Grzegorz Lewandowski - fotograf, właściciel zakładu fotograficznego przy ul. Fryderyka Chopina w Sopocie.
Jeden z najbardziej utytułowanych fotografów w Polsce opowiada o swojej drodze zawodowej, pasji i o tym za co kocha Sopot.
Pierwszy aparat
To był aparat mojego taty, Zorka, radziecki aparat, wszyscy mieli podobne. Nawet nie wiem, jak to się stało, że wziąłem go do ręki. Pamiętam za to, jak pewnego dnia przypadkowo trafiłem do kółka fotograficznego, szukając kolegi z podstawówki. To mógł być rok 1976 albo 1977. Pracownia była na Żabiance. Wszedłem do pomieszczenia, w którym było prawie zupełnie ciemno, paliło się niewielkie światło. Grupa chłopaków stała przy kuwetach i coś mieszała. Pamiętam zaskoczenie i zaciekawienie, kiedy na papierze, powolutku, zaczął wyłaniać się obraz. Wszystko było tam tajemnicze i magiczne. Dało mi to wszystko do myślenia i poczułem, że otwiera się przede mną nowy etap. Nie sądziłem jednak wtedy, że aż tak znaczący.
Artystyczna dusza
Nie wiem po kim odziedziczyłem zamiłowanie do sztuki. W domu nikt nie rysował, nie fotografował, nie rzeźbił. A ja od małego miałem zawsze przy sobie szkicownik albo blok techniczny, flamastry, kredki i coś tam sobie rysowałem. Jeszcze w przedszkolu zacząłem chodzić do Młodzieżowego Domu Kultury, który miał siedzibę wówczas na Armii Krajowej. Co tydzień chodziłem na zajęcia - rzeźbiłem, malowałem, wypalałem ceramikę. A potem wsiadałem na rower, brałem blok pod pachę i wracałem do domu. Mieszkaliśmy wtedy z rodzicami w Sopocie na ul. Wybickiego. Jesienią jeszcze po drodze zahaczałem o ogród sąsiada i szedłem na gruszki. Zimą za to zjeżdżało się z góry na sankach, kończąc trasę prosto na ścianie MDK. Takie to były wesołe czasy.
Życiowe wybory
Fotografia była jedną z moich pasji od podstawówki. Z czasem stawała się coraz ważniejsza. Kiedy przyszedł moment wyboru liceum, wiedziałem, że chcę iść do Liceum Plastycznego w Orłowie - to była jedyna szkoła średnia w Polsce, gdzie była klasa fotograficzna. Znałem inne osoby, które szykowały się na egzaminy do “Plastyka”, wiedziałem, że lepiej ode mnie rysują, są bardziej uzdolnione, ale powiedziałem sobie: do odważnych świat należy. Czytałem dużo o fotografii, starałem się jak najlepiej przygotować do egzaminu. Kiedy pojechaliśmy na ogłoszenie wyników okazało się, że z naszej piątki dostały się dwie osoby. Byłem jedną z nich. Spełniło się pierwsze z moich marzeń - byłem w klasie fotografii artystycznej. Rodzice byli zaskoczeni moim wyborem. Mówiło się, że trzeba wybrać zawód, który da utrzymanie. Artysta fotografik nie pasował do tego stereotypu. Powiedziałem im wtedy - spokojnie, zobaczycie, że to dobra decyzja. Kiedy wspominam tamten czas, pamiętam, że w ogóle nie myślałem o tym, że muszę iść do takiej szkoły, dzięki której będę dobrze potem zarabiać. Nie miałem nawet pomysłu, że mógłbym mieć własny zakład fotograficzny i z tego żyć. Nie znałem żadnego fotografa, który tak by żył. Znałem oczywiście punkt fotograficzny na ulicy Bema i kończąc liceum pomyślałem nawet, że to musi być świetne miejsce do pracy, jak wspaniale byłoby taki zakład mieć! Wtedy sądziłem jednak, że pójdę raczej w kierunku artystycznym. Cieszę się, że w tamtym momencie moi rodzice, mimo swoich wątpliwości, zaufali mi i wsparli w tych wszystkich decyzjach.
