Hildegarda Fritzler
Ostatnia jesień w Sopocie była ciepła i bardzo łagodna. Herta Tiede i ja miałyśmy przed Kasino Hotel swoje kosze plażowe do 15 października i przebywałyśmy tam codziennie ze wszystkimi dziećmi. Ja z piątką i z opiekunką Ingelore, Herta z dwojgiem i trzecim w drodze. Za nami stał Kasino Hotel (dzisiejszy Grand Hotel) zajęty przez rannych żołnierzy. Również pani Kossak z dziećmi i pani Ewert z dziećmi spędzały tam wiele czasu. Około Bożego Narodzenia krążył makabryczny dowcip: Bollermann spotyka Wilutzkiego z plecakiem i kocem. „Dokąd się wybierasz?”. „Do Prus Wschodnich, chcę dołączyć do wehrmachtu”. „Możesz się stąd nie ruszać, oni będą tędy wracać”. Znów lodowaty strach. Kto opowiadał takie rzeczy na głos, ten ryzykował kacet. W ciągu ostatnich dwóch lat często musieliśmy schodzić nocą do piwnicy, choć celem nalotów rzadko był Gdańsk czy Sopot, samoloty zwykle przelatywały dalej, nad Polskę. Helmut zawsze dostawał wcześniej ostrzeżenie i natychmiast musiał wychodzić. Od roku 1942 miałam do pomocy Rosjankę Zinę i opiekunkę do dzieci Ingelore, która jednak zawsze najpierw chciała ubrać się sama i chwytała swoją walizkę. Jörg i Gundel, nieprzytomne ze snu, przy drobnej pomocy ubierały się same. Troje małych owijaliśmy w koce i znosiliśmy do piwnicy. Na dole cała trójka się moczyła. Zawsze! W piwnicy opowiadało się bajki aż do odwołania alarmu. Jeśli alarm ogłaszano przed południem, musieliśmy pędzić, żeby odebrać dzieci ze szkoły i z przedszkola. Sylwestra z 1944 na 1945 r. spędziliśmy wieczorem u państwa Tiede razem z małżeństwem Müllerów (prezydent policji w Gotenhafen[2]). Dyskutowaliśmy o artykule w tygodniku „Das Reich” zatytułowanym „Nasze uzasadnione perspektywy (lub nadzieje)”. Chodziło o cudowną broń i o armię zastępczą. Nasza pewność siebie była jednak mocno nadwątlona. Günter powiedział: „Ależ oni nie mogą oddać całych Niemiec Wschodnich”, czy coś podobnego. Oschłe pytanie Helmuta: „Czemu nie mogą?” od razu obnażyło rzeczywistą sytuację. W domu Helmut zatoczył cyrklem na mapie promień 100 km wokół Gdańska. W Prusach Wschodnich przechodził on przez Braniewo. „Jeśli Ruscy przekroczą ten krąg, musicie uciekać” – [rzekł]. Nastąpiło to wkrótce.
Już od tygodni uciekinierzy z Prus Wschodnich przejeżdżali przez Gdańsk. Powiadano, że gdańszczanom nie wolno uciekać, zanim nie przejdą elblążanie. Mimo to wiele osób opuszczało Gdańsk. W dniu 19 stycznia zadzwoniła Trude Schiller z pytaniem, kiedy chcemy wyjechać; ona poprzedniego wieczoru wsadziła matkę do pociągu jadącego do Kilonii. Georg Lippke uważał, że jeszcze długo nie będziemy musieli odjeżdżać i że zawiadomi nas w porę. Dla Helmuta i dla Güntera Tiedego było to zbyt ryzykowne. Georg zawsze był optymistą. W sobotnie przedpołudnie udałam się do odpowiedniego urzędu, żeby dostać zezwolenie na wyjazd, bez którego nie można było kupić biletów. Doradzono mi poufnie, żebym złożyła wniosek o zezwolenie na wyjazd w celu uregulowania sporu spadkowego w Niemczech. Dzięki temu miałam prawo wyjechać z całą piątką dzieci! Ilse obchodziła urodziny 21 stycznia, pojechałam jeszcze normalnie do Gdańska, było całkiem spokojnie, spotkałam tam Grete Voigt oraz Marianne, Grete Sonntag i kilka innych osób. Jeszcze nie traktowaliśmy tego wszystkiego całkiem poważnie! Rankiem 22 Helmut zażądał, żebyśmy wyjechali. Z kawałka materiału dałam jeszcze w N.S.-Frauenschaft[3] skroić ubranie dla Jörga. Wszystkie urzędy, biura itd. działały jak w czasie trwałego pokoju. Zina ugotowała nasze ostatnie kury. Ingelore otrzymała w ostatnich dniach zgodę rodziców na to, żeby wyjechać ze mną. Ja beztrosko przejęłam za nią odpowiedzialność, co – jak się miało okazać – w wypadku 16-latki wcale nie było proste. Tak czy owak, nie dorwali jej Rosjanie. Każdemu dzieciakowi zawiesiliśmy na piersi skórzany woreczek zawierający 50 marek oraz kartkę z imieniem i nazwiskiem, danymi rodziców, wyciągiem z metryki urodzenia i czterema adresami w Niemczech (Kostrzyn, Konstancja, Berlin i Hamburg). (Jedną walizę wysłałam już w sierpniu do Kostrzyna, lecz zaginęła, a jedną jesienią do Saksonii). Na płaszcze dzieci naszyłyśmy białe łaty z nazwiskiem i miejscem przeznaczenia – Anklam pod Szczecinem, rodzina Boedeckerów. Jörg i Gundel mieli szkolne tornistry do pełna załadowane bielizną, na którą Gundel położyła lalkę Resi, a bliźniaczki i Dirk – małe plecaczki z bielizną, Dirk dodatkowo emaliowany nocniczek po brzegi wypchany dziecięcymi pończochami. Każde z nich miało na sobie dwa ubrania, długie spodnie, płaszcz, możliwie mocne buty. Ja – bardzo dobre buty górskie Helmuta. Miałam obłędnie ciężki plecak i walizkę. Do ciała przywiązałam skórzany woreczek z biżuterią i pieniędzmi, na ramieniu, na długim rzemieniu zawiesiłam skórzaną torbę służby pomocniczej lotnictwa z dokumentami. Miałam na sobie długie spodnie od dresu Helmuta, dwie suknie i gruby płaszcz zimowy. Zjedliśmy jeszcze dobry obiad i w przypływie nagłej obojętności nie sprzątnęliśmy stołu. Ale meble były zabezpieczone przed kurzem (!) – zakryliśmy je prześcieradłami, a świeżo uprana bielizna, czekająca na zmaglowanie, leżała przykryta w koszyku dla niemowlęcia. Tym ściągnęłam na siebie burę mojej siostry Ilse, która przyszła jeszcze raz do naszego domu i stwierdziła, że powinnam była starannie ułożyć bieliznę w szafie. I tak to o wpół do trzeciej w południe wyruszyliśmy w drogę. Miałam wtedy 38 lat i