Podróż przez życie i pół świata
Tekst: Aleksandra Kozłowska
Przyjaciele mówią na nią „Aśka”, choć w dowodzie ma Izabela Bożena. - Ale kiedyś, jeszcze w liceum ktoś uznał, że te imiona kojarzą się z osoby dużą i poważną. A ja zawsze byłam drobna. „Aśka” miała do mnie bardziej pasować. I chyba faktycznie tak jest, bo „Aśką” zostałam do tej pory.
Kresowiacy
„Aśka”, czyli Izabela Bożena Jaśkiewicz (z domu Płocka) w Sopocie mieszka od 1962 r. Urodziła się bowiem w Płotach, w szczecińskim.
- Pochodzę z rodziny kresowiaków, przed wojną mieszkali w Stefanowie, w powiecie Bielsk Podlaski. Ale ukochany i często wspominany dom znajdował się w majątku Rydzewo na terenie dzisiejszej Białorusi. Stanisław Boguszewski, dziadek ze strony mamy zmarł na początku II wojny. Dobrze pamiętam jednak babcię Karolinę – trzymała porządek twardą ręką. Natomiast dziadek ze strony mojego ojca, Stanisław Płocki przed wojną był urzędnikiem w Bielsku Podlaskim. Zmarł tuż przed wojną, mówiło się, że na płuca - opowiada Izabela. – Jego żona, babcia Zofia przeżyła wojnę, mieszkała z siostrą mego ojca w Lublinie.
Podczas wojny Jadwiga, mama Izabeli działała w AK, była łączniczką. Trafiła za to do obozów w Buchenwaldzie i w Ravensbruck, spędziła tam w sumie rok.
Ppor. Bolesław Boguszewski, jedyny brat Jadwigi był strzelcem pokładowym w RAF-ie. Zginął w lipcu 1942 r. podczas przymusowego lądowania poważnie uszkodzonego samolotu, pochowany jest na brytyjskim cmentarzu wojskowym w Kilonii.
Po wojnie rodzice Izabeli - Jadwiga i Józef (też walczył w AK) przenieśli się na Ziemie Odzyskane, do Płotów. Izabela pamięta niedokładnie zamalowane napisy na poniemieckich sklepach i sąsiadów z różnych stron – nie tylko Polaków, ale i Ukrańców przesiedlonych podczas akcji Wisła, a także repatriantów ze Lwowa. Wszyscy chcieli ułożyć sobie nowe życie. To łączyło, Izabela mówi, że relacje układały się bezkonfliktowo. – Mama zajmowała się domem i ogrodem, później poszła do pracy – najpierw w laboratorium, potem była przedszkolanką. Bardzo to lubiła. Po latach nieraz mijałyśmy na ulicy jakiegoś dryblasa, który z szacunkiem kłaniał się mamie. „A, to mój przedszkolak Józio” – wyjaśniała.
Ojciec Izabeli był zaś urzędnikiem w lokalnym GS-ie. Córka wspomina jak motocyklem jeździł na inspekcje.
Sopot
Babcia Karolina zamieszkała natomiast razem z jedną z córek (było ich w sumie sześć, do tego jeden syn) - ciocią Heleną w Sopocie.
Ciocia Helena w 1934 r. ukończyła farmację na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie – Izabela do dziś ma oryginał jej dyplomu. Siostry Heleny pokończyły szkoły w Grodnie.
Ciocia Helena, farmaceutka spędziła pięć lat na Syberii. Jej mąż był przedwojennym oficerem wojska polskiego - zaginął bez śladu i do tej pory nie wiemy, gdzie jest pochowany. Ciocię NKWD zabrało na Sybir. W pewnym momencie pozwolono im wrócić. Wtedy ciocia przyjechała do Sopotu, pracowała w aptece Pod Orłem.