Teatr Muzyczny w Gdyni
W liceum szło mi dobrze, skończyłem je z wyróżnieniem. W piątej klasie najpierw były egzaminy zawodowe, a potem matura. Kiedy zrobiłem egzaminy z wyróżnieniem, kazano mi się stawić u dyrektora. Zrobiło mi się nieswojo, w głowie szukałem, co przeskrobałem. Dyrektor poprosił, żebym usiadł i powiedział: “Jest zapytanie z Teatru Muzycznego od pana Gruzy o najzdolniejszego ucznia z naszego liceum, który stworzy w teatrze pracownię fotograficzną i będzie robił fotosy spektakli. Nauczyciele powiedzieli, że tylko ty się nadajesz. Czy ty byś chciał?”. Nie miałem zielonego pojęcia, co tam trzeba będzie robić, ale jak zawsze postanowiłem, że trzeba się odważyć i chociaż spróbować. Przepracowałem tam siedem lat. To był piękny etap w moim życiu i w życiu teatru. Pracowałem ze świetnymi, zdolnymi ludźmi. Jurek Gruza był wymagający i wiele się przy nim nauczyłem. Czasem potrafił podlecieć do mnie, wyrwać mi aparat i samemu zrobić zdjęcia. Zawsze miał konkretną wizję tego, co chce osiągnąć. U niego fotosy ze spektakli nie mogły być pozowane. Niektórzy fotografowie teatralni ustawiali lampy, aktorów i fotografowali te scenki. U Gruzy by to nie przeszło. A to było nie lada wyzwanie, bo nie dość, że nie było w tamtych czasach filmów, to te, które można było dostać były czarno-białe i miały niską czułość. To nie to, co dziś, kiedy w aparatach można tak wszystko poustawiać, że zdjęcie można robić praktycznie po ciemku. Musiałem wypracować sobie własną technikę, żeby trochę oszukać ustawienia filmów, podbić im sztucznie czułość, żeby jednak coś było na nich widać. Udawało się, Gruza był zadowolony - miał dynamiczne zdjęcia w ruchu. Osobną przygodą było kupowanie odczynników, filmów, papieru. Dziś zamawia się wszystko przez internet. Wtedy dzwoniło się do centrali w Warszawie, wystawiano mi specjalną delegację, dostawałem pismo, w którym pisano, że to jest pan Lewandowski, fotograf teatralny, prosimy udostępnić mu wszelkie materiały, których sobie zażyczy. I to była moja przepustka. Potem ładowałem to wszystko do wielkiego plecaka, wsiadałem do pociągu i wracałem do Gdyni. Ale człowiek był młody i ambitny, więc nie zważałem na te wszystkie trudności.
Z Teatru Muzycznego odszedłem, kiedy odszedł Gruza. Czułem, że osiągnąłem wystarczająco w tej dziedzinie i postanowiłem spróbować czegoś nowego.
Czas przełomu
Kiedy zastanawiałem się, co dalej, zadzwonił kolega, którego znałem z liceum plastycznego z propozycją, żebym przyszedł do niego do pracy. Grzecznie podziękowałem, bo pamiętałem, że był nauczycielem i szukał swego czasu kogoś, kto by objaśniał uczniom jak zdjęcie oświetlić, jak chemię złożyć. Nie czułem, że pasuję do tej roli. Tymczasem okazało się, że nie chodzi o pracę w szkole. Byłem tak pochłonięty pracą w teatrze, że zupełnie nie miałem czasu na życie towarzyskie, więc byłem bardzo do tyłu z tym, co się dzieje u moich znajomych. W międzyczasie mój kolega odszedł z liceum i został szefem punktu Kodaka w Gdańsku. To był sam początek lat 90. Zaprosił mnie do siebie, na ulicę Długą. Zobaczyłem zabytkowe wnętrza, nowoczesne maszyny, które dopiero weszły do Polski i ogonek ludzi na 200 metrów. Zdjęcia były wywoływane w godzinę - to była całkowita nowość. Dzień w dzień były gigantyczne kolejki, bo ludzie zaczęli kupować aparaty. Skusiło mnie to i przepracowałem tam trzy i pół roku.