woreczek żółciowy pełen kamieni, ale poza tym byłam zdrowa. Zina miała lat 27, Ingelore – 16, Jörg – 8, Gundel – 6, bliźniaczki [Hedda i Mechthild] – 4, Dirk – 2. Załadowaliśmy nasz wózek ręczny do pełna: na samym dole dwa sienniki, zszyte ze sobą koce, do których napchałam dwie podwójnie obleczone puchowe kołdry, materac, sześć poduch (wszystkie podwójnie obleczone) i dwie derki podróżne. Na to poszła cała reszta gratów. Garnek z gotowanymi kurami, inne artykuły spożywcze. Dla każdego sztućce (srebrne), itd. Łącznie osiem osób i 14 sztuk bagażu. Zamknęliśmy dobrze dom od wewnątrz i wyszliśmy tylnymi drzwiami, które następnie zabiliśmy gwoździami. Na zawsze opuściliśmy nasz dom i znaleźliśmy się na zewnątrz, przy 30-stopniowym mrozie, wśród grubych płatków padającego śniegu. Babcia Fritzlerowa zobaczyła później przypadkiem, jak Rosjanie wywozili nasze piękne antyczne meble. Z pewnością przy okazji znaleźli też ukryte na dole pod ziemniakami empirowe srebra i zbiór cennych figurek z porcelany. Tak więc wymaszerowaliśmy w zadymce. Po krótkim odcinku drogi na dworzec główny (ok. 10 minut) Dirka ledwo było widać spod śniegu. Peron był pełen uciekinierów z Elbląga. Na dworcu spotkaliśmy przypadkiem dziadka Fritzlera, który miał coś do załatwienia w Gdańsku. Nie mógł nam pomóc, musiał sam wcisnąć się jakoś do pociągu. To był ostatni raz, kiedy go widzieliśmy. Helmut powiedział nam, że około godziny 22 lub 23 odjeżdża pociąg do Berlina przez Szczecin, powinniśmy więc wcześniej dotrzeć do Gdańska. Na gdańskim dworcu był już tłum. Zostawiliśmy Zinę (z pełnym zaufaniem) w jakimś zakamarku z całym bagażem. Zaprowadziłam dzieci z Ingelore do mojej matki. Rozmawiałyśmy krótko, bo chciałam „tylko szybko” nadać walizki na bagaż, a następnie wrócić, pożegnać się z nią i odebrać dzieci. Ale więcej już jej nie zobaczyłam. Po trzech godzinach stania udało mi się nadać jedną walizę. Przez to nie było już czasu, żeby wrócić do matki. Zadzwoniłam i kazałam Ingelore przyjść z dziećmi na dworzec. Poszła z nimi też Ilse. Wybiegłam im naprzeciw, spotkałam wszystkich na zupełnie ciemnej ulicy, pożegnałam się z Ilse i poszliśmy z dziećmi na dworzec. Tam, jak było umówione, spotkaliśmy Helmuta. Tunel, prowadzący do pociągów dalekobieżnych, był zapełniony tłumem. Helmut (będący w uniformie) przeprowadził nas na peron po torach pociągów podmiejskich, dzięki czemu ominęliśmy tunel. Całe szczęście, że Helmut nie został powołany do służby i że dobrze znaliśmy Gdańsk. Pewien urzędnik kolejowy obiecał Helmutowi zatrzymać wolny przedział w pociągu. Okazało się to niemożliwe, bo ludzie wsiadali przez okna. Do pierwszego pociągu w ogóle nie zdołaliśmy wsiąść. Gdy nadjechał drugi, Helmut szybko wszedł do środka, my podawałyśmy mu przez okno dzieci i cały bagaż, a następnie same wdrapałyśmy się do przedziału. W którymś momencie pociąg zaczął się toczyć i Helmut został na peronie. Nieznana dla wszystkich przyszłość – to uczucie, którego nie da się opisać. W przedziale było ponad 20 osób, wśród nich także ludzie z niemowlęciem. Inge i ja miałyśmy miejsca siedzące. Każda z nas trzymała na kolanach jedną z bliźniaczek, Zina siedziała na rozłożonym na podłodze sienniku i trzymała Dirka, swojego „Malenkoja” – podczas całej ucieczki nie spuszczała go z oka i prawie wcale nie wypuszczała z rąk. Jörg i Gundel siedzieli na kolanach u innych ludzi, nikt nie mógł się położyć, mimo zmęczenia, bo było za ciasno. Z powodu zimna na zewnątrz pociąg był bardzo mocno ogrzewany. A my wszyscy mieliśmy na sobie za dużo ciuchów. To była męka. Jechaliśmy przez całą noc. Mechthild krzyknęła parę razy histerycznie, bo przestraszyła się obcej twarzy w ciemnym korytarzu. Poza tym wszyscy milczeli – z wycieńczenia, ze strachu przed nisko latającymi samolotami szturmowymi, z bólu rozłąki i z lęku przed przyszłością. Kiedy przybyliśmy rankiem do Szczecina, kilkoro dzieci w pociągu już nie żyło – zostały zgniecione lub się udusiły. (Także pani Busch, jak mi później opowiedziała, jechała tym pociągiem ze swoim sześciotygodniowym dzieciątkiem, które udusiło się podczas jazdy). W Szczecinie znów musieliśmy wychodzić przez okno. Naszym celem było Anklam, a tam – pani Boedecker, moja dawna przyjaciółka. Na peronie oficer kolejowy zapytał mnie, czy jesteśmy uciekinierami. Dopiero wtedy pojęłam, że naprawdę nimi jesteśmy. Powiedział, że na innym torze stoi pociąg do Hamburga. Nie mógł powiedzieć mi otwarcie, że nie uważa już linii Odry za bezpieczną. Wiedziałam, że Hamburg stale przeżywa ciężkie naloty bombowe, że mieszkańcy miasta od dawna już zaludnili Szlezwik-Holsztyn oraz Lüneburger Heide[4], więc zdecydowałam się na Anklam. Bez wątpienia łatwiej dotarlibyśmy do Hamburga, ale znalezione tam w zimie lokum byłoby znacznie gorsze. U Boedeckerów nie byliśmy zameldowani, oni mieszkali daleko poza Anklam na osiedlu Luftwaffe. Dość przerażona, ale skora do pomocy, umieściła nas najpierw u siebie i szybko wystarała się dla mnie o przydział opuszczonego przez mieszkańców umeblowanego mieszkania w sąsiednim domu. Po dwóch dniach mogliśmy się tam przenieść, akurat kiedy przybyła jej matka, teściowa i teść, którzy byli bardzo oburzeni, zastając nas w Anklam. Jednak później wszystko dobrze się ułożyło. Nasze mieszkanie było w pełni umeblowane, z piwnicą pełną ziemniaków i koksu. Nawiązałam kontakt z właścicielką, wdową po oficerze Luftwaffe, i nawet płaciłam jej czynsz.
