Dorota Starościak
Sopot mojego dzieciństwa
O swoim dzieciństwie, domu, w którym dorastałam i o moich rodzicach mogę powiedzieć, że byli nietypowi, jak na tamte czasy, a to wpłynęło znacząco na całe moje życie. Tato urodził się w 1898 roku, mama w 1905 roku. Moi rodzice poznali się przed wojną, ale mama była wtedy w innym związku. Tata zawsze powtarzał, że czekał na nią całe życie. Spotkali się ponownie po Powstaniu Warszawskim. Pobrali się już po wojnie. Rodzice bardzo chcieli mieć dzieci, ale kolejne próby kończyły się niepowodzeniem. Wreszcie się udało i w 1949 roku pojawiłam się ja. Mama miała wtedy już 44 lata, tata 51. Urodziłam się w Gdyni, bo poród był skomplikowany. Zaraz po urodzeniu zachorowałam na zapalenie płuc. Tata, który był prawnikiem, ochrzcił mnie w domu "z wody", zgodnie z prawem kanonicznym. Mama o niczym nie wiedziała. Później, podczas oficjalnej ceremonii chrztu w sopockim kościele Gwiazda Morza, tata poinformował księdza o tym fakcie. Ksiądz musiał zmodyfikować formułkę chrztu, bo byłam już częściowo ochrzczona. Byłam późnym i chorowitym dzieckiem, więc rodzice bardzo się o mnie troszczyli. Pamiętam, że mama sprowadzała mi z Zakopanego specjalne filcowe botki, żebym nie marzła w czasie śnieżnych zim.
Choć urodziłam się w Gdyni, całe dzieciństwo i młodość spędziłam w Sopocie. Mieszkaliśmy wtedy przy ulicy Pstrowskiego, obecnie Lipowej, w trzypokojowym mieszkaniu. Tata z wykształcenia był prawnikiem, mama pozostawała w domu, czuwając nade mną gdy z jednej anginy przechodziłam w drugą; pracę zawodową kuratorki w sądzie dla nieletnich podjęła dopiero gdy poszłam do liceum. Tata na Wybrzeże przyjechał w 1945 roku i był pierwszym prezesem Sądu Apelacyjnego w Gdańsku. Współtworzył powojenne sądownictwo, ale w czasach stalinowskich zaczęli grzebać w jego przeszłości i dogrzebali się, że był w Delegaturze Rządu Londyńskiego na kraj. Zwolnili go po tym błyskawicznie, robili różne problemy. W tym czasie do naszego mieszkania dokwaterowano nam do jednego z pokoi lokatorkę, z którą dzieliliśmy kuchnię i łazienkę. Mama bardzo to przeżywała, zwłaszcza wspólną kuchnię i łazienkę, ja wspominam to raczej z pewnym sentymentem. Lokatorka, starsza panna, bardzo mnie rozpieszczała.
W czasach mojego dzieciństwa Sopot był zupełnie inny niż dzisiaj. Ulice były ciche i spokojne, a podwórka pełne dzieci. Bawiliśmy się w podchody, chowanego i inne gry, które dzisiaj już chyba odeszły w zapomnienie. Bawiłyśmy się też w gumę i "Matysiaków". Naszym ulubionym miejscem zabaw był skarpa porośnięta bukami, którą nazywaliśmy Buczyną. Pamiętam Sopot jako miasto pełne zieleni i pięknych, kutych płotów. Wzdłuż ulicy Kościuszki ciągnęły się zadbane ogródki, które niestety zniknęły kilka lat po wojnie. Z rodzicami chodziłam na spacery w kierunku Orłowa i Jelitkowa. Pamiętam też miejskie wysypisko śmieci, który znajdowało się na południowych krańcach Sopotu. Wtedy nie przeszkadzał mi jego zapach, ale dzisiaj nie wyobrażam sobie, że coś takiego mogło funkcjonować w mieście. Nie pamiętam, żeby po Sopocie jeździły autobusy. Ludzie chodzili wszędzie pieszo. Była za to pętla tramwajowa, do której dojeżdżał tramwaj numer 7 z Oliwy.