Owoce i samoloty
Po tych dziesięciu latach “tułaczki” w Gdyni i w Gdańsku postanowiłem wrócić do Sopotu. Na tyłach budynku straży pożarnej otworzyłem ze wspólnikiem własną firmę - zająłem się fotografią wielkoformatową dla firm i na potrzeby reklam. To były czasy, kiedy rodził się pomorski biznes, rodził się rynek reklamowy, było zapotrzebowanie na zdjęcia robione specjalnie pod billboard, do katalogów. Do sfotografowania było wszystko. Pamiętam zlecenie z hurtowni owoców - dostałem kosz z różnymi egzotycznymi odmianami, niektóre gatunki widziałem pierwszy raz w życiu. Zdjęcia robiłem na specjalnych slajdach, które później się skanowało i robiło się odbitki lub od razu drukowało. W tym przypadku była to płachta o wymiarach dwa na trzy metry. Na koniec właściciele, bardzo zadowoleni, podziękowali mi za zdjęcia, zostawili także owoce. Szukaliśmy potem z kolegą informacji o niektórych z nich, co to właściwie jest i jak się to je. Fotografowałem wszystko - od butów i torebek przez produkty spożywcze i bursztyn. Nie było wtedy internetu, firmy tworzyły katalogi produktów i usług, ulotki. Dobre zdjęcia były kluczem do sukcesu. Byliśmy w tym dobrzy i dostawaliśmy zlecenie od dużych firm takich, jak EB chociażby. Dla dobrego zdjęcia byłem gotowy na wiele - pamiętam loty samolotem nad Trójmiastem. Fotografowałem place i realizacje dla firm budowlanych. Mało osób wie, że podczas takich lotów drzwi z samolotu są wyjęte, żeby można było zrobić zdjęcie - byłem przywiązany specjalnymi szelkami, miałem kask na głowie i robiłem te zdjęcia. Dziś to już nie do pomyślenia odkąd weszły drony i każde zdjęcie można zrobić siedząc sobie na ławce na dole. Zamknięcie firmy zbiegło się z wejściem i popularyzacją fotografii cyfrowej. Wtedy już samodzielnie postanowiłem otworzyć punkt najpierw na ulicy Smolnej, a później przeniosłem się tu, gdzie jestem dziś, do lokalu na ulicy Chopina.
Przewrót cyfrowy
Długo nie wierzyłem, że fotografia cyfrowa wyprze tradycyjną. Uważałem, że zdjęcie na cyfrze nigdy nie dorówna jakością temu zrobionemu analogowo. Ponieważ pracowałem i małym obrazkiem, i średnim i formatem 4x5 cala, to jakość dla mnie zawsze była bardzo ważna. A klienci to doceniali i chcieli taką fotografię. Pierwszy aparat cyfrowy kupiłem w 2010 roku i od tego czasu wszystko praktycznie fotografuję w ten sposób. Musiałem się przestawić i wielu rzeczy nauczyć. To było zupełnie nowe narzędzie, a do tego dochodziło oprogramowanie, na przykład Photoshop. Zawsze lubiłem się uczyć nowych rzeczy, więc miałem z tego też sporo frajdy. Poza tym rewolucję cyfrową doceniłem także za to, jak bardzo ułatwia życie. Kiedyś miałem w zakładzie spory minilab do wywoływania zdjęć, który zajmował ponad półtora metra kwadratowego, do tego dochodziło mnóstwo chemii, wody, prąd. Dziś mam dobrą drukarkę do zdjęć - efekt nie tylko nie ustępuje wywoływaniu analogowemu, ale w pewnych aspektach lepiej oddaje kolory i detale. Z fotografii analogowej zostało mi jednak myślenie o tym, co warto sfotografować. W aparacie cyfrowym dzięki kartom pamięci pomieszczą się setki zdjęć. Ale ja uczyłem się robienia zdjęć na filmach, które miały 36 klatek i które szalenie trudno było zdobyć. Każde ujęcie, każda klatka była dokładnie przemyślana. A i tak, kiedy wracało się z pleneru i z tych 36 dwa lub trzy zdjęcia były udane, można było mówić o sukcesie. Dziś kiedy idę z aparatem na przykład nad morze nie robię zdjęć seryjnie, a nuż któreś wyjdzie. Czekam, tak jak kiedyś, na odpowiedni moment, odpowiednie światło i dopiero wtedy wciskam spust migawki. Wierzę, że moment na zrobienie tego właściwego zdjęcia jest jeden, nie sto. Jakiś czas temu kolega, który mieszka w Norwegii i z którym pojechałem na zdjęcia napisał mi, że obserwował mnie i zmienił swoje podejście - czeka, patrzy i dopiero, kiedy czuje, że to jest to ujęcie, fotografuje. Zrozumiał, że nie byłoby dobre minutę przed, ani minutę po. Tego uczę także młodych ludzi, którzy do mnie przychodzą. Wielu chce zacząć od fotografii analogowej - mimo że filmy łatwiej teraz dostać, tłumaczę im, że namysł nad zdjęciem jest kluczowy. Dobre zdjęcie wymaga uważności i cierpliwości.
