Elżbieta Buhrke

Dzieciństwo na Chopina
Urodziłam się w 1943 roku we Lwowie, moja siostra po drodze w Krakowie. W 1946 roku dotarliśmy do Sopotu, ale tego przyjazdu nie pamiętam. Mieszkaliśmy na początku na Kościuszki, pamiętam stamtąd jeden pokój. Dziś jak przejeżdżam obok, patrzę w „nasze” okno. Później mieszkaliśmy na Chopina 21 i tam do dziś mieszka moja koleżanka – Rosvita Stern, z którą poznałyśmy się jak miałyśmy 3 lata. Pamiętam, że bawiliśmy się na schodach, rozkładaliśmy koce, nam się wydawało że są ogromne, ale dziś widzę, że są malutkie. Jak dostawałyśmy lalkę, to tylko jedną na spółkę z siostrą. Nie było wtedy tylu zabawek. Mama nam szyła szmaciaki, takie przytulanki. Wydaje mi się, że musiało być ciężko w tamtych czasach, choć my jako dzieci tego nie odczuwaliśmy. Mama opowiadała, że najpierw tata musiał być syty, potem dzieci i na końcu ona.
Na Chopina w kuchni się podnosiło klapę i widać było, że w piwnicy woda była. Toaleta chyba nie miała bieżącej wody. Piece były do ogrzewania, ale zimą mieszkaliśmy razem w jednym pokoju. W mieszkaniu były meble, takie kredensy duże stały. Jak rodzina przyjeżdżała latem, to na werandzie mieszkali. Nasz domek był budowany z przeznaczeniem na okres letni. Zimą był zamknięty. Na parterze mieszkał szewc, to był Niemiec, który został po wojnie, był chyba kaleką. Naprawiał buty, miał takie małe okienko, gdzie można było je podać. Pamiętam jego pokój, od kuchni się tam wchodziło. Mama mu dawała zupę, jeśli jej coś zostało. Ale nie pamiętam jak jego historia się skończyła, to był starszy pan, więc tutaj pewnie zmarł.
Jak się wychodziło w górę z Chopina i szło w stronę Dworca to tam leżało pełno węgla. Był tam taki pusty plac i stamtąd ludzie go zabierali i nosili do domów. To jest najwcześniejszy obraz jaki mam z Sopotu. W tej chwili już tam coś zbudowali, ale wcześniej pamiętam była tam wysoka ściana i pełno węgla.
Chodziłam do szkoły - w 1950 roku zaczęłam chodzić do „czwórki”. Mama szyła nam (kończyła Gimnazjum Krawieckie we Lwowie) do szkoły granatowe fartuszki i zmieniało się do tego białe kołnierzyki. Nosiłyśmy też ogromne kokardy. Mam to na zdjęciach.
Z mamą chodziłyśmy co wtorek, czy co piątek na zakupy na ryneczek – tam gdzie dziś jest ALMA. Pamiętam, że był tam sklep z koniną, chociaż nie pamiętam, czy tam ktoś coś kupował. Mama trzymała się tego, co było wcześniej we Lwowie – na przykład wspaniałe pierogi. Oczywiście w wigilię musiały być aż trzy rodzaje. Ryby też było pełno. Mama miała na ryneczku swoje miejsca, wiedziała do kogo chce iść co kupić. Ludzie tam się znali. Nawet córka sąsiadki zaprzyjaźniła się z synem jednej pani stamtąd i wtedy chodziłyśmy do niej na zakupy.

Ojciec
Mój tata Lothar Geyer od razu po przyjeździe zajął się siatkówką. Jego miłość do siatkówki zaczęła się wcześniej we Lwowie. Oni grali nawet już u nas na podwórku na Chopina. Rozwieszali sobie siatkę w ogrodzie. Tata organizował drużyny. Najpierw żeńską, później męską. Znajoma mi opowiadała, że on zobaczył w Handlówce na Kościuszki, że dziewczynki sobie grają i poszedł do dyrektorki i powiedział, że chciałby zorganizować drużynę. Tak się stało, a one potem zostały mistrzyniami Europy. Sport to było całe życie mojego ojca. Najpierw działał w harcerskim klubie. Potem to się nazywało Grom, później Kolejarz. Tata ciągle był na treningach, a w sobotę i niedzielę na meczach. Był bardzo popularny w Sopocie. My chodziłyśmy z tatą i na treningi i na mecze – no bo co mieli rodzice zrobić z dziećmi? Na Kościuszki i przy WSE (Wyższej Szkole Ekonomicznej) były hale sportowe. A jak były mecze, no to się jechało z rodzicami i na ławeczce się siedziało. Nawet na jednym zdjęciu jest moja siostra z drużyną. Ale my tak nie przeżywałyśmy tych meczów. A później jak byłyśmy starsze, to już nie musiałyśmy jeździć z rodzicami. Ja się męczyłam na wychowaniu fizycznym, nie lubiłam tego. Ale miałam fory w ogólniaku, bo tata był sportowcem, to na mnie oko przymykali.