Moim ulubionym miejscem w Sopocie było molo. Chodziłam tam na spacery z rodzicami i przyjaciółmi. Później, jako nastolatka, chodziłam na plażę z koleżankami. Naszym ulubionym miejscem była plaża przy Grand Hotelu, gdzie można było spotkać znanych aktorów i piosenkarzy. Zbierałam wtedy autografy i udało mi się podczas festiwalu piosenki zdobyć podpisy takich gwiazd jak Czesław Niemen, Violetta Villas i Ewa Demarczyk.
Poniemieckie
Po wojnie w Sopocie zostało wiele mebli i przedmiotów po poprzednich mieszkańcach. W naszym domu mieliśmy poniemieckie meble, książki, a nawet zdjęcia i albumy. Pamiętam też poniemieckie przyborniki do przypraw, wagę i inne drobiazgi. W tamtych czasach nikt nie mówił o tym, że te rzeczy są “poniemieckie”. Dopiero po latach zrozumiałam, że to była część naszej historii. Na Kościuszki, naprzeciwko ulicy Lipowej była mleczarnia, do której chodziło się z blaszaną kanką po mleko. Pamiętam, że sprzedawano tam marmoladę z buraków w kostkach, krojoną nożem. W mleczarni spotykałam starsze panie, które mówiły po niemiecku. Mama nie odnosiła się do nich z sympatią. Kiedy byłam dziewczynką zdarzało się, że z koleżankami biegłyśmy za nimi i je przedrzeźniałyśmy. Nie rozumiałam wtedy jak bardzo muszą być samotne. Zostały w Sopocie być może dlatego że nie miały dokąd jechać, a może dlatego, że czekały z nadzieją na powrót bliskich z wojny. Nikt nam wtedy nie tłumaczył tych zawiłości. Ludzie wciąż pamiętali koszmar wojny.
Otwartość wpajana od dziecka
Chodziłam do jedenastolatki, czyli szkoły podstawowej i liceum w jednym. Dziś to Liceum Ogólnokształcące numer 1. Była to bardzo dobra szkoła, z wymagającymi nauczycielami. Uczyłam się bardzo dobrze, można powiedzieć, że byłam kujonką. Niestety, często chorowałam i opuszczałam lekcje. Na szczęście miałam koleżankę Irenkę, która przynosiła mi zeszyty i pomagała nadrobić zaległości. Bardzo ważną rolę w mojej edukacji i kształtowaniu światopoglądu odegrali rodzice. Choć, sądząc po wieku, mogli być moimi dziadkami, byli znacznie bardziej otwarci niż dużo młodsi rodzice moich koleżanek. Dużo ze mną rozmawiali, traktowali mnie w tych rozmowach jak partnera. Rozmawialiśmy o książkach, o życiu, o tym, co się działo w Polsce. Koleżanki z klasy, które wpadały się do mnie pouczyć i były świadkami takich rozmów, patrzyły na to szeroko otwartymi oczami. Oboje mieli nowoczesne spojrzenie na świat. Nie postrzegali ludzi przez pryzmat ocen czy uprzedzeń i starali się tę otwartość wpajać mi od dziecka. Myślę, że wynikało to z ich dojrzałości, ale i doświadczeń życiowych. Mama była jedynaczką, jej rodzice rozwiedli się, co w tamtych, przedwojennych czasach było właściwie nie do pomyślenia. Dziadkowie uwielbiali podróżować i na moją mamę przenieśli swoją ciekawość świata, którą później przekazała mnie. Jej tolerancja i otwartość na ludzi miała niewiele ograniczeń - jednym z nich była sytuacja, gdy próbowałam wyjść do szkoły bez ciepłych majtek. Aż do studiów pilnowała, czy na pewno je włożyłam. Ściągałam je oczywiście, gdy tylko znalazłam się na klatce schodowej.
Kiedy przychodziło do poważnych życiowych wyborów nigdy nie słyszałam od rodziców, że czegoś mi nie wolno, czegoś nie powinnam albo, że kobiecie czegoś nie wypada. Jeśli były jakieś ograniczenia, to raczej wynikające z sytuacji politycznej w Polsce.