W dniu 30 stycznia na parę dni urlopu przyjechał Ernst Boedecker. Powiedział mi, że wojna jest przegrana i że nie mamy najmniejszych szans. Wypłakałam się wtedy raz bez żadnych hamulców – i odtąd nigdy więcej! Urządziliśmy się jakoś w Anklam, Jörg i Gundel chodzili do szkoły, ale tylko przez krótki czas, bo naloty mnożyły się w ciągu dnia i wolałam nie wypuszczać dzieci z domu. Inge i Zina musiały kopać rowy przeciwczołgowe. Dostałam wiadomość, że wkrótce odjedzie pociąg z uciekinierami do Heide w Holsztynie. Do odjazdu pozostała już tylko godzina, nie mogłam się tak prędko spakować, zwłaszcza zaś – ściągnąć Inge i Ziny. Raz pojechałam do Pasewalk, żeby zapytać o nadany bagaż. Starsi oficerowie z gdańskiej policji obrony powietrznej powiedzieli mi tam, że ich młodsi koledzy, a więc również Helmut, walczą na Żuławach i że nie ma dla nich szansy ucieczki. Wszędzie w mieście rozpytywałam się o gdańszczan. Na policji powiedziano mi, że pani Müller, żona prezydenta policji z Gotenhafen, jest w Anklam. Odnalazłam ją i postanowiłyśmy wyruszyć dalej wspólnie. Dr Renate Müller studiowała nauki przyrodnicze. Miała przy sobie rodziców (ojciec był nauczycielem w Nadrenii), dwoje dzieci w wieku Jörga i Gundel oraz niemowlę. Była bardzo afektowana i zgoła histeryczna, fakt zaś, że jej mąż jest prezydentem policji, zdawał się dodawać jej skrzydeł. Jej dzieci były inteligentne, ale rozpuszczone. Poprzez swojego brata, który zginął na wojnie, miała związki z posiadłościami w Neubrandenburgu i Nessendorfer Mühle pod Blekendorf. Najpierw pani Wiefel (matka pani M.) i ja pojechałyśmy do Neubrandenburga i dalej, do majątku Riepke, gdzie na naszą prośbę wyrażono gotowość przyjęcia nas. Wciąż jeszcze wierzyłyśmy, że po drugiej stronie Odry będziemy bezpieczne. Była to błędna decyzja, która jednak pozwoliła nam przynajmniej odbić się od Anklam. W drodze powrotnej pani Wiefel i ja dostałyśmy się przed dworcem pod ostrzał lotniczy. Dwie rosyjskie pilotki ostrzeliwały tłum tłoczący się przed dworcem. Schroniłam się za grubym słupem ogłoszeniowym. Obie maszyny zostały wkrótce potem zestrzelone. Z Anklam wyruszyliśmy 16 kwietnia. Teraz już 14 osób plus bagaż. (Pani Müller nie miała wiele, polska służąca, która miała donieść jej w Gotenhafen na statek dwie walizki, zniknęła gdzieś z obydwiema). Wystartowaliśmy w południe, to znaczy ustawiliśmy się na trasie wylotowej i próbowaliśmy załapać się na ciężarówkę. Stało tam już mnóstwo ludzi. W południe zjedliśmy buraki. Nagle Dirk zaczął wymiotować. Czerwone wymioty wyglądały ohydnie i ludzie, sądząc, że dzieciak ma gruźlicę, odsunęli się od nas. Wtedy nadjechała pusta ciężarówka i pięknie nas wszystkich zabrała. (Mały wiedział, kiedy sobie rzygnąć!). Muck Boedecker została w Anklam, bo mąż przyrzekł jej, że po nią przyjedzie. Wieczorem dotarliśmy do Preußisch Friedland[5], tam wyładowano nas na jakimś placu. Przy placu stały baraki, w których byli ulokowani żołnierze. Przyjęli nas i położyli dzieci na pryczach. Powiedzieli nam też, jak możemy próbować jechać dalej. Ingelore i ja z Jörgiem i Gundel poszliśmy przez miasteczko do następnej drogi wylotowej. Zina z trójką najmłodszych i częścią bagażu została na placu. Zostawiłyśmy Jörga i Gundel z częścią bagażu przy placu wyjazdowym i wróciłyśmy po Zinę, dzieci i resztę rzeczy. Przy odjeździe musieliśmy wejść do dwóch różnych ciężarówek. Ja zatrzymałam wszystkie dzieci, Inge i Zina – bagaże. Miałam wątpliwości, czy zobaczę pozostałych, ale oni czekali posłusznie w umówionym punkcie. Po drodze samoloty zrzucały bomby na okoliczne gospodarstwa. Nasz samochód zatrzymał się pod ogołoconym niemal z liści drzewem, bomby lśniły i migotały w słońcu. Mogliśmy tylko mieć nadzieję, że w nas nie trafią. Staliśmy ciasno stłoczeni na budzie, a łańcuch utrzymujący boczne części ciężarówki wpijał nam się w nogi. Wieczorem, nie wiem już jak, dotarliśmy do Riepke. Müllerowie dojechali krótko przed nami. Majątek Riepke należał do dwóch głównych majątków rodziny P. Dwór był uroczym biedermeierowskim domem z nieco podwyższoną częścią środkową. Pomalowany na biało. Wszystkie ościeża okienne miały wewnątrz drewno pomalowane na biało. Meble biedermeierowskie, śliczny ogród. Byliśmy tam, niestety, tylko pięć dni. Dni niczym w okresie trwałego pokoju, chętnie czytałoby się tam Fontanego. Ale szybko nas otrzeźwiono. Główny zarząd majątków zadzwonił, że mam natychmiast oddzwonić, jeśli zobaczę czoło rosyjskich czołgów. Nie taki był sens naszej długiej ucieczki, zażądałam więc energicznie samochodu, który zawiózłby całą naszą drużynę na dworzec w Neubrandenburgu. „Z tymi uciekinierami są tylko kłopoty” – padła odpowiedź, ale wóz przyjechał, choć nie miałam nadziei, że to nastąpi. W miasteczku na nasze bony żywnościowe dostaliśmy jeszcze 46 jaj. Co mieliśmy z nimi zrobić? Zina z prędkością wiatru upiekła mnóstwo omletów (tylko z jaj) z solą, które zostały ułożone warstwami w naszym dużym domowym garnku. Potem ruszyliśmy dalej. Około godziny 13 byliśmy na peronie, lecz nie wydawano już więcej biletów. Około 20 miał być podstawiony pusty pociąg w kierunku Lubeki. Do tego czasu musiałyśmy utrzymać dzieciaki w spokoju; dzięki Bogu świeciło słońce i nie było samolotów szturmowych. Bawiłyśmy się w różne gierki z dziećmi, które zarówno teraz, jak i w ogóle podczas całej ucieczki były niewiarygodnie grzeczne. Oczywiście były przestraszone, ale żadne nie zachowywało się krnąbrnie. Tylko Mechthild z jakiegoś powodu zaczęła płakać, i tak się w tym zapamiętała, że znów, jak to się zdarzało wcześniej, dostała skurczu głośni i zemdlała. Ludzie sądzili, że ma padaczkę. Jednak ona szybko doszła do siebie i było to jej ostatnie przedstawienie tego rodzaju. Gundel spojrzała melancholijnym wzrokiem na piękne błękitne niebo i stwierdziła: „Niebo to ma dobrze, prawda mamo? Nie musi nigdzie jechać!”. Było mi okropnie żal dzieci, ale nasza cholerna podróż nie dobiegła jeszcze końca. Kiedy wyobrażam sobie, że miałabym dzieci wychowane antyautorytarnie, z którymi musiałabym dyskutować o każdym posunięciu, chyba nie dowiozłabym wszystkich cało. Ciężki był los ludzi starych. Ojciec pani Müller siedział na jakiejś walizie obwieszony kocami, marznąc i głodując, zapadnięty w siebie, zupełnie pozbawiony nadziei. Bez słowa podporządkowywał się wszystkim niedogodnościom, nie był nam nijak pomocny, ale i nikogo nie obciążał; nie pożył długo po ucieczce. […] Tymczasem na „naszym” peronie gromadził się tłum ludzi, wielu berlińczyków, którzy przybyli najróżniejszymi pojazdami z Berlina (np. pani Lüdecke, którą poznaliśmy później, przyjechała ze swoimi dwoma synami na pełnej cysternie). Kiedy pociąg, rzeczywiście pusty, wtoczył się powoli na tory, Zina, Inge i ja zastosowałyśmy wypróbowaną strategię: ja zdobyłam miejsca w przedziale (na szczęście nie w korytarzu), Inge podawała, a Zina pilnowała bagaży i dzieci. Tylko Mechthild wymknęła się i popędziła aż przed lokomotywę, żeby ją sobie obejrzeć. Ponieważ miała jasnoczerwony płaszczyk i czapkę ze wspaniałego materiału, którego używano do lamowania generalskich mundurów, udało się ją szybko odnaleźć. W ostatnim momencie pewna kobieta, jak się później okazało berlińska diwa operowa, nie zważając na nic, wsunęła między nas załadowany wózek dziecięcy i jeszcze zwymyślała mnie, że mam tyle dzieci. Pociąg ruszył pomału w całkowitych ciemnościach. Zatrzymywał się wielokrotnie, ale podczas alarmów lotniczych nikt już nie wysiadał, bo i dokąd miałby pójść? No i nie pojechałby wtedy dalej. Kiedy któremuś z dzieciaków „się zachciało”, siadało na nocniczek, którego zawartość wylewałyśmy przez okno. Rankiem zatrzymaliśmy się na dłuższy czas na małym dworcu, przy którym stał domek z blachy falistej, mniej więcej tak duży, jak szafa. Wszyscy dorośli szli za ten domek – i była to jedyna osłona przed cudzymi spojrzeniami! Dirk był stale w najlepszym humorze, śpiewał na żądanie najróżniejsze dziecięce piosenki, wszyscy ludzie byli dla niego mili, a Zina była bardzo dumna ze swojego Malenkoja. W pociągu dyskutowano, czy warto przesiąść się do Wismaru, czy można jeszcze dotrzeć do granicy duńskiej itd. Ostatecznie wszyscy zostali na miejscu, aż po 24-godzinnej jeździe dotarliśmy do Lubeki. Odległość z Neubrandenburga do Lubeki to 175 km.