I to właśnie do cioci Heleny przyjechała 13-nastoletnia Izabela. – To była decyzja rodziców. Sami też planowali przenieść się na Wybrzeże, ale w Płotach mieli duży dom, zakorzenili się. Mój brat chodził tam do szkoły, w końcu więc rodzice pozostali w szczecińskim.
Izabela początkowo nie była zachwycona zmianą. Choć znała Sopot – regularnie przyjeżdżała tu na wakacje i na święta – na jednym ze zdjęć stoi na molo z wielką kokardą we włosach i zimowym płaszczyku, denerwowała się nową szkołą (SP nr 7, naprzeciwko kortów), gdzie zaczęła siódmą klasę. Ale ciocia wykazała się dużym wsparciem. Pierwszego dnia odprowadziła nową uczennicę pod szkołę, znalazła jej pierwszą koleżankę.
Potem Iza już bez stresu zaczęła naukę w I Liceum Ogólnokształcącym w Sopocie. – U legendarnej dyrektor, pani Emilii Narudzkiej – dodaje Aśka. - Słynęła z surowości i dyscypliny. Było np. bardzo źle widziane, by dziewczęta chodziły do popularnego wówczas Non Stopu. Byłyśmy panienkami z dobrych domów i nie wypadało, byśmy odwiedzały big-beatowe kluby. Pamiętam też, jak latem (byłam wtedy w klasie maturalnej, miałam 18 lat) szłam ulicą w modnych wtedy szpileczkach i spotkałam panią dyrektor. Tak mnie spiorunowała wzrokiem, że natychmiast chciałam wyskoczyć z tych szpileczek i biec boso przepraszając, że ośmieliłam się je w ogóle włożyć.
W szkole obowiązywały granatowe mundurki z białymi kołnierzykami, których czystość regularnie sprawdzano, podobnie jak to czy tarcza szkolna była przyszyta czy tylko przypięta agrafką. Ale najwidoczniej według dyrektor Narudzkiej skromnością i powagą stroju należało się wykazywać nawet w wakacje.
Klasę i liceum Izabeli szeroko opisał jeden z jej szkolnych kolegów – Gabriel Oleszek - późniejszy marynarz, kapitan statków i pisarz-amator, autor sopockich wspomnień z cyklu: „Kiedy byłem małym/średnim/dużym chłopcem”. - Byliśmy zgraną paczką - wspomina Aśka. - Spotykamy się do tej pory: Krysia, Basia, Teresa, Olek, Gabryś.
Akademia Medyczna
Lata szkolne wspomina więc z przyjemnością. – Lata 60., 70. System trwał, ale nie zdawaliśmy sobie sprawy z polityki, to przyszło później – mówi sopocianka. – Wtedy po prostu cieszyliśmy się młodością i tym, co było. Miało się dom, zawsze było co zjeść, w co się ubrać. Co roku jeździłam na wakacje w Płotach, wesołe lato na łonie natury. Kwitła kultura – z ciocią Helą chodziłam na koncerty, do teatru Kameralnego, do Opery Bałtyckiej – do dziś pamiętam mój pierwszy spektakl „Pan Twardowski” i to jak wystraszyłam się diabła.
Myśląc o przyszłości nie widziała się ani w roli aktorki (choć był to złoty czas Bardotki, Sophii Loren, Poli Raksy czy Kaliny Jędrusik), ani modelki, czy w ogóle żadnej znanej osobowości. Pociągało ją – jak mówi - grzebanie w starociach, archeologia, ewentualnie architektura wnętrz. – Ale byłam pod dużą presją rodziny. Jedna ciocia była lekarzem, druga farmaceutką. Pchnięto mnie więc w tym właśnie kierunku. Poszłam na farmację na Akademii Medycznej w Gdańsku.
Lekarką była też kuzynka Izabeli. Pracowała w Zakładzie Patomorfologii AMG i to przez nią Izabela poznała swego przyszłego męża - Kazimierza Jaśkiewicza. – I tak zaczęła się nasza wspólna podróż przez życie i pół świata.
