Jan Nowakowski
Bursztyn, amazonit, ametyst…
Na złotnictwo/srebrnictwo był właściwie skazany. Artystyczną obróbką metali zajmował się nie tylko jego ojciec, Stanisław, ale i dziadek, Franciszek Nowakowski. To od niego wszystko się zaczęło
Aleksandra Kozłowska
 
Pachnie tu jak w zabytkowym kościele. Woń starych, drewnianych mebli miesza się z zapachem… kadzidła. – Rzeczywiście, kadzidła – przyznaje Jan Nowakowski, właściciel Artystycznej Pracowni Wyrobów ze Srebra i Brązu. – To podgrzewany bursztyn daje taki aromat. 
Wystrój wnętrza też przywodzi na myśl dawne czasy i… nieduży sezam jakiegoś Alibaby. Z popękanego sufitu zwieszają się wieloramienne, mosiężne żyrandole - w kryształowych kroplach migają słoneczne błyski. Światło załamuje się na biżuterii z kamieniami: wielkich srebrnych wisiorach z bursztynem, bransoletach z ametystami, pierścionkach z opalami i turkusem, lśni w kloszach witrażowych lamp, miękko odbija się w samowarach i mosiężnym imbryku Tuaregów. Na ścianach stary, drewniany zegar, obrazy zaprzyjaźnionych malarzy, gdański Żuraw i okręt pod pełnymi żaglami zgrabnie odtworzone w metaloplastyce i wielki fotograficzny portret młodej kobiety w sukni z przełomu XIX i XX w. – To Konopnicka? – staram się błysnąć wiedzą.
- Wszyscy tak myślą – uśmiecha się Nowakowski. – A to Orzeszkowa. Ale była pani blisko – obie pisarki, obie pozytywistki. Oryginalna fotografia, pamiątka. Obiecałem ją córce.
Skazany na złoto
Gdy pytam o jego zawód, wylicza: brązownik, metaloplastyk, złotnik, srebrnik. – Wszystkie te umiejętności posiadłem. Kawał czasu w końcu tu jestem – zamyśla się. – Jak długi? Ojciec zmarł w 1975 r., ktoś musiał się tym zająć. No to się zająłem.
Pracownia mieści się w niegdysiejszym sopockim „zagłębiu” rzemieślniczym, w pawilonie przy ul. Podjazd. Tu szył krawiec Zięba (dziś na miejscu krawiectwa ciężkiego działa sklep zielarski prowadzony przez synową Zięby), tu pracował zegarmistrz Cichosz i szczotkarz Karpiuk, piekł ciastka i drożdżówki Jankowiak z cukierni Wileńskiej. – Właśnie z Jankowiakiem ojciec zbudował ten pawilon. Jakoś na początku lat 50. Pomagałem mu i uczyłem się obróbki metali już jako uczeń liceum. Ciekawiło mnie to, ale nie widziałem się w roli złotnika. Kochałem morze (kocham je do dziś), marzyło mi się pływanie na statkach, życie marynarza, rybaka, daleki świat… Po maturze poszedłem więc do Państwowej Szkoły Rybołóstwa Morskiego w Gdyni, później powstała z niej Akademia Morska. A moje życie… No, cóż, potoczyło się jednak inaczej. 
I zaznacza: - Ale nie żałuję, absolutnie. Robię to, co kocham. A jak człowiek robi, to co kocha, to nie pracuje, tylko odpoczywa.
Na złotnictwo/srebrnictwo był właściwie skazany. Artystyczną obróbką metali zajmował się nie tylko jego ojciec, Stanisław, ale i dziadek, Franciszek Nowakowski. To od niego wszystko się zaczęło. 