Okiem fotografa
Moim znakiem rozpoznawczym są dziś zdjęcia sopockiej plaży. Robię je od 2010 roku. Zacząłem, żeby mieć trochę oddechu od pracy. Cały tydzień spędzałem w zakładzie, przy odczynnikach, chemii, potrzebowałem wyjść w plener. Najpierw pomyślałem o Żuławach. Mieszka tam mój kolega, znakomity fotograf, który Żuławy ma obfotografowane wzdłuż i wszerz. Poprosiłem go, żeby zabrał mnie w kilka urokliwych miejsc, które znałem z jego zdjęć. Okazało się, że część z nich już nie istnieje - biegnie tam teraz droga szybkiego ruchu, powstało osiedle. Usiadłem, pomyślałem chwilę i powiedziałem sobie - chłopie, mieszkasz przecież nad morzem, zacznij fotografować Bałtyk. Zacząłem szukać swojego sposobu na te zdjęcia. Nie chciałem robić standardowych widoczków. Zawsze szukałem wyjątkowych miejsc, a jeśli szedłem w miejsca często uczęszczane, szukałem nietypowych kadrów. Kiedy ludzie widzą jedno z moich zdjęć zrobionych pod molem, pytają, czy zostało zrobione w Wieliczce. Udało mi się tak skadrować ten fragment mola, że w pewnym sensie stało się zupełnie nowym miejscem. Z morzem było podobnie. Zdecydowałem się na długi czas naświetlania - dwu-, trzyminutowy. To dawało fajny efekt rozmycia wody i nieba, patrząc na zdjęcie widziało się upływ czasu. Zamieszczałem je potem na forum i prosiłem o komentarze. Były przychylne, więc odważyłem się i zacząłem zamieszczać zdjęcia także na forach zagranicznych - amerykańskich, angielskich, portugalskich. Wszędzie były świetnie przyjmowane, a potem posypały się nagrody i wyróżnienia.
Nagrody
W ciągu ostatnich czterech czy pięciu lat wysłałem swoje zdjęcia na około sto Międzynarodowych Salonów Fotograficznych organizowanych pod patronatem FIAP na całym świecie. Z początku się wzbraniałem - miałem wątpliwości, co fotograf z Sopotu zwojuje w Nowym Jorku. Przekonał mnie jeden z kolegów. Powiedział - wstawiasz swoje zdjęcia na Facebooka i cieszy cię każdy like? Cieszy - powiedziałem. A zdjęcie w galerii w Nowym Jorku, przy którym będzie złoty medal dla Grzegorza Lewandowskiego też by cię ucieszyło? - pyta. Jasne, że tak - mówię i się przełamałem. Było warto - zdjęcie dziewczyny, które wysłałem do Nowego Jorku naprawdę zdobyło na tym salonie złoty medal. Wszędzie, gdzie wysyłam zgłoszenia piszę “Grzegorz Lewandowski, Sopot, Poland”. Mieszkam w Sopocie od pierwszych dni urodzenia i tak się czuję z tym miastem związany. Trochę mi przykro, że moje miasto mniej mnie docenia. Miałem pomysł na album ze zdjęciami miasta, ale władze nie były zainteresowane wsparciem tego pomysłu. Marzy mi się też zrobienie w Sopocie galerii fotograficznej z prawdziwego zdarzenia. Jest tu wielu zdolnych ludzi, których warto pokazywać. A sytuacja jest póki co taka, że w Nowym Jorku, w Lizbonie, w Paryżu, Hong Kongu czy Londynie znają moje zdjęcia, nagradzają je, a w Sopocie wiedzą o nich nieliczni. W ubiegłym roku otrzymałem wyjątkowe wyróżnienie - Excellence FIAP Gold (EFIAP/g). Ten złoty tytuł przyznawany jest przez Międzynarodową Federację Sztuki Fotograficznej FIAP, która ma siedzibą w Luksemburgu. Jestem jedyną osobą w Polsce północnej, która posiada takie wyróżnienie. Kilka tygodni temu dowiedziałem się, że przyznano mi także tytuł platynowy.
Co dalej
Nie osiadam na laurach. Inspiruje mnie mnóstwo rzeczy. W ostatnich latach odkryłem dla siebie fotografię koncepcyjną i collage. Fascynuje mnie świat geometrii, architektury klatek schodowych, modernizmu, tuneli - widać to zwłaszcza w najnowszych cyklach. Zabawna jest historia jednego z najbardziej charakterystycznych zdjęć w tej serii, na którym widać człowieczka i wielkie, okrągłe okno, a za nim niebo. Okno jest prawdziwe, sfotografowałem je w toalecie na stacji benzynowej na trasie z Gdyni do Łeby. W ramę okna wstawiłem człowieka i tak powstał ten fotograficzny collage.
Zostało mi pięć lat do emerytury, ale jak znam siebie, nie będę potrafił usiedzieć w miejscu. Moja żona jest już na emeryturze, ale wciąż trochę pracuje. Synów mam dorosłych. Pandemia pokazała mi, że niewiele do życia potrzeba. Kiedy mam aparat w ręce czuję się szczęśliwy i jeśli zdrowie pozwoli chciałbym po prostu nadal fotografować. Mam jeszcze wiele zdjęć do zrobienia.