Bardzo wyraźnie odczułam to przy wyborze studiów. Byłam piątkową uczennicą i początkowo celowałam w socjologię, psychologię lub prawo, żeby zostać adwokatem, jak mój tata. Kiedy usiedliśmy z rodzicami, żeby porozmawiać o studiach, powiedzieli, że zrobię jak zechcę, ale bardzo odradzają mi pójście na prawo lub inne studia humanistyczne. Jak wspomniałam już, tato doświadczył wielu szykan w PRL. Rodzice uważali więc, że im bardziej apolityczny zawód wybiorę, tym lepiej. W końcu stanęło na budownictwie lądowym na Politechnice Gdańskiej. Decyzję o studiach podejmowałam pod koniec lat 60. Nie zastanawiałam się, czy będę po studiach dużo zarabiać, ale czy będę musiała zapisać się do partii, żeby móc pracować. Rodzice nie mieli legitymacji PZPR i ja też nie chciałam jej mieć. Nie wyobrażałam sobie, że będę musiała zapisać się do partii, żeby dostać pracę lub robić karierę. Uznałam, że bez względu na ustrój, w Polsce, zawsze będzie się coś budowało i ludzie z moim wykształceniem będą potrzebni.
Kobiety na traktory i na uczelnie
Wydział Budownictwa Lądowego Politechniki Gdańskiej, który skończyłam w roku 1972 nie był wydziałem wyłącznie męskim, jak chociażby Wydział Budowy Okrętów. Zaraz po studiach jako stypendystka naukowa zostałam na uczelni. W roli nauczycielki akademickiej odnajdywałam się bardzo dobrze - lubiłam to. Pamiętam, gdy w połowie lat siedemdziesiątych, na podstawie umowy rządowej przyjechali do Polski studenci z Iraku. Ci, którzy trafili na WBL byli zamożnymi synami wysoko postawionych osobistości. W tamtych siermiężnych czasach wynajmowali prywatnie mieszkania, na zajęcia przyjeżdżali samochodami, a weekendy spędzali często w enerdowskim Berlinie u swoich kolegów. Cała grupa trafiła do mnie na zajęcia laboratoryjne z technologii betonu. Żeby móc wykonać, a następnie zbadać próbki, musieli sami zaprojektować skład mieszanki betonowej. I tu wyszło szydło z worka. Rozwiązanie układu trzech równań z trzema niewiadomymi okazało się niewykonalne. Żeby móc iść dalej z zajęciami zarządziłam obowiązkowe konsultacje po godzinach, by ich trochę podszkolić. Dla nich to był szok - nie dość, że uczy ich 26-letnia kobieta, to jeszcze czegoś od nich wymaga. Bałam się, że nie pojawią się na konsultacjach. Byłam jednak twarda i powiedziałam - albo dodatkowe zajęcia, albo nici z zaliczenia. Udało się, grzecznie przychodzili i zaliczyli laboratorium. Nadszedł 8 marca. W tamtym czasie każda z pań otrzymywała przydziałowe rajstopy i goździk. Koło południa usłyszałam hałas pod drzwiami, wyjrzałam i zobaczyłam kolejkę moich Irakijczyków z kwiatkami w dłoni. Przyszli, by złożyć mi życzenia i podziękować za korepetycje.
Proszę pana, proszę pani
Dziś dużo mówi się o równości zarobków, płci. Kiedy byłam na uczelni nie było takich tematów, co nie znaczy, że była pełna równość. Pamiętam pewnego profesora, to był gigant matematyczny, który na wykładzie nigdy nie mówił „proszę państwa”, choć na sali siedziały kobiety, zawsze używał formy „proszę panów”. Zdałam u niego egzamin na czwórkę, co było bardzo wysoką oceną, piątek prawie nie stawiał. Spojrzał na mnie, ale „proszę pani” przez usta mu nie przeszło. Podał mi indeks bez słowa. Prawdopodobnie to, że nie powiedział do mnie w tamtej chwili „proszę pana” było dla niego dużym wyzwaniem.