Z szuflady pełnej archiwaliów Jan Nowakowski wyjmuje jeden z najcenniejszych dokumentów – oryginalną ulotkę reklamową pracowni swego dziadka. Na pożółkłym druku dawno nie używaną czcionką napisano: „Zakład Bronzowniczo-Galwaniczny. Franciszek Nowakowski. Warszawa, Wspólna, nr 18. Wykonywa wszelkie roboty w zakres bronzownictwa wchodzące jako to: roboty salonowe, kościelne, platery wszelkie reparacje, odświeżanie i odnawianie antyków, bronzów i platerów, a także złocenie tak w ogniu, jak i galwanicznie, srebrzenie, niklowanie jak również szlifowanie i polerowanie wszelkich metali. Własna Odlewnia Specjalność stylowe bronzy” (pisownia oryginalna). W prawym górnym rogu ulotki widnieje jeszcze pieczęć z napisem po polsku i rosyjsku „Wystawa przemysły i rolnictwa. Częstochowa, wrzesień 1909”.
Jan: - Pracownia dziadka działała w Warszawie do wybuchu II wojny. Mój ojciec tam się uczył, zdobywał pierwsze szlify w zawodzie – był brązownikiem i srebrnikiem. Ja urodziłem się w niełatwym czasie, bo w 1941 r., 3 maja. Dokładnie w 150. rocznicę Konstytucji 3 Maja. Tata wywiózł mamę i malutkiego mnie na letnisko, sam został w mieście. Niedługo potem trafiliśmy z mamą do niemieckiego obozu w Insterburgu. Mama dostała pracę w pralni, dzięki temu przetrwałem – tam zawsze było ciepło. Czując nadchodzący koniec wojny, Niemcy załadowali więźniów na statek i zimą 1945 r. przywieźli nas do Sopotu. Przybiliśmy do molo.
Miał wtedy 4 lata. Co pamięta? – Zburzone przez Rosjan kasyno, zniszczony Dom Zdrojowy… Byłem dzieckiem, wszystko tu wydawało mi się nowe, inne. Wpis meldunkowy dostaliśmy w lutym, a więc jeszcze przed wyzwoleniem miasta przez Armię Radziecką.
Ze wspomnień z lat późniejszych wymienia: fajfy i wieczorki taneczne „Żegnaj smutku, witaj radości” w Grand Hotelu (wchodziło się od strony parku), orkiestrę Bovery z Elizabeth Charles na wokalu (występowali na prowizorycznej estradzie przed molo), dyskoteki w legendarnym Non Stopie. 
Metaloplastycy i odbudowa Gdańska
- Po wojnie ojciec odnalazł mnie i mamę poprzez stryja, który na Wybrzeżu organizował służbę zdrowia. Do Warszawy nie było do czego wracać, pracownia przy Wspólnej nie istniała – opowiada Nowakowski. – Szybko okazało się, że w Gdańsku tata jest bardzo potrzebny. Razem z innymi metaloplastykami pod wodzą Mariana Ogorzei (ojciec był jego zastępcą) pracował w kuźni artystycznej w Gdańsku przy Ogarnej. Działali przy odbudowie miasta – rekonstruowali wiele elementów żelaznych: szyldy, latarnie, ogrodzenia, figury, w tym m.in. Neptuna ze słynnej fontanny i św. Jerzego ze smokiem z siedziby Bractwa Św. Jerzego.
Rzeźba Króla Mórz restaurowana była od 1950 r. Jak podaje Gedanopedia, „nowy trzon według projektu Tadeusza Godziszewskiego wykonał Zacheusz Pypeć, nowy trójząb – Stanisław Goździelewski, elementy ogrodzenia oraz orły i herby z bramek odtworzył Stanisław Nowakowski”. Marian Ogorzeja był też w zespole, który zgodnie z projektem Kazimierza Macura odtworzył z miedzianej blachy figurę króla Zygmunta II Augusta zdobiącego wieżę Ratusza Głównego Miasta. 