Kazimierz Jaśkiewicz urodził się w 1942 r. w Lachowiczach koło Nowogródka. Po wojnie rodzina, jak wielu repatriantów z terenów dzisiejszej Litwy i Białorusi przeniosła się na Wybrzeże. W 1966 r. Jaśkiewicz ukończył Akademię Medyczną w Gdańsku, cztery lata później został asystentem w Zakładzie Patomorfologii AMG. Doktoryzował się na podstawie pracy „Przewlekłe zapalenie mięśnia serca u myszy po zakażeniu wirusami Coxsackie B3 i jego leczenie”.
Emigracja
W 1980 r. Jaśkiewiczowie wyjechali z Polski. – Było to jeszcze przed Solidarnością. Gdybym wiedziała, że powstanie, pewnie nigdy bym nie wyjechała. Ale kto mógł przypuszczać, że historia tak się potoczy? – mówi dziś Izabela.
Odbyli więc „klasyczną” wówczas drogę: bezpowrotna wycieczka do Wiednia, stamtąd lot do Australii. - Już po kilku dniach od wizyty w australijskiej ambasadzie znaleźliśmy się w Melbourne. Nie prosiliśmy o azyl polityczny, powody naszej emigracji nie były polityczne, ani ekonomiczne. To była chęć mieszkania gdzie indziej niż w Polsce. Mąż uważał, że tu nie ma dostatecznej możliwości rozwoju naukowego. Ale decyzja o wyjeździe nie była nagła ani łatwa, dość długo do niej dojrzewaliśmy.
Na Antypodach okazało się jednak, że nie wszystko układa się pomyślnie. – Nie powiedziano nam wcześniej, że aby pracować w Australii jako lekarz, należy praktycznie powtórzyć całe studia! Mimo dyplomu i doktoratu z Polski. Mąż oczywiście nie zamierzał studiować od początku, znalazł pracę jako patolog w laboratorium Mont Park Hospital w Melbourne. Ja pracowałam jako technik w szpitalu Saint Vincent.
W Australii mieszkali cztery lata. Trochę zwiedzali kontynent, odbyli też podróż na Bali. By Kazimierz mógł pracować jako lekarz, rozsyłali CV po całym świecie. I przyszło zaproszenie do… RPA.
- Mąż dostał możliwość nostryfikacji dyplomu i pracę na patologii w anglojęzycznym szpitalu Groote Schuur w Kapsztadzie, tym samym, gdzie w 1967 r. przeprowadzono pierwszą udaną transplantację serca. Mnie miało wystarczyć to, że jestem doctor`s wife. Ale nie wystarczyło. Zgłosiłam się do innego kapsztadzkiego szpitala – Tygerberg Hospital, gdzie dominował język afrikaans jako wolontariuszka na farmacji. Nikt tam nie słyszał o studiach farmaceutycznych w Polsce, ba – o samej Polsce też niewiele wiedziano. A ja przecież miałam i wykształcenie, i doświadczenie. Sześć lat przepracowałam w aptece przy Bitwy Oliwskiej na Żabiance.
Pięć dni w buszu
Tygerberg Hospital zgodził się na wolontariat Izabeli. Jej przełożeni zobaczyli, że jest uparta, że ma wiedzę. Sprawdzili możliwość nostryfikacji jej dyplomu, przy okazji uznali ważność sześciu polskich uczelni medycznych, w tym gdańskiej. Izabela dostała zatrudnienie, a następni polscy farmaceuci w RPA mieli już przetarty szlak.
- Świetnie mi się tam pracowało - wspomina. - Owszem, byliśmy na początku traktowani jak dziwo i atrakcja w jednym, jak wspomniałam – o Polakach niewiele wiedziano. Ale mimo to przyjęto nas z otwartymi ramionami. Byliśmy zapraszani na imprezy rodzinne i towarzyskie, szybko zaprzyjaźniłam się z białymi Afrykanerkami, miałam też bliskie koleżanki wśród afrykańskich pielęgniarek. Zapisałam się do organizacji turystyczno-sportowej. Jeździliśmy na pięć dni w busz – z plecakami, noclegami na pryczach w prostych chatach. Trochę jak w harcerstwie. Byłam na czterech takich wyprawach. A w pracy z czasem awansowałam na kierowniczkę filii dużej apteki, która podlegała niedużemu szpitalowi Victoria.