Druga sytuacja, którą zapamiętałam to rozmowa z profesorem, który po obronie pracy magisterskiej, zaproponował mi miejsce w swojej katedrze. Podczas rozmowy rzucił: „Ale rozumie koleżanka, że żadnych dzieci w najbliższym czasie”. Pokiwałam głową, bo wtedy nie planowaliśmy z Jackiem (Starościakiem, pierwszym prezydentem Gdańska wybranym po 1989 roku w wolnych wyborach), moim mężem, że tak szybko zostaniemy rodzicami. Wyszłam za mąż po czwartym roku studiów i chcieliśmy nacieszyć się małżeńską wolnością. Nie wiedziałam, że podczas rozmowy z profesorem byłam w pierwszym miesiącu ciąży. Kiedy okazało się, że ciąża jest pewna, szłam do niego przerażona, ale on zachował się elegancko - po prostu mi pogratulował.
Żona, matka, doktorantka
Wiem, że dziś podobnie jak w moich czasach, na uczelniach im wyżej, tym mniej jest kobiet, a przecież naukowczynie walczą o habilitacje i profesury podobnie jak ich koledzy. W latach 80. doktorat zrobiłam bez problemu, ale nie wiem, jak potoczyłaby się moja droga naukowa, gdybym nie miała wsparcia w rodzinie. Myślę, że tak jak w wielu innych branżach, w robieniu kariery naukowej bardzo ważną rolę odgrywa kwestia macierzyństwa. Startując do pracy naukowej wszystkie chcemy zrobić najpierw doktorat, potem habilitację i profesurę, ale w międzyczasie pojawia się rodzina, dzieci i nagle to one stają się najważniejsze. Pracując na uczelni urodziłam dwie córki - Kasię, potem Madzię, prowadziłam zajęcia i badania naukowe, zrobiłam doktorat. Mieszkaliśmy już wtedy w Gdańsku. Miałam ogromne wsparcie w moim mężu, który był zaangażowanym tatą dla swoich córek i w teściowej, z którą mieszkaliśmy i która prowadziła dom, pomagała nam przy córkach. Przy wychowaniu starszej córki pomagali też moi rodzice, którzy przyjeżdżali z Sopotu i zabierali ją na rozmaite wyprawy, m.in. na ślimaki w okolicach kościoła prawosławnego we Wrzeszczu. Jak na czasy, w których nie rozmawiało się o partnerstwie, nasze małżeństwo było bardzo partnerskie. Po to, żebym mogła realizować się na uczelni, Jacek wziął na siebie ciężar utrzymania domu i pracował na dwa etaty. Często miałam zajęcia do późna, a gdy wracałam do domu, musiałam jeszcze popracować. Gdy pisałam pracę doktorską wyglądało to tak, że w pokoju, w którym spaliśmy z mężem wydzieliłam sobie kawałek przestrzeni, gdzie późnym wieczorem siadałam do pracy. Kiedy Madzia zaczynała płakać, biegłam do niej, żeby nie obudziła Jacka, który też musiał kiedyś odpocząć i potem jedną ręką pisałam, drugą usypiałam córkę. To był rok 1980, obronę miałam rok później, więc to w ogóle były trudne czasy. Mogłam sobie pozwolić na bycie dobrym pracownikiem, zostawanie czasem po godzinach, bo w domu miałam duże wsparcie. Gdyby nie to, nie wiem, czy bym sobie tak dobrze poradziła.