Lubeka (lubeca – piękna) leżała pogrążona w najgłębszym mroku. Sporo zniszczeń, pełne obawy milczenie. Nad dworcem niczym sępy krążyły samoloty szturmowe, które strzelały, kiedy tylko dojrzały jakiś ruch. Był wieczór 24 kwietnia 1945 r. Tego samego dnia, jak się potem okazało, również Helmut i moja siostra Ilse przebywali w Lubece. O ileż prostsze byłoby wszystko, gdybyśmy się tam odnaleźli! Panował niesamowity tłok. Jakby to była stacja końcowa. W holu i w poczekalniach na ziemi leżeli jeden przy drugim żołnierze, trzeba było przechodzić nad nimi, a pomiędzy – uciekinierzy ze swym dobytkiem. Wszyscy cisi, przemęczeni, żadnych sporów ani zbędnych słów. Nam wszystkim (z Müllerami było nas 14 osób, do tego bagaż i wózki dziecięce) udało się zająć mały kącik w poczekalni. Dzieciaki położyłyśmy na siennikach, mimo głodu i pragnienia od razu zasnęły. Zina i Inge trzymały straż, ja z Jörgiem, trzymając się mocno za ręce, poszliśmy na zwiad. Musieliśmy przecież dostać się do Holsztyna, przede wszystkim zaś chcieliśmy zdobyć coś do jedzenia i picia. No i znaleźć ubikację! Faktycznie – NSV[6] jeszcze działało. To było bohaterstwo, czego te kobiety tam dokonywały. Musieliśmy jednak przebiec do baraku NSV przez plac dworcowy znajdujący się pod obstrzałem samolotów szturmowych. Ciemność była taka, że ledwo można było znaleźć wejście, zwłaszcza że zastosowano wiele śluz świetlnych. A w środku czysto, jasno, wielka lada, za nią pełno uprzejmych kobiet w białych fartuchach, i góry kanapek posmarowanych znakomitą wątrobianką. Każdy dostawał podwójną kromkę i garnuszek wyśmienitej zupy. Jörg i ja chwyciliśmy jedzenie i wybiegliśmy na teren dworca, wciąż w strachu przed samolotami, ja zaś pełna lęku, że większa bomba mogłaby spaść na dworzec i pogrzebać wszystkich na moich oczach. Po naszym powrocie Inge i Zina wyruszyły z pustym już tymczasem garnkiem. Dostały cały garnek zupy i dla każdego chleb. Tak więc mogliśmy w miarę nieźle przetrwać tę koszmarną noc. Około godziny 6 pojawiła się pogłoska, że odjedzie pociąg z materiałami kolejowymi do Eutin. To nasz kierunek. Podstawili tylko parę wagonów, do których nastąpił szturm. Z naszymi dwoma siennikami trudno się było poruszać i nimi manewrować, ale były dla nas niezmiernie ważne. Wszyscy dostaliśmy się do środka, widać pogłoska jeszcze się zbyt szeroko nie rozniosła. Pani W. zawołała do mnie, że kwatera w Nessendorf jest jej kwaterą. Uspokoiłam ją, bo nie miałam w ogóle żadnego wyobrażenia, gdzie moglibyśmy znaleźć naszą. Zabity zimą 1944 r. brat pani Müller uczył się rolnictwa w Riepke i w Nessendorfer Mühle, oni tam napisali i się zameldowali. Mnie było obojętne gdzie, chciałam tylko spokoju. Około godziny 8 rano dnia 25 kwietnia przybyliśmy do Eutin. Było bardzo zimno, pociąg „wypluł” nas, no i stanęliśmy na peronie. Najpierw skierowaliśmy się do poczekalni, ale gospodarz nie chciał otworzyć jej dla uciekinierów. W końcu jednak wyraził zgodę. Ledwie wraz z wieloma innymi zainstalowaliśmy się tam, ogłoszono alarm lotniczy. Trzeba było ewakuować dworzec. Wszyscy musieli wyjść i zostawić rzeczy, a poczekalnia została zamknięta. Przeszliśmy na drugą stronę do hotelu, gdzie na parterze urządzono coś w rodzaju schronu: stał tam rząd prycz, na których położyłyśmy dzieci. Po godzinie oczekiwania powróciliśmy do poczekalni. Wszyscy byli głodni. Czy dostaliśmy tam chleb, tego już nie pamiętam. Ingelore, Jörg, Gundel i ja wyruszyliśmy z garnkiem i bańką na mleko. Szukaliśmy i znaleźliśmy placówkę NSV, w której wydano nam pięć litrów wspaniałego mleka i trochę chleba. Eutin to urocze miasto pełne róż, z żółtym zamkiem leżącym nad Eutinersee i pięknym parkiem. Aż nazbyt chętnie zostałabym tam, wszystko było zadbane i niezniszczone, a słońce świeciło. Ale – w zamku przebywało całe niemieckie dowództwo, tzn. ci, którzy przeżyli i nie umknęli do Bawarii. Mówiono o 35 generałach i admirałach, masie funkcjonariuszy partyjnych wszelkiej maści i urody, i o administracjach miast wschodnioniemieckich… Długie rzędy eleganckich aut załadowanych po dachy. Wszyscy chcieli uciec do Danii, dla wszystkich Eutin stanowił kres podróży; granice były szczelne, większość więc czekała niewola, wydanie zwycięzcom, proces lub samobójstwo. Ale „wóz toczy się dalej”. I dla nas faktycznie jeden się przytoczył. Pani Müller poszła do najbliższego komisariatu policji, przedstawiła się jako żona prezydenta policji w Gotenhafen i zażądała dla nas wszystkich ciężarówki do Kaköhl – Nessendorfer Mühle. I komisariat okazał posłuszeństwo. Około godziny 17 pojawiła się duża otwarta ciężarówka, która wszystkich nas zabrała. Pojechaliśmy wczesną wiosną przez Plön, Lütjenburg, Blekendorf i Kaköhl aż do Nessendorfer Mühle, przez spokojny, piękny, cichy kraj, mijając wielką fabrykę kiełbas w Plön, co jeszcze zwiększyło nasz głód. Dojechaliśmy na miejsce około 17.30. Wysiedliśmy przed ślicznym, porośniętym winoroślą, zadbanym domem przy niewielkim stawie i weszliśmy do przytulnego holu. Pan domu, wysoki, stateczny 60-letni mężczyzna (z Prus Zachodnich) był uprzejmy i rzeczowy, jego zwinna żona, córka nadradcy budowlanego z Poczdamu, też okazała się miła, dała nam jasne instrukcje; oboje tacy, jakich najbardziej w tej chwili potrzebowaliśmy – rozsądni i obdarzeni sercem. Właściciel Nessendorfer Mühle był wówczas burmistrzem gminy Blekendorf, do której należało osiem małych miejscowości, największa to Kaköhl z urzędem gminy. W Blekendorf stał kościół założony w połowie XIII w. W wieku XIX proboszczem w Blekendorf był ojciec Matthiasa Claudiusa (tego od „wzeszedł księżyc”). Małżonkowie leżą pochowani na cmentarzu przykościelnym. Kiedy otoczono nas pierwszą opieką, burmistrz przeznaczył na naszą siedzibę salę konfirmacyjną – największe pomieszczenie w gminie. Zina rozmieściła nasz dobytek, nie robiąc bałaganu, Inge z dziećmi wysłaliśmy trochę na dwór, a