Ale druga połowa lat 80. i początek 90. to w RPA wciąż czasy apartheidu i segregacji rasowej. Osobne wejścia dla białych i czarnych, osobne okienka w aptece, ścisły podział na dzielnice czarne i białe. Przełomem był rok 1994, kiedy to odbyły się pierwsze powszechne, wielopartyjne, demokratyczne wybory parlamentarne w RPA. Wygrał je bezapelacyjnie Afrykański Kongres Narodowy, którego działaczem był m.in. słynny Nelson Mandela.
- Po tym przełomie zaczęłam się bać. Fala rozbojów i gwałtów, RPA stało się jednym z najbardziej niebezpiecznych krajów na świecie.
Wielu białych wtedy wyjechało. My również. Wróciliśmy do Polski.
Znowu w Polsce
Gdy pytam jak po 15 latach życia za granicą Izabela odnalazła się w kraju, nie ukrywa, że źle. Nie chce nawet do tego wracać. - Chodzi o mentalność. W Kapsztadzie wprowadziłam się jako zupełnie obca, Polka, a wszyscy przyjmowali mnie z bardzo pozytywnym nastawieniem. W Polsce po powrocie każdy patrzył spode łba. Dorobiła się, wróciła, a po co? Objawiła się słynna polska podejrzliwość, nieufność, zawiść. Tam, gdy chodziliśmy po górach, witaliśmy napotkanych turystów: „Dzień dobry. Jak się masz?” Tu idziemy do lasu, kłaniamy się i… cisza. Tylko szepty: „Znasz ich?”. „Nie”. „Dziwni jacyś”. W powietrzu wisi bezinteresowna niechęć. Na wszelki wypadek cię nie lubię. Ale dawna przyjaciółka Krysia i koleżanki przyjęły Aśkę tak, jakby widziały się wczoraj. Lata rozłąki nie miały znaczenia.
Oboje wrócili tu do pracy. Kazimierz (w RPA zrobił profesurę, był członkiem Royal College of Pathologists) do Zakładu Patomorfologii AMG, Izabela do pracy w aptece.
We wrześniu 2009 r. profesor Jaśkiewicz zmarł po ciężkiej chorobie.
Świat stoi otworem
Ciekawość świata pozostała w Izabeli. Była m.in. we Włoszech, w Turcji, Hiszpanii, Maroku, Brazylii i Peru. W planie są już kolejne podróże. - Jak się wyjeżdża i wraca, nigdy już nie jest się tym samym człowiekiem – uśmiecha się. - Utrzymuję kontakty ze znajomymi z Australii i z RPA, nie tylko z Polakami. Czuję się przy tym sopocianką, chociaż nie lubię Sopotu latem. Nie jest to ten „mój” Sopot.
„Jej” Sopot to ten, który kojarzy się z jej dzieciństwem i młodością: ulica Podjazd z „odwiecznymi” małymi sklepikami, nieczynnym już zakładem szczotkarskim, pasmanteria na Al. Niepodległości, gdzie nawet drzwi pozostały te same, rynek… Ale nie znaczy to, że Izabela żyje tylko przeszłością, o, nie. – Czas spędzam bardzo aktywnie: chodzę na jogę, na wykłady Uniwersytetu Trzeciego Wieku na SWPS - bardzo lubię nasze spotkania z Przemkiem Staroniem z filozofii, psychologii. Dyskutujemy na bieżące tematy. Oczywiście wśród słuchaczy dominują kobiety, jest tylko jeden pan. Zabawne, że potem mężczyźni utyskują, jak to się starzeją.