Nocne wyprawy do elektrowni
Praca była moją wielką pasją. Uwielbiałam wyzwania, które ze sobą niosła. Jednym z tych najciekawszych była praca nad budową elektrowni jądrowej w Żarnowcu. Kilkuosobowy zespół pracowników Katedry Materiałów Budowlanych i Technologii Betonu brał udział w nadzorowaniu prac przy betonowaniu płyty fundamentowej elektrowni. Weszłam w skład tego zespołu i przynajmniej raz czy dwa razy w tygodniu jeździliśmy rozklekotanym Tarpanem bez ogrzewania, na nocne, niezapowiedziane kontrole parametrów mieszanki betonowej. Na miejscu sprawdzaliśmy skład kruszywa, a następnie pobieraliśmy próbki, by w stosownym czasie zbadać ich parametry w laboratorium. Myślę, że był to rok 1983, bo byłam już po doktoracie. Gdy w roku 1986 miała miejsce katastrofa w Czarnobylu, rozpoczęły się protesty przeciwko budowie żarnowieckiej elektrowni, szczególnie, że wznoszono ją według dokumentacji radzieckiej. To był trudny czas, bo z jednej strony uważałam, że to ważny projekt, z drugiej rozumiałam obawy, które z tym projektem się wiązały. Jacek aktywnie uczestniczył w protestach i przygotowywaniu referendum, w którym mieszkańcy mieli wypowiedzieć swoje zdanie. Można by pomyśleć, że stanęliśmy po dwóch stronach barykady, ale tak nie było. W tamtym projekcie mogłam ręczyć za jakość betonu w płycie fundamentowej i do dziś jestem przekonana, że spełniał wszystkie normy. Natomiast technologia to już zupełnie coś innego - nie miałam przekonania, że ta radziecka była w stu procentach bezpieczna. Ostatecznie mieszkańcy zagłosowali przeciwko budowie elektrowni, a ja przerwałam niezmiernie interesujące badania.
Panowie przodem?
W planach miałam zrobienie habilitacji, ale do niej nie doszło. Jacek, który zaangażował się w życie polityczne dostał propozycję wyjazdu jako dyplomata do Wielkiej Brytanii. Takim propozycjom się nie odmawia. Nigdy nie usłyszałam od niego, że też muszę wyjechać. Rozmawialiśmy o możliwości życia na dwa domy - w Londynie i w Gdańsku, ale tak naprawdę nigdy nie brałam tego pod uwagę. Wyjechaliśmy całą rodziną najpierw do Anglii, a potem do Szwecji. Zwłaszcza pobyt w Szwecji wiele mnie nauczył o nowoczesnym podejściu do praw kobiet. Początkowo trudno było mi się z tym oswoić. Niektóre przejawy równości brałam za niedostatki kurtuazji. Mężczyźni na przykład nie przepuszczali przodem kobiet wchodzących do budynku. Któryś ze Szwedów wyjaśnił mi w końcu, że tu nie chodzi o kulturę - dzięki temu, że to mężczyźni wchodzą pierwsi kobiety czują się bezpieczniej. Uprzedzono mnie także, by starszym paniom nie ustępować miejsca w komunikacji miejskiej. Sama byłam świadkiem, gdy seniorka w wieku około 70-tki radykalnie odmówiła zajęcia zaoferowanego jej miejsca. Nie znałam jeszcze wówczas szwedzkiego, więc jedynie mogłam się domyślać argumentacji. Musiałam się do tych nowych zasad przyzwyczajać i nauczyć się je rozumieć.
Aktywistka przy mężu
Podczas czteroletniego pobytu w Szwecji byłam typową żoną przy mężu, początkowo bez znajomości szwedzkiego. A ileż można sprzątać czy gotować? Dziergać nigdy nie umiałam. Stosunkowo szybko dotarłam do Kvinnocenter, czyli centrum dla kobiet. Był to ośrodek opłacany przez miasto dla cudzoziemców (zdarzali się czasami mężczyźni) mieszkających w Szwecji. Oferował możliwości nauki języka w wymiarze nawet kilku godzin dziennie od poniedziałku do piątku, kontakt z kulturą, wycieczki po Sztokholmie i pomoc w adaptacji do życia w Szwecji. Co jakiś czas poszczególne narodowości organizowały swój dzień, połączony z degustacją narodowych przysmaków. Miałam dużo wolnego czasu, więc chodziłam na wszystkie dostępne zajęcia językowe i po dwóch latach brałam udział w konferencjach, prezentując referaty w języku szwedzkim. A potem wróciliśmy do Polski.