ja rozmawiałam z naszą uprzejmą gospodynią o tym, skąd i dokąd, no bo w końcu „spadliśmy” tam bez zapowiedzi. Tymczasem w kuchni zrobiono dla wszystkich jedzenie, a Müllerowie zostali zawiadomieni o przewidzianej dla nich kwaterze w Windmühlencamp. Na dworze jakiś pies skoczył na Gundel, która bardzo krzyczała. Potem były pieczone ziemniaki z boczkiem i kasza z gorącym mlekiem, pierwszy porządny posiłek od wielu dni. Fritzlerowie jedli jak młode wilczki, Müllerowie marudzili, znajdowali kożuch na mleku, nie smakował im boczek… Wszyscy Müllerowie zachowywali się tak roszczeniowo i głupio, że już po godzinie mieli wszystkich przeciwko sobie. I tak już zostało. Müllerów zaprowadzono do Windmühlencamp, my znaleźliśmy się na strychu czystego, nowoczesnego domku dla pracowników rolnych. Na dole mieszkali robotnicy przymusowi, Rosjanie lub Polacy. Nie miałam siły zastanawiać się, czy nie jest to dla nas aby niebezpieczne, byłam zbyt zmęczona. Nasypano dla nas pełno słomy, a na mnie czekało pod stromym dachem polowe łóżko z czysto obleczonymi poduszkami; kołdry mieliśmy ze sobą. Natychmiast zasnęliśmy i spaliśmy jak zabici do 12 w południe, kiedy to zbudziła nas bardzo miła, na oko 18-letnia dziewczyna, siostrzenica naszej gospodyni. (Osiem dni później samolot szturmowy zastrzelił tę dziewczynę na ulicy). Po obiedzie złożyłam wizytę w Windmühlencamp, żeby pożegnać się z Müllerami. Windmühlencamp było to małe gospodarstwo należące do zaginionego oficera marynarki Hansena; jego żona – dawna pielęgniarka, z trzema synami, była bardzo energiczna, trochę rozgoryczona czy raczej zgorzkniała. Nie była zachwycona afektowaną panią Müller i jej niezbyt czystymi dziećmi. Lokum było ciasne i dość prymitywne, izby dla parobków, klepiska i podłoga z cementu. Miałam miłą rozmowę z panią Hansen, opowiedziałam jej między innymi, że Gundel i Dirk w najbliższych dniach będą mieli urodziny. W dniu 30 kwietnia przysłała mi do Blekendorf stół, filiżanki, miski i miotłę, a dla dzieci skrzynię pełną zabawek po jej dużych już synach. Potem, po licznych podziękowaniach, wyruszyliśmy dwukonnym furgonem ze wszystkimi gratami do Blekendorf. Po drodze przeżyliśmy 20 minut strachu przed samolotami szturmowymi na odcinku głównej drogi do Kilonii. Wszystko jednak poszło dobrze. Wóz wjechał na podwórze pastorówki pod wejście, gdzie w suterenie mieściła się sala konfirmacyjna i pralnia. Na podwórzu stała pompa, przed nią znajdował się niewielki trawnik. Zeszliśmy z wozu i zwlekliśmy nasze bagaże. Jeszcze dziś widzę, jak ściągam Dirka z wozu, był chudy i blady w płaszczyku ze starego czarnego materiału z szarym kołnierzem i w szarej wełnianej czapce, z miną, jakby chciał powiedzieć: „No i co tu można ciekawego zrobić?”. Bliźniaczki i Dirk po raz kolejny zostały posadzone na naszych ciuchach, Gundel jako „matka zaradna” musiała ich pilnować, my zaś, pozostali, poszliśmy dokonać oględzin nowej siedziby. Było to 30 m2, przegniła podłoga z desek, ściana zewnętrzna z polnych kamieni, ale za to 4 duże okna wychodzące na południe, z widokiem na podwórze i na (wzbroniony nam) ogród. To właśnie było największe pomieszczenie w gminie, na pewno lepsze niż mieszkanie u chłopów. Stało tam parę starych łóżek z materacami i bardzo stary szezlong z postrzępionym obiciem, kilka drewnianych ław bez oparcia, duża drewniana skrzynia, na której miałam siedzieć przez następne 5 i pół roku, jedno krzesło. Na drucie dyndała elektryczna żarówka, piec był przeżarty rdzą i trzeba było go wynieść, a innego rzekomo nie było. Do roku 1948! (Na strychu stały dwa sprawne piece, lecz tych nie użyczono „uciekinierom”). Tak czy owak, przebywaliśmy w gminie dopiero od 24 godzin i byliśmy nieproszonymi gośćmi. Liczyłam, że potrwa to około ośmiu tygodni, a zrobiło się z nich 5 i pół roku! W naszych przyziemnych oknach znajdował się czarny papier zaciemniający, zwijany jak rolety za dnia. Wodę braliśmy z pompy, ale tylko o pewnych porach dnia, bo pompa była za głośna i przeszkadzała panu pastorowi, drewno natomiast z lasu. Dzięki nieustannemu wietrzeniu sprawiłam, że pleśniały tylko nasze rzeczy, nie zaś my sami. Następnego ranka wywiesiłam moje dwie drogocenne puchowe kołdry do wietrzenia na trzepaku, był to dziwaczny widok. Potem siedzieliśmy przy nakrytym białym obrusem stole i jedliśmy srebrnymi sztućcami to, co mieliśmy, a więc kaszę i suchy chleb. Mleka dostawaliśmy codziennie pięć litrów, z czego co najmniej dwa to była po prostu woda. W dniu 8 maja o szóstej rano poszłam z Ziną przez Futtercamper Berg do Lütjenburg, gdzie podobno miały być artykuły spożywcze, śpiwory i ręczniki z zapasów marynarki. Na górze nie było żadnej możliwości ukrycia się, nad nami przelatywały samoloty, które jednak zostawiły nas przy życiu. W Lütjenburg5 km pieszo od Blekendorf – wszystko zostało już dawno rozdane (głównie chłopom), my przyszłyśmy za późno. Zdobyłam jednak flaszkę wódki. W drodze powrotnej do Blekendorf usłyszałyśmy nagle głośne detonacje i zobaczyłyśmy mnóstwo dymu. Z lęku o dzieci pędziłyśmy tak szybko, jak się dało. Okazało się, że za cmentarzem wysadzono magazyn amunicji; dzieci były całe i zdrowe. Rozcieńczając wódkę, zrobiłam z tej jednej butelki dwie, które potajemnie wcisnęłam grubemu, zapitemu chłopu, o czym jego żona nie miała pojęcia. Dał mi cały plecak pełen kaszy, którą się wtedy stale żywiliśmy. Parę dni później, 16 maja, Zina musiała pójść do obozu zbornego rzekomo po to, żeby wrócić do domu. Pożegnanie było dla nas trudne. Od końca maja nasza sytuacja bardzo się pogorszyła, bo znaleźliśmy się nagle w samym środku obozu jenieckiego, gdzie na niewielkiej powierzchni tłoczyło się wiele tysięcy niemieckich żołnierzy, w każdym gospodarstwie 40–60 mężczyzn, ich zwalnianie trwało do świąt Bożego Narodzenia. Wielu żołnierzy miało dyzenterię. Po chłodnych, wilgotnych dniach pod koniec maja zrobiło