I znów Nowakowski zagląda do którejś z zakurzonych szuflad. – O! Jest! Proszę spojrzeć, mam tu cały album – na przeszklonej ladzie rozkłada, no może nie wiekową, ale dekadową z pewnością, księgę pełną wycinków prasowych. Pochylamy się nad zszarzałymi fotografiami ilustrującymi artykuły z lat 50. i 60. „Głos Wybrzeża”, rok 1954: „Neptun powrócił z ‘wygnania’ przed Dwór Artusa”, „Życie Warszawy”, rok 1960: „Wystawa prac rzemiosła astystycznego”; Stanisław Nowakowski wymieniony jest wśród najlepszych twórców. W albumie są też zdjęcia prezentujące metaloplastyczne dzieła Stanisława, w tym sporych rozmiarów gdańską panoramę udatnie odtworzoną w miedzianej blasze: Żuraw, kamieniczki nad Motławą i imponująca koga z wydętymi wiatrem żaglami (oryginał do dziś wisi na wprost wejścia do pracowni przy Podjeździe) i Matkę Bożą wykonaną dla oliwskiej Katedry. Stanisław był też autorem uczelnianych insygniów – zdobnych łańcuchów dla rektora i senatu Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Sopocie, włączonej w 1970 w skład nowo powstałego Uniwersytetu Gdańskiego. Dla „zwykłych” klientów robił zaś biżuterię, głównie z miedzi – po wojnie brakowało i srebra, i złota. 
Kulka z ametystu
Jan Nowakowski też – jak ojciec – zajmował się metaloplastyką. Do dziś – jak trzeba – odnowi, naprawi, przeprowadzi renowację nawet i mszalnych kielichów. Ale najbardziej lubi tworzyć biżuterię. Na zamówienie, według własnego projektu. Wtedy dopiero można wykazać się inwencją, pomysłowością, za każdym razem robić coś innego. A to dla każdego twórcy najważniejsze. Lubi pracować ze srebrem i złotem, lubi oprawiać nie tylko powszechny tutaj bursztyn, ale i egzotyczne kamienie półszlachetne o intrygujących nazwach: niebieskozielony amazonit, mieniący się jak zorza polarna labradoryt, ciemnobłękitny lazuryt, fioletowo-przejrzysty ametyst. Ten ostatni to zresztą ulubiony kamień Nowakowskiego, w kieszeni nosi ametystową kulkę wielkości śliwki. 
Sam szlifuje tylko bursztyn, bo jest miękki. Do innych kamieni potrzeba specjalnych, diamentowych dłuteł, a te już dawno komuś pożyczył. To zresztą trudna, czasochłonna praca, w dobie fabrycznie, masowo produkowanej biżuterii nieopłacalna. Zanika też sztuka grawerska. Gdy do pracowni zagląda kobieta z prośbą o wygrawerowanie literki „N” na złotym serduszku (na I komunię, dla swej wnusi Natalki), Nowakowski rozkłada ręce: - Ja nie graweruję. Nikt już w Sopocie się tym nie zajmuje”. 
Ale złotniczo-srebrniczy fach przekazał córce, Ance. – To niełatwa praca, wymaga dużej wiedzy. Dziewczyna jednak zawsze tym się interesowała, podpatrywała, podpytywała. Nauczyła się i teraz robi a to bransoletkę dla siebie, a to kolczyki dla koleżanek. Ale pracować w tym nie zamierza – żyje ze sprzedaży nieruchomości w Hiszpanii. 
Sopot mam we krwi
Choć Warszawiak z urodzenia, czuje się Sopocianinem. – Tyle lat tu mieszkam, mam we krwi to miasto… Moje ulubione miejsca? O, mam ich mnóstwo, choć raczej poza sezonem. Latem wolę wsiąść z rowerem w PKM-kę, dojechać do Kościerzyny i wrócić już bicyklem (wygodnie, bo z górki). Albo chociaż po lasach trójmiejskich poszusować. Zimą – wiadomo – narty. Na Łysej zęby zjadłem, można powiedzieć. I kawałek dalej - na Wieżycy. Mocno się zmieniła w ostatnich latach. Pamiętam pierwszy wyciąg, tzw. „wyrwirączkę”, potem przeszli na „talerzyki”.