Tenis
Tata nam kazał grać w tenisa u braci Korneluków. Chodziłam tam z siostrą na treningi, ale chyba talentu nie miałyśmy. Miałyśmy takie drewniane packi i trzeba było do murka uderzać piłkę. Potem dopiero dostawało się w klubie rakietę. Jeden z tych braci, Stefan nas trenował. Pełno było dzieciaków na treningach. To było pod koniec podstawówki – 1955, 1956. Kiedyś te tereny nie były tak zagrodzone. Nie było trybun takich dużych, jak dziś. Ale na główne korty w ogóle nam dzieciom nie można było wchodzić, my na tej ściance tak zupełnie z tyłu sobie odbijałyśmy. Niektórzy trenowali tenis, ale też inni jeździli na koniach. Na Kolibki chodzili, bo wtedy jeszcze nie było hipodromu. Jak tata zobaczył, że nie mamy ochoty na tenis, to przestałyśmy chodzić. Później już nie trenowałam. Tata miał wejściówki na turnieje tenisowe i tam chętnie chodziłyśmy oglądać, bo znało się zasady gry i tych co grali. Turniej jak był, to trwał tydzień.

Wakacje
Na plażę bardzo często chodziliśmy. To była główna atrakcja dla rodziny, która u nas mieszkała w wakacje. Mama tak robiła, że na jeden miesiąc przyjeżdżała jej rodzina, a na drugi – rodzina taty. Dopiero na Wybickiego wynajmowaliśmy letnikom, wtedy był tylko miesiąc dla rodziny, a potem już dla przyjezdnych. Pamiętam ich, ale wydaje mi się, że oni tylko u nas spali, nie jadali śniadań ani obiadów. My im wtedy odstępowaliśmy pokój, a sami na kupie mieszkaliśmy. Trochę wtedy daleko od morza to było, więc nie było tak dużo chętnych. Na Wybickiego mieszkaliśmy od 1953 roku, to było mieszkanie kolegi wujka, który dostał pracę w Nowej Hucie. Na Wybickiego było siedem pokoi, mieszkała tam inna rodzina z nami i mieliśmy wspólną łazienkę, ale i tak był luksus. Kuchnie mieliśmy swoją.
Na spacery chodziliśmy też do parku, na molo i później też do lasu. Tam kiedyś na Reja było wielkie pole – nazywałyśmy to świerszczowe pole – bo świerszcze cykały cały dzień. Na sanki chodziliśmy na Łysą. W liceum jak były festiwale w Operze Leśnej to słuchało się przez płot. Później byłam zaprzyjaźniona z dziewczyną, która była tam fryzjerką i ona nas wpuszczała, albo wejściówki się załatwiało.

Non-Stop
W każde wakacje gdzieś sobie dorabiałam. Pierwszy raz w cukierni, gdzie był Złoty Ul. Przez miesiąc lukrowałam pączki i drożdżówki, a potem czyściłam blachy. Później byłam przewodniczką. Do Sopotu przyjeżdżały związki zawodowe, które miały wczasy – parę dni w Łebie, parę dni w Jastarni. Ja ich odbierałam z Dworca, spali w Bungalowie. Organizowałam im statek, płynęli do Jastarni, albo Juraty. Też chodzili do Oliwy na koncerty i ja to organizowałam. Kiedyś też na plaży Grand Hotelu pomagałam koledze wypożyczać kajaki, a drugi kolega wypożyczał z drugiej strony mola. I po pracy spotykaliśmy się przy molo. I tam sobie siedzieliśmy. Pewnego dnia ktoś do nas podchodzi i mówi – siedzicie, czy wychodzicie? A my mówimy, że dlaczego? My tu siedzimy. A on powiedział, że tu zagradzają, bo ma tu powstać Non-Stop. To my wtedy tam zaczęliśmy pomagać i krzesła ustawialiśmy. Ale za darmochę nie było – wejściówkę trzeba było wykupić – kolega do dziś ma wejściówkę numer jeden. Pełno ludzi przychodziło do Non-Stopu, był tłok niesamowity. My też latem spędzaliśmy tam dużo czasu. Później był Non-Stop na ulicy Drzymały, a na samym końcu tu gdzie rynek jest (przy przystanku SKM Sopot Wyścigi). Tańczyło się tam tak, że człowiek ledwo zipał. Wszystkie koleżanki i koledzy tam chodzili, sympatie się tworzyły.

Monte Cassino
Kiedyś jak spacerowaliśmy – to tam i z powrotem – trzy, cztery razy w górę i w dół Monte Cassino. Nie wiem, czy wszyscy tak robili, ale my tak kilka razy chodziliśmy. Doszliśmy na dół – mamy jeszcze trochę czasu no to z powrotem do „Ula” i znów do mola. Pamiętam na Monciaku jeździły samochody, furmanki jakieś, czasami takie rozklekotane. Przez mgłę pamiętam, że tam chyba bruk był. Na Monciaku był taki malutki sklepik ze słodyczami, gdzie można było kupić lizaki. Były też dwa kina i tam jako dzieciaki chodziliśmy na poranki dla dzieci, chyba to było w niedzielę.
Pamiętam był sklep rybny na Monte Cassino, ale też do rybaków się jeździło, na hali na końcu były stoiska rybne, ale też na halę do Gdyni się jeździło. Zawsze była kolejka na święta, to jedna z nas stała w kolejce po rybę, a druga do piekarza.
Pamiętam Parasolnika. On był stale na Monte Cassino. Takim był pośmiewiskiem, ale nie przejmował się tym, wygłupiał się. Miał długie, zawinięte buciory. Raczej pozytywnie go postrzegałam.