się szybko bardzo gorąco, wyczerpani żywi żołnierze leżeli pod starymi drzewami wokół pomnika poległych żołnierzy, my gotowałyśmy, ile tylko mogłyśmy, herbaty i erzacu kawy i wynosiłyśmy na zewnątrz, wszystkich przy tym wypytywałam, skąd są i czy ktoś coś wie o gdańskiej policji obrony powietrznej. Dostałam akurat z Wismaru list od gdańskiego radcy budowlanego, który przysłał mi jeszcze miesięczną pensję Helmuta i zawiadomił mnie, że Helmut nie mógł opuścić Gdańska wraz z zarządem miasta, gdyż w takim wypadku przyłączyłby się do policji, i że nie sądzi, żeby Helmut stamtąd uszedł. Starsi gdańscy oficerowie policji powiedzieli mi, że młodsze roczniki walczyły na Żuławach Gdańskich i że nikt się stamtąd nie wydostał. Starszy mężczyzna, który leżał przy pomniku, powiedział, że jest z Sopotu, z Wäldchenstrasse, i że widział, jak gdańską policję obrony przeciwlotniczej zaokrętowano w Stegnie, skąd miała popłynąć na Hel i dalej do Danii. Ten człowiek, dzięki Bogu, miał rację. Pewnego dnia podjechał na rowerze mężczyzna, który ewakuował swoją rodzinę z Kilonii do pastorówki w Blekendorf, radość rodziny była wielka. Jörg bardzo płakał, że to nie jego ojciec przybył. Jeden z żołnierzy pocieszał go, mówiąc: „Twój ojciec z pewnością przyjedzie, musisz jeszcze tylko trochę poczekać!”. Oboje byliśmy pocieszeni, a po 14 dniach Helmut już u nas był. Przez tę masę żołnierzy bardzo pogorszyło się nasze zaopatrzenie w żywność. Mieli znacznie więcej towarów na handel wymienny z chciwymi chłopami – artykuły skórzane, lornetki… Palili ostatnie kawałki drewna, żeby sobie coś ugotować, a krowy na pastwisku były wydojone już wcześnie rano… Z drugiej strony – niekiedy dawali dzieciakom coś z kuchni polowej, zabierali nas wozami do Lütjenburg i umieli zmajstrować zabawkę. Za jednego papierosa płacili 15 marek; za 70 papierosów dostałam męski zegarek na rękę dla Helmuta, który zresztą Anglicy zabrali mu na ulicy. Swoją biżuterię i pieniądze przechowywałam pod wyłamaną deską podłogi w sali konfirmacyjnej, bo w Nessendorf Anglicy rabowali wszystkich uciekinierów. Prosty żołnierz z okolic Magdeburga, który zabrał mnie raz autem do Lütjenburg, zapewniał, że mnie poślubi i że piątka dzieci akurat w sam raz przyda mu się w gospodarstwie. Dzielnie odmówiłam. Życie duchowe w tej odciętej od świata wiosce nabrało niespodziewanego rozmachu, bo znakomite chóry wojskowe, zwłaszcza z regimentów węgierskich, śpiewały w kościele; niezapomniana była interpretacja „Die Himmel rühmen”[7]. Wśród żołnierzy było też mnóstwo malarzy i rysowników, którzy mniej lub bardziej artystycznie przedstawiali motywy holsztyńskiego krajobrazu, zwykle na wymianę dla chłopów, którzy pozyskali dzięki temu niejeden śliczny obrazek. Były też przedstawienia teatralne i bardzo dowcipne, choć często deprymujące, wieczory kabaretowe. W niedzielne przedpołudnia odprawiano w kościele trzy nabożeństwa po kolei, żeby wszyscy mogli się załapać – katolickie i ewangelickie w tej samej świątyni. Podobnie cmentarz tej czysto ewangelickiej gminy Blekendorf przyjmował też zmarłych katolików, inaczej niż to było w okolicach zdominowanych przez katolików z uciekinierami–ewangelikami; jeśli zmarli, „szli pod tylny płot”, jak donoszono z Bawarii. Zastanawiałam się wtedy nad tym, czy nie ochrzcić trojga moich młodszych dzieci, ale postawa naszego duchowego pasterza zamrażała takie pomysły w zarodku. Ponieważ żołnierzom nie wolno było pisać, nawet wówczas, gdy poczta znów zaczęła działać, całymi tygodniami pisałam do ich krewnych, podpisując się jako nadawca, i mogłam wielu z nich zawiadomić, że żołnierz „X” przeżył. Centrum medyczne również znajdowało się w pastorówce; mieszkał tam lekarz sztabowy, a i syn pastora był lekarzem (przyjmował też w domu). Dostałam środki dezynfekcyjne, żeby uzdatnić stare płaszcze żołnierskie. Pewien sanitariusz dał mi tabletkę opium na wieczne biegunki Dirka, i zdarzył się cud. Ja sama na początku czerwca miałam atak dyzenterii (istne arcydzieło: 40 żołnierzy na podwórzu – w dużej części chorych, pięć rodzin uciekinierów i wychodki, które, jako że należały do pastora, zamiast serduszek miały krzyże z wyjętych cegieł). Na początku czerwca byłam w Kaköhl u handlarza towarów mieszanych i usłyszałam przypadkiem, że po południu wybiera się on ciężarówką do Hamburga, żeby przywieźć prowiant dla ludności cywilnej. Wzięłam ze stojaka widokówkę z Kaköhl, nakleiłam, jak należy, znaczek (z Hitlerem) i napisałam na umówiony z Helmutem adres architekta Suhra z Blankenese. Suhr studiował w Gdańsku, a jego żoną była uczennica Viktoriaschule[8]. Zawiadomiłam go, że wszyscy jesteśmy cali i zdrowi w Blekendorf i poprosiłam, żeby powiadomił Helmuta, „gdyby ten się zgłosił”. Była to jedna z wielu kartek, które wysłałam do Hamburga, Poczdamu i Konstancji. Nieuprzejmy zwykle handlarz miał swój dobry moment i, zobaczywszy adres, powiedział, że musi pojechać właśnie na Wedingenstrasse, więc doręczy kartkę bezpośrednio, bo nie wiadomo, jak działa poczta. I rzeczywiście to uczynił! A Helmut faktycznie zgłosił się już do Suhra, dotarł bowiem do Hamburga 20 maja przez Kopenhagę i był jeszcze w koszarach policji obrony powietrznej. Tam pani Suhr złapała go telefonicznie, pomyślcie tylko, i przeczytała mu moją kartkę. Helmut poszedł na obiad i z radością opowiedział swoim kompanom przy stole, że jego rodzina przebywa w jakiejś małej miejscowości w Holsztynie, czyli w Blekendorf. Jeden z nich pochodził z Blekendorf. Mógł udzielić mu informacji o położeniu Blekendorf, o pastorze, pastorówce itp. A więc 13 czerwca Helmut wyruszył w kierunku Blekendorf, do obszaru zamkniętego! Krótko przed godziną 22 przedostał się tam autostopem. Tego dnia, po krótkiej chorobie, czułam się bardzo kiepsko, do 21.30 pisałam listy przeznaczone do wysłania i oświadczyłam kategorycznie, że na dzisiaj to koniec, choćby przyjechał sam