Wyjeżdżałam z Polski jako kobieta po 40., wracałam mając 53 lata. Moja przerwa na uczelni trwała w sumie ponad 7 lat. Przez ten czas wiele się zmieniło w Polsce, na Politechnice i we mnie. Nie odnalazłam się już na uczelni. Był początek lat dwutysięcznych, zaczęła się duża konkurencja, wręcz walka o granty, badania, zlecenia. Nie widziałam w tym miejsca dla siebie. Zdecydowałam, że w wieku 55 lat nie pora na rozpoczynanie habilitacji i dość szybko przeszłam na wcześniejszą emeryturę. Ale spokojna emerytura to nie dla mnie. Lubię być w ruchu.
Po wielu latach spędzonych poza Sopotem, w 2005 roku wróciłam do mojego ukochanego miasta. Mój mąż, Jacek, zachęcił mnie do powrotu do Sopotu. Zamieszkaliśmy w nowym domu, niedaleko mojej dawnej szkoły. Zaczęłam odkrywać Sopot na nowo. Byłam pod wrażeniem odnowionych kamienic i ogrodów. Nie mogłam się jednak przyzwyczaić do nowych nazw ulic. Cieszyłam się z kawiarni i ogródków, które nadawały miastu nowy charakter. Sopot bardzo się zmienił, ale nadal czuję się tu jak w domu.
Od dawna nosiłam się z myślą, by napisać książkę o swoich przodkach, szczególnie, że dzięki prababci ze strony mamy zachowały się dokumenty rodzinne z lat 30. XIX wieku. Zajęło mi to 5 lat; w roku 2024 ukazała się moja książka zatytułowana „W dziełach swoich... Przemysłowcy i społecznicy Zagłębia Dąbrowskiego w XIX i XX wieku”, wydana przez Wyższą Szkołę Biznesu w Dąbrowie Górniczej. Książka stanowiła zwieńczenie moich prac nad historią mego pradziadka Stanisława Skarbińskiego, którego władze lokalne uhonorowały tablicą pamiątkową i nazwaniem miejskiego skweru Placem Rodziny Skarbińskich
Odnowiłam kontakty z dawnymi koleżankami i zaangażowałam się w życie miasta. Od razu znalazłam sobie różne ciekawe zajęcia, m.in. w Towarzystwie Przyjaciół Sopotu. Razem z grupą przyjaciółek próbowałyśmy odzyskać dla Sopotu budynek Stawowie, ale niestety nam się nie udało. Zebrałyśmy ponad 300 podpisów pod petycją. Później stworzyłyśmy stronę internetową www.stawowie.pl. Wspólnie z Anną Badowską skończyłyśmy właśnie pisać książkę poświęconą temu miejscu.
Od samego początku włączyłam się w prace Komitetu Obrony Demokracji, uczestnicząc w całym szeregu rozmaitych demonstracji. Moja aktywność społeczna wzrosła jeszcze po śmierci Jacka. Kontynuuję między innymi jego projekt prowadząc na Facebooku grupę o nazwie Sprawy Sopockich Seniorów. Trudny czas żałoby poświęciłam na poszerzenie i uzupełnienie mojej książki. Mam nadzieję znaleźć wydawcę.
Dzisiejszy Sopot jest zupełnie inny niż ten, który pamiętam z dzieciństwa. Jest to miasto tętniące życiem, pełne turystów i atrakcji. Cieszę się, że miasto się rozwija, ale czasami brakuje mi tej dawnej ciszy i spokoju. Nie podoba mi się to, co dzieje się latem - tłumy turystów, kolejki do restauracji i wysokie ceny. Martwi mnie też los niektórych zabytkowych budynków, takich jak Stawowie, które niszczeją i popadają w ruinę. Mimo wszystko, Sopot jest dla mnie najwspanialszym miejscem do życia. To miasto, w którym czuję się jak w domu. Mam tu swoje ulubione miejsca i wspomnienia. Cieszę się, że mogę być częścią tego miasta i brać udział w jego życiu.