza, lecz przynajmniej bez większych trudności finansowych. Zamieszkanie całej rodziny w Orzyszu nie wchodziło w grę. Dzieliło nas 300 km jazdy pociągiem. Moje raporty do MON o przeniesienie długo nie dawały żadnego skutku. Boleśnie wspominam epizod, kiedy zmiażdżyłem żonie fragment czwartego palca lewej ręki. Danusia w młodości nie miała czasu na realizację swoich malarskich talentów, które zostały zauważone na lekcji w Polskim Gimnazjum w Wolnym Mieście Gdańsku. Uczniowie musieli wymalować akwarelą obrazy pt. „Życie na mojej ulicy”, które profesor wysłał do Paryża na wystawę szkół europejskich. Obraz Danusi zajął pierwsze miejsce. Tuż przed wybuchem II wojny światowej kolejny obraz małżonki pt. „Portret Chińczyka” zyskał wysoką ocenę profesora. Za jej wysiłki mogłem odwdzięczyć się tylko częściowo, zabierając ją na wszystkie zjazdy i sympozja w kraju i za granicą. To był relaks po codziennych trudach w różnych okresach naszego związku. W wolnych chwilach najchętniej grywałem w tenisa – mimo dyskopatii, którą leczyłem szpitalnie, ambulatoryjnie i sanatoryjnie, aż do kontraktu w Algierii. Z moich innych przeżyć szczególnie pamiętam przysięgę składaną Armii Krajowej oraz nadanie pseudonimu „Szczerbas”, a później pobyt w Puszczy Kampinoskiej. W sferze naukowej przeżywałem obronę pracy doktorskiej, a szczególnie denerwowałem się przed kolokwium habilitacyjnym, które uwieńczone zostało sukcesem – 28 profesorów było za, 2 było przeciwko. Wydałem 54 publikacje naukowe. W ostatnich latach pasowałem kordzikiem kilkudziesięciu uczniów dzieci I klasy szkoły podstawowej im. Armii Krajowej w Sopocie. Zawsze miało to miejsce 28 września, w rocznicę powstania Niepodległego Państwa Podziemnego. Całej mojej rodzinie dziękuję za pomoc w różnych okresach i sytuacjach, a szczególnie podczas poważnej choroby Danusi, kiedy pomocą medyczną i paramedyczną służyły ofiarnie córki – Iwonka i Danka.