papież, rolety zaciemniające idą w dół, drzwi zostają zamknięte na fest, dość! I oto słyszę pukanie. Myślałam, że wyjdę z siebie: „Na Boga, któż to znowu?!” (jeszcze dziś się słyszę). A z zewnątrz dobiega uspokajające: „No, otwórzcie tam”. To był najlepsza chwila w ciągu 5,5 roku. Podczas gdy inni mocno spali, Hedda usiadła nagle prosto jak świeca na łóżku, z szeroko otwartymi oczami i uszami. Następnego ranka opowiadała we wsi, że mamusia w nocnej koszuli rzuciła się tatusiowi na szyję. Stopniowo inni też się zbudzili i pokrzepili kilkoma ciastkami oraz słodką lurowatą kawą, którą przywiózł Helmut. Tak więc mogliśmy odbić się od dna. Helmut został tymczasem zwolniony; przydzielono mu pokój w mieszkaniu Habermanna i, choć trudno w to uwierzyć, od 1 lipca 1945 r. miał posadę w firmie architektonicznej Hopp und Jaeger, której Anglicy zlecili wykonanie remontu hamburskich kościołów (podczas gdy domy mieszkalne były w ruinie). Hopp i Jaeger poznali Helmuta w Gdańsku, kiedy starali się u niego o zlecenie na rozbudowę gdańskiego szpitala miejskiego. Jego pensja u Hoppa i Jaegera wynosiła 450 marek. Aż do reformy walutowej mogłam przeżyć z dziećmi za 2750 marek, które przywiozłam z Gdańska w gotówce. W ciągu następnych miesięcy pojechałam parę razy do Hamburga, raz z Jörgiem, autostopem. W drodze powrotnej musieliśmy czekać w Hamburgu od 7 rano do 17, aż jakiś wóz nas zabrał. Dotarliśmy do Kilonii, gdzie wśród niemal całkowicie zniszczonych ulic odnaleźliśmy Trude Schiller i jej matkę w ubożuchnie urządzonym mieszkaniu. Przyjęły nas bardzo serdecznie. Przyjęcie ze strony krewnych w Hamburgu było znacznie mniej serdeczne. Raz w zimie podczas silnej zamieci pojechałam do Hamburga na otwartej lorze węglowej, co było mało przyjemne. Próbowałam przywieźć Helmutowi do Hamburga trochę jedzenia, on załatwiał towary na wymianę, takie jak gwoździe, kit, żarówki, gumowe buty… Tego lata napisałam z dziesięć razy do Poczdamu do krewnych, żeby odnaleźć moją matkę. Jeszcze w lutym Helmutowi udała się wielka sztuka: załatwił mojej matce bilet na samolot z Gdańska do Berlina, chciała bowiem dojechać do Poczdamu. Żaden list już do niej nie dotarł. Bez jakiejkolwiek wiadomości od swoich dzieci zmarła na raka 4 września 1945 r. w szpitalu św. Jadwigi w Berlinie, gdzie przeżyła też zdobycie miasta. Pochowano ją na cmentarzu św. Zofii bez trumny, bez duchownego i bez krewnych. Towarzyszyła jej tylko moja kuzynka Lore, która poprzedniego dnia przypadkiem o nią zapytała. Mój pierwszy list poczdamczycy dostali na początku listopada. Od wujka w Hamburgu otrzymałam list z kondolencjami 27 listopada, wtedy jeszcze nie wiedziałam, że mama nie żyje. Fritz w Londynie został powiadomiony przez szwajcarskiego wuja, dostał też mój adres. Ilse była na razie zaginiona. O tym, że opuściła Gdańsk wraz z Niemieckim Czerwonym Krzyżem, wiedział Helmut, który zobaczył ją przypadkiem w schronie na plaży w Stegnie, kiedy zrezygnowano już z obrony Gdańska, a ostatni ranni, uciekinierzy i żołnierze odpływali stamtąd na Hel. Niestety, przekazał jej wszystkie nasze rodzinne dokumenty (których ja nie zdołałam w porę spakować), przypuszczając, że Ilse ma większe szanse przeżycia. Ona zaadresowała je do mnie w Anklam i wrzuciła w Lubece do skrzynki. Tak to zaginęły. Janzenowie z Poczdamu przysłali mi jeszcze piękną biżuterię mojej matki, czyli to, czego nie musieli sprzedać na opłacenie szpitala, a także odpis jej testamentu. Potem w zimie Fritz przysłał do Blekendorf znajomego Anglika, żeby odebrać swoją część biżuterii. Był ciemny zimowy wieczór, w pomieszczeniu mającym 30 m2 paliliśmy jedną jedyną świeczkę bożonarodzeniową, którą podarował nam pastor, prądu nie mieliśmy. Byłam poważnie przeziębiona i leżałam z mokrym okładem na piersi. Z konieczności musiałam wstać; kiedy pertraktowałam z Tommym, woda z okładu pociekła mi po całym ciele. W tym okresie w Blekendorf niewiele chorowaliśmy, pomijając moje okropne kolki żółciowe i reumatyzm. Ponieważ kasy chorych nie wznowiły jeszcze działalności, a my nie mieliśmy pieniędzy na lekarza, nie byliśmy też „przekarmieni” i nie mieszkaliśmy w nadmiernie przegrzanych pomieszczeniach (sala konfirmacyjna była „nieogrzewalna”), można powiedzieć, że wszystko szło dobrze. Stale obecne wszy nie były chorobą. Odra u trojga dzieci przebiegła tak lekko, że ledwie ją zauważyliśmy, a przy kokluszu po tygodniu dałam im w tyłek. Wtedy kaszel minął. Gdzieś to kiedyś przeczytałam – to dobrze, czasem coś przeczytać…
Zima z 1945 na 1946 r. była straszna – nieogrzane pomieszczenie, gdzie jedynym źródłem ciepła był ceglany piec kuchenny, w którym paliłyśmy nawozem zmieszanym z drewnem. Drewno musieliśmy przynosić z lasu, wodę z pompy. Było 30 stopni mrozu i kibelek na podwórzu, gdzie wszelki „ładunek” natychmiast zamarzał. Bez prądu. W okna wetknięto 56 małych szybek, których nawet nie zakitowano. Dopiero Helmut postarał się o kit. Dzieci nie miały żadnych całych butów, także zabawek, książek. Ingelore i ja stale opowiadałyśmy im bajki, śpiewałyśmy wszelkie możliwe piosenki ludowe, recytowałyśmy wiersze, ja opowiadałam im o historii, poczynając od pana Kwintyliusza Warusa, poprzez starego Barbarossę, aż do Bismarcka, zawsze z odpowiednimi pieśniami. Krótko przed Bożym Narodzeniem siedziałam wygłodzona, kiedy pozostali spali, w temperaturze +8 stopni, i próbowałam zmajstrować jakieś zabawki na wigilię. Raz, kiedy byłam straszliwie głodna, ukroiłam sobie kromkę suchego chleba. Wówczas rozległ się głos Heddy: „Nie dziw się, że nie starcza nam chleba, skoro go potajemnie wyjadasz!”. Okropnie mnie to dotknęło. