Józef Kaczkowski, urodzony w 1939 roku. Były wiceprezydent Sopotu. Do miasta przyjechał w roku 1947.
Wiosna 1945 zastała mnie i moją rodzinę w Aninie pod Warszawą. To właśnie tam narodził się pomysł, aby udać się na wybrzeże. Nad morzem mieszkało moje wujostwo - państwo Kozakowscy. Przed wojną mieszkali oni w Gdyni. W 1945 roku, chyba w kwietniu ponieważ było już wtedy dosyć ciepło, wybraliśmy się całą rodziną na wybrzeże. Jechaliśmy tam ciężarówką, na którą załadowaliśmy część mebli. Nie pamiętam już dokładnie którędy żeśmy jechali. Pamiętam jedynie, że droga ta była praktycznie cała, może przesadzam, nie cała ale w wielu odcinkach zapchną stadami krów. Okazało się później, że tą samą drogą przechodzili zaopatrzeniowcy rosyjskiego wojska. Zbierali oni krowy na terenach poniemieckich i dlatego właśnie co jakiś czas spotykaliśmy je na szosie. Zwierzęta szły całymi stadami jednak nie pamiętam za bardzo, w jakim kierunku zmierzały. W każdym bądź razie trzeba było się przebijać przez te stada. Do Sopotu jechaliśmy wtedy ciężarówką. W pewnym momencie na drodze spotkaliśmy na prawdę dużo krów. Trzeba było się zatrzymać a one zalewały nas wtedy jak woda. Wlokły się powoli wokół samochodu. Musieliśmy wtedy poczekać aż przejdą ponieważ nie można już było jechać dalej. Nagle zobaczyliśmy na końcu tej fali dosyć dziwny pojazd. Okazało się, że był to karavan. Bardzo elegancki i całkowicie przeszklony. Był on ciągnięty przez konie. W środku - ale nie na sianie czy na jakiejś słomie - spali sobie spokojnie Sołdaci. Na koniach obok karawanu jechali ich koledzy, którzy prawdopodobnie też nie byli zupełnie trzeźwi. Podjechali bliżej i zaczęli być dla nas bardzo nieprzyjemni. Pamiętam, że w tym momencie kierowca, który nas wiózł dodał gazu. Ponieważ krowy już przeszły, mogliśmy jechać dalej i szybko oddaliliśmy się z tego miejsca. Dla bezpieczeństwa kazali mi się położyć na podłodze ale widziałem jeszcze jak za nami pędzą. Jadą na tych koniach i strzelają z jakiś swoich pistoletów. Na szczęście nic się nikomu nie stało. To było wydarzenie, które mocno utkwiło mi w pamięci. Niestety, nie pamiętam już z jakich powodów nie udało się nam dojechać na wybrzeże. W kwietniu tego roku musiała zaistnieć jakaś przyczyna - czy nas zatrzymali, czy też nie można było dalej jechać? Skręciliśmy gdzieś po drodze i ostatecznie dojechaliśmy do Olsztyna gdzie osiedliliśmy się na parę lat.
Do Sopotu pierwszy raz przyjechałem latem 1947 roku do mojego wujostwa. Miałem wtedy 8 lat i Sopot to były dla mnie przede wszystkim wakacje. Niewielką uwagę przywiązywałem wtedy do np. elementów infrastruktury. Liczyło się dla mnie morze i wypoczynek. Pamiętam jednak, że Dolny Sopotu był w tamtym okresie zniszczony. Nie zauważyłem jednak jakiś kompletnych gruzów ponieważ zostały już usunięte. Olsztyn, w którym mieszkałem był natomiast w większości spalony i żyło się wśród ruin. Dolny Sopot mimo zniszczeń wyglądał i funkcjonował inaczej. Pamiętam, że była tam nawet jakaś wystawa - terenach byłego Casina, wybudowano prowizoryczne baraki gdzie się znajdowała. Jeśli chodzi o Gdańsk również dało się zauważyć znaczące zniszczenia. W Sopocie mieszkałem przy Krasickiego 10 w dosyć dużej kamienicy, której była tylko połowa. Druga jej część była zburzona lub musiała zostać zniszczona jakąś bombą. Wydaje mi się, że nie została spalona ponieważ nie było śladów po smolone. Drugą część dobudowano chyba w latach 50'.
Właściwie Sopot tamtych lat składał się dla mnie z morza, kąpieli, piasku i przechadzek po molo. Na zdjęciu, które tutaj udostępniam widać tabliczkę na końcu mola. Znajdowała się tam jakaś kawiarnia. Nie pamiętam tego miejsca ale a chodziliśmy często po molo. No ale tabliczka "jest jak byk", także widocznie była tam jakaś kawiarnia. Szwendaliśmy się też po okolicznych lasach. Sopocki las jest piękny! Szczególnie
zachwycił mnie widokiem na morze. Któregoś razu, kiedy bawiliśmy się przy obecnym punkcie widokowym gdzie kiedyś zaczęto budować skocznię narciarską, a było to w roku 1947 lub 1948 lub 1949, wygrzebaliśmy z dziupli pistolet. Był on starannie owinięty w jakiś materiał. Kiedy rozcięliśmy te wszystkie opatrunki przesiąknięte jakimiś smarem okazało się, że broń jest w bardzo dobrym stanie. Trochę się przestraszyliśmy bo przecież broń to broń. Zakopaliśmy go zaraz w jakimś innym miejscu. No ale mimo wszystko było to nie byle jakie znalezisko. Być może był on pozostałością po pobycie proakowskiej grupy na tych ziemiach. Ktoś się rozbrajał i swoją broń schował w tym drzewie. Wydaje mi się, że nie należało to do Niemców. Wyglądało bardziej na pozostałości po działalności polskiej. Później natykaliśmy się jeszcze w tych lasach na szczątki najprawdopodobniej niemieckich żołnierzy. Było to w takich chaszczach, przez które ciężko się było przedrzeć. Pamiętam strzępy munduru, hełm, trochę kości. Służby porządkowe nie dotarły widocznie w tak odległe miejsca. I na takie, już bardzo zresztą zniszczone szczątki żeśmy się natknęli.
To wszystko, co mogę powiedzieć o Sopocie tamtych lat.
 
*Praca konkursowa - Jakub Kaczkowski, Dominika Cobel, II Liceum Ogólnokształcące im. Bolesława Chrobrego w Sopocie