W czasie okupacji ja i rodzice zostaliśmy wywiezieni do Związku Radzieckiego, „na białe niedźwiedzie”, jak się mówiło, pod Archangielsk. Stamtąd ojciec wraz z I Armią im. Tadeusza Kościuszki wrócił do Polski. W Warszawie pracował w administracji, a potem, w 1945 r., został oddelegowany do Sopotu. Pracował w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym i zajmował się przenoszeniem ludności polskiej z Kresów na tereny odzyskane. W Sopocie PUR mieścił się w budynku vis a vis Urzędu Miejskiego. W 1946 roku przyjechałam z mamą. Wcześniej przyjechałam sama do Sopotu do taty na święta w 1945 roku. Kiedy przyjechałyśmy w 1946 roku, to już zostaliśmy na stałe. Moja mama nie chciała tutaj mieszkać, chciała, żebyśmy wrócili do Warszawy, ale mój ojciec kochał morze i nie zamierzał się stąd wyprowadzić.
Dla mnie Sopot to było dobre miasto, bardzo mi się podobało. Po powrocie z Sybiru to był dla mnie raj.
Tata znalazł mieszkanie na ulicy Krasickiego i tam też wszyscy zamieszkaliśmy.
To mieszkanie było zupełnie puste, wbrew temu, co się mówiło, że Polacy wprowadzali się do gotowych, umeblowanych mieszkań. Tam podczas wojny mieszkał gestapowiec wraz ze swoją żoną, aktorką. Powoli się meblowaliśmy. Nikt nie miał pieniędzy, więc wydatki na meble czy porcelanę były dla nas dużym obciążeniem. Na przykład pianino ojciec nabył za 1300 złotych.
Pamiętam, że w domu byli jeszcze Niemcy. Mieszali na najwyższym piętrze – matka z dzieckiem – ale w krótkim czasie się wyprowadzili. Mieszkali może 2–3 miesiące, ale stosunki z nimi nie były dobrosąsiedzkie, patrzyliśmy na siebie z dystansem.
Po ich wyprowadzce dom był w całości zamieszkany przez Polaków. Piętro niżej nas mieszkał syn przedwojennego ministra i premiera, pana Kościałkowskiego, ale rzecz jasna, nie nosił nazwiska ojca, tylko nazywał się Józef Gruda.
Do Komunii Świętej przystąpiłam w Warszawie, ale zdjęcie było robione w 1946 roku w Sopocie, w Polskiej Kronice Filmowej, na ulicy Mickiewicza. To był taki duży budynek na skarpie. Pozowałam w oknie tego domu, ubrana w moją sukieneczkę komunijną z Warszawy. Tata mnie tam zaprowadził i zrobili mi fotografię.
Zresztą mama uszyła mi sukienkę z kapek na poduszki, bo nie było żadnych innych materiałów.
Niemki, które wyjeżdżały, sprzedawały porcelanę i inne ładne rzeczy, ale nas nie było na to stać. Pamiętam, że jedna Niemka błagała moją mamę, żeby kupiła serwis, ale mama nie miała pieniędzy. Kupiła tylko kilka filiżanek. Rynek był początkowo na tyłach Wyższej Szkoły Handlu Morskiego: tam znaleźć można było wszystkie te rupiecie, porcelany i inne rzeczy.
Po wojnie do Sopotu przyjeżdżali ludzie głownie z Polski centralnej, Warszawy i Kresów.
Przyjeżdżali ludzie, którzy stracili wszystko, co mieli, dużo osób z Warszawy, bo tam były same zgliszcza. Wielu warszawiaków wróciło potem do swojego miasta. Mam pamiętnik mojej koleżanki, Iwony Sielickiej, która do Sopotu przyjechała właśnie z Warszawy. Wpisy zaczynają się w Warszawie, a kończą się już w Sopocie. Ale były i osoby stąd, na przykład Plichtówny: Anna Maria i Jadwiga –były przedwojennymi Polkami z tego regionu, tak zwanymi autochtonkami, ale pochodziły z rodziny na wskroś polskiej.
Polacy niedowierzali, że mogą się tu osiedlić na stałe, trochę się czuli tymczasowo.
W 1946 roku zaczęłam chodzić do Szkoły Podstawowej nr 1 im. Marii Konopnickiej przy ówczesnej ulicy Stalina, a potem poszłam do szkoły średniej przy ulicy. Książąt Pomorskich.
Do szkoły chodziłam z Hanką Morawską, Kasią Milewską, Halą Denysenko, Ewą Zubalewicz, Wandą Kurpiejwską, Ewą Fijał, Basią Kesslerówną, Jarkiem Ewą, Hanią Osóbkówną, Danutą Rynkowską, Elą K., Jadwigą Folwarniak, Hanką Nicką, Martą Uszycką, Teresą Tomczykówną, HankąKlepacką , Basią Gawędą, Basią Paradowską, Kurpiejewską, Stefanem Hubem, Mietkiem Drzymałą, Mirosławem i Bogusławem Drobikiem , Janem Babińskim, Badejskim oraz Jerzym Graffem. Nauczyciele byli bardzo dobrzy, w większości z Wileńszczyzny: z historii, geografii, polskiego.
W klasie większość dzieci nie miała ojców: albo zginęli na wojnie, albo w obozie. Większość dzieci to były półsieroty.
Nie pamiętam dzieci niemieckich, wokół pełno było polskich dzieci i to z nimi się bawiłam. Graliśmy w klasy, należeliśmy do harcerstwa, bawiliśmy się w podchody, jeździliśmy na obozy harcerskie, spotykaliśmy się w domu, to u mnie, to gdzie indziej. Razem z Olą, która mieszkała na dziesiejszej ulicy Andersa, puszczałyśmy sobie z okien lusterkami „zajączki”.
Jeździliśmy na wycieczki na Kaszuby, chodziliśmy na wagary – takie normalne życie. Należałam też do II Żeńskiej Drużyny Harcerek.
Nie chodziliśmy na ciastka, ewentualnie od święta.
W niedziele chodziliśmy na molo, na spacer i tam spotykało się wszystkich. Lata 1945–1946 to okres, kiedy nie było w co się ubrać - nosiło się jakieś przerabiane rzeczy. Ja miałam jeden mundurek szkolny i mundurek harcerski. Każda dziewczynka miała jedną ładniejszą sukienkę, ale generalnie chodziliśmy skromnie ubrani. Nikt się nie wyróżniał. Pamiętam, jak znajomy moich rodziców wrócił ze Szkocji w 1946 czy 1947 roku i przywiózł mi szkocką kratę. I to było takie święto – mama uszyła spódniczkę i sukienkę z pięknej szkockiej wełny.
Jedliśmy potrawy mączne, z jedzeniem też było skromnie, najgorzej z mięsem, dostawaliśmy mięso od mojej cioci, pakowała ćwierć cielaka i przysyłała do Sopotu – to było dobre.
Pieniądze zarabiał tylko ojciec, a pensje wtedy były praktycznie żadne. Z trudnością starczało na życie. Głodni nie chodziliśmy, ale to było skromne życie.