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia przyjechała do nas siostra Ingelore. Przybył też Helmut; na częstsze przejazdy brakowało mu pieniędzy (koszt to 14 marek). Latem zebraliśmy tyle kłosów, że mieliśmy na święta 16 funtów mąki. Za skórzane pantofle mojej matki dostałam buraki cukrowe, z których ugotowaliśmy syrop. Helmut narysował urocze kalendarze adwentowe dla dzieciaków i lalki do wycinania, przywiózł też butelkę rumu, który piliśmy – on i ja – bez żadnych dodatków z grubej starej filiżanki. Smakował wspaniale. Kiedy dzieci zasnęły, a chłopi świętowali, Helmut i ja poszliśmy do lasu i spiłowaliśmy (tuż przy ziemi) drzewo. Żal mi było siebie samej. Choineczkę dostaliśmy od leśniczego, ozdoby choinkowe od pewnej chłopki. Od leśniczego dostałam też całą furę chrustu jodłowego. Prosty żołnierz (z Erzgebirge)[9], który miał zostać zwolniony rankiem 22 grudnia, zaoferował się, że porąbie to wszystko w jedno popołudnie, jeśli dam mu za to jeden chleb (bo żołnierze podczas załatwiania formalności związanych ze zwolnieniem po wywózce nie dostawali wyżywienia). Decyzja nie przyszła mi łatwo, ale się zgodziłam. Dostałam od niego uroczy prezent gwiazdkowy – nazajutrz znalazłam na moim pniu do rąbania drewna ukryty pod chrustem dobrze naostrzony toporek żołnierski. Bardzo mi się przydał, miałam go jeszcze w Hausbruch[10]. Od odjeżdżających ludzi z Arbeitsdienstu[11] dostaliśmy także blaszaną szafę, a od dozorcy zaprzęgów małą latarnię stajenną zasilaną naftą, która jednak strasznie cuchnęła; mogłam ją za to nosić przed sobą, idąc zupełnie ciemną, zabłoconą lub zaśnieżoną wiejską drogą. Jeden chłop powiedział mi, że w żywopłocie zatłukł szpadlem zająca i zostawił go tam na 30-stopniowym mrozie. Popędziliśmy tam i mieliśmy świetną pieczeń; innemu chłopu drapieżny ptak zabił kurę – mieliśmy więc kolejną świetną pieczeń. W lutym wraz z Ingelore musiałyśmy przenieść przez głęboki śnieg metr sześcienny drewna z leśnej kotliny na furę chłopa, który miał nam je zawieźć do domu. Bardzo się zmachałyśmy i musiałyśmy odsapnąć, siedząc na chruście w grzejącym już trochę słońcu. Ingelore pokazała mi strzyżyka, i to dodało mi otuchy. Jednak w kwietniu 1947 r. Dirk był tak wynędzniały, że obawiałam się, że nie przeżyje. Helmut wystarał się przez kościół ewangelicki (pracował przy odbudowie kościołów) o miejsce w ochronce w Wyck auf Föhr. Problemem było ubranie i bielizna dla małego, a także opłata 6,50 marek za dzień. Następnego dnia po jego piątych urodzinach zawiozłam go do Hamburga na postój autobusu, gdzie gromadziły się dzieci, i wcisnęłam mu do ręki starą brązową torebkę, w której było kilka lepkich cukierków. Kiedy autobus odjechał i mały zauważył, że mnie tam nie ma, zaczął ryczeć jak bóbr. Pomyślałam, że nie mogę wziąć tego na siebie i przebiegłam Theaterstrasse do Gänsemarkt, żeby raz jeszcze zobaczyć, co się dzieje. Dirk, bardzo zainteresowany, zajął się już swoimi cukierkami. Potem jednak zachorował i został w Hamburgu 6 tygodni; kiedy go odbierałam, mówił do mnie „ciociu Betty”, ale wkrótce znowu się zaprzyjaźniliśmy. Latem 1947 r. przyszła pierwsza paczka CARE[12] od wuja Hansa z Ameryki. I odtąd przychodziły stale co miesiąc do roku 1950. Również całe rodzeństwo Helmuta i obie stare ciotki regularnie dostawały paczki, tym samym wuj Hans udzielił nam pomocy, której nie da się przecenić. W kwietniu 1948 r. Helmut i ja pojechaliśmy do Schadeck, żeby zobaczyć jego mamę, która w widoczny sposób podupadła. Ciężki los zmącił jej pamięć, ale rozpoznała mnie, pytała o Jörga i Gundel. Intensywnie dopytywała się o ojca, o którego śmierci zapomniała. W 14 dni potem umarła. W dzień po jej pogrzebie niespodziewanie zjawił się Siegfried wypuszczony z francuskiej niewoli. Gmina przydzieliła mu pokoik po zmarłej właśnie matce. Przez reformę walutową Helmut stracił pracę i na stał się bezrobotnym. Pieniądze zarabiał korepetycjami oraz rysowaniem w domu. Kiedyś podczas odwiedzin przyłapałam go w łóżku na lekturze powieści, pomyślałam, że to koniec świata. Od gminy Blekendorf dostawałam na siebie i piątkę dzieci 88 marek wsparcia miesięcznie, i nie było to zbyt wesołe. Jednak 1 lutego 1949 r. Helmut dostał się do zespołu architektów, który miał budować wysokościowce, z pensją 450 marek (zresztą dla wszystkich). Musiałam sprzedać trochę biżuterii, brylant zastawiliśmy, bo nie mogłam się z nim całkiem rozstać. Przez 5 lat spłacaliśmy odsetki, aż wreszcie, po wypłacie rekompensat, mogliśmy go wykupić. W roku 1950 Helmut znalazł się w szkole budowlanej, jego pensja podwoiła się za jednym zamachem do 900 marek. Do tego doszły jeszcze lekcje w szkole wieczorowej. Wziął do siebie do Hamburga Jörga, a później też Gundel (dzieci spały w jego pokoju na podłodze). Dzięki temu oboje dostali się do liceum. W październiku 1950 r. mogłam przeprowadzić się z bliźniaczkami i z Dirkiem do pustego pokoju w Fuhlsbüttel[13]. Odtąd stale wędrowaliśmy między Dorotheenstrasse a Fuhlsbüttel. Droga zabierała około pół godziny, nie mieliśmy na tramwaj.
W czerwcu 1951 r. dostaliśmy nasze pierwsze powojenne mieszkanie. W maju 1955 r. kupiliśmy działkę w Hausbruch, do własnego domu wprowadziliśmy się 26 września, a 11 listopada tegoż roku kupiliśmy volkswagena.
Nasza ucieczka dobiegła końca.
 
 
________________________________________
[1] Dzisiejsza ul. Kościuszki (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
[2] Nazwa nadana Gdyni przez nazistów, funkcjonowała od 19 września 1939 r. do 28 marca 1945 r.
[3] Kobieca organizacja NSDAP.
[4] Polska nazwa to Pustać Lüneburska.
[5] Prawdopodobnie chodzi tu o miejscowość Friedland w Meklemburgii, niedaleko miejscowości Riepke.
 
[6] Nationalsozialistische Volkswohlfahrt – organizacja zajmująca się dobroczynnością.
[7] „Sławią niebiosa” – pieśń do tekstu Christiana Gellerta.
[8] Dawna szkoła w Gdańsku, miejsce kaźni Polaków we wrześniu 1939 r.
[9] Polska nazwa to Rudawy, pasmo gór na granicy niemiecko-czeskiej.
[10] Dzielnica Hamburga.
[11] Przymusowa służba pracy dla państwa.
[12] Paczki organizacji CARE (Cooperative for American Remittances to Europe).
[13] Część Hamburga.