Mój ojciec, Stanisław Rosiek, inżynier rolnictwa, przyjechał do Sopotu w 1945 r. z dawnego województwa krakowskiego i rozpoczął pracę w Szkole Rolniczej, która mieściła się przy ul. Władysława Łokietka. Moja mama Genowefa, siostra Krysia i ja dołączyłyśmy do taty w 1946 r. Zamieszkaliśmy przy ul. Polnej 44, w domu narożnym. W mieszkaniu były meble, część z nich miała nalepki „Zoppot – Johannesburg”. Przed domem stał samochód pancerny, obok bramy wejściowej była namalowana czerwona gwiazda, a na ścianach domu widać było ślady po kulach, widoczne do dzisiaj. Z opowiadań taty wiem, że w 1945 r. w wannie leżał martwy żołnierz radziecki. Czołgi i samochody pancerne były również na końcu ul. Polnej w lasku nad morzem. Z okna naszego mieszkania był widok na ul. Architektów. Krótka ulica, cztery ceglane domy. Ludzie tu zamieszkujący to byli przyjezdni z różnych stron: a więc były rodziny z Wilna, Lwowa, Warszawy, byli Kaszubi i Niemcy. Wśród nich rodziny: państwa Gruszyńskich (inżynier, uczestnik powstania warszawskiego), Głazowskich, Olszewskich, Lewandowskich (stolarz), Rajtarów, Szuniewiczów, Ustarbowskich, pani Szubert (wychowawczyni naszej klasy). Na przedłużeniu ul. Władysława Łokietka był „Berlinek”. Mieszkali tam w barakach biedni, opuszczeni i bezdomni Niemcy. Zawsze chodzili gromadami. Drogę do „Berlinka” nazywano „czarną drogą”, była wysypana żużlem.

Na początku w Sopocie były duże problemy z żywnością. Początkowo korzystaliśmy z obiadów pracowniczych w Szkole Rolniczej, potem w punkcie zbiorowego żywienia przy ul. Grunwaldzkiej. Obiady były niedobre, zdarzała się nawet kasza z robakami. Mama, aby podratować nasz jadłospis, zbierała grzyby na łące blisko morza. Był to rodzaj pieczarek. Jeździła do Gdyni na targ, na którym można było kupić żywność, stare naczynia, materiał ze spadochronów. Żywność otrzymywaliśmy w paczkach od rodziny z dawnego województwa krakowskiego. Pamiętam, że mięso było „spakowane” w pokrzywy, paczki przychodziły z ogromnym opóźnieniem, zawsze uszkodzone i uszczuplone. Mleko kupowało się od woźnego z naszej szkoły, który miał dwie krowy, albo w Szkole Rolniczej, przywożone z gospodarstw wiejskich. Czasem były też paczki z UNRRY, a w nich śledzie, sok grejpfrutowy, materiały do szycia, proszki do prania, cukierki. Chleb i mięso były na kartki. Ponieważ chleb był bardzo niedobry, moja mama zamieniała go na mięso. Ten chleb wykorzystywany był przez niektóre gospodynie do karmienia kur. Również trudno było z odzieżą, a więc radziliśmy sobie przerabiając dwa swetry na jeden większy, białe bluzki szyte były z materiału ze spadochronu. Powszechne było nicowanie ubrań i ich farbowanie. Były bardzo duże kłopoty z węglem – przydziały były bardzo małe , więc mieszkanie było niedogrzane Okna zaklejaliśmy paskami papieru i mąką żytnią.

Chodziłam do Szkoły Podstawowej nr 2 przy ul. Polnej, wejście od ul. Głowackiego 10. W czasie wojny był w tym budynku szpital wojskowy. Do szkoły prowadziła polna droga, przy której rosło zboże. W ramach akcji dożywiania w szkole dostawialiśmy chleb z dżemem pomarańczowym i czarną kawę. Wszystkie dzieci nosiły garnuszki przypięte do tornistrów. Obowiązkowo po zajęciach albo w czasie przerwy dostawaliśmy tran z beczki, wszyscy jedną łyżką. Po szkole chodziliśmy nad stawek w miejscu, gdzie obecnie jest kościół pw. św. Michała, i bawiliśmy się na pozostawionych tam czołgach. Moja klasa liczyła około 30 osób. Dzieci były w różnym wieku. Z koleżanek i kolegów szkolnych pamiętam: Leszkę Walkowską, Ewę Niewęgłowską, Danusię Leśniczak, Marysię Górczak, Annę Szuszkiewicz, Teresę Brajbisz, Bronię Jabrocką, Alę Godlewską, Henryka i Zbigniewa Brodów (bliźnięta), Dorotę i Macieja Mroczkiewiczów (bliźnięta), Irenę Wudelównę, Ernę Lang, Ewę Pędzichównę, Jadzię Kałużną, Janinę Włodarczyk, Zosię Koziołównę, Romka Terszela, Openchowskiego, Jankowskiego, Wiłuna.

Mam wiele wspomnień z dzieciństwa po przyjeździe do Sopotu. Byłam zachwycona tym miejscem, tyle było tu ciekawych rzeczy. Chodziłyśmy z koleżanką oglądać śluby do kaplicy w kościele pw. św. Mikołaja. We wczesnych latach powojennych, w 1947 i 1948 r. odbywało się tam często po kilkanaście ślubów dziennie – ślub za ślubem. Panny młode były skromnie ubrane w zwykłe sukienki, czasem przystrojone białym kołnierzykiem, w rękach trzymały jeden kwiatek czy gałązkę bzu.

Lubiłam chodzić tunelem pod torami, bo tam byli inwalidzi wojenni. Śpiewali różne piosenki, także stare przedwojenne, które bardzo mi się podobały, ale też i inne np. Czerwone maki.

Ogromnie lubiłam ul. Sobieskiego w Sopocie, były na niej latarnie gazowe. Po tej ulicy jeździł na rowerze pan, który wieczorem zapał lampy, a nad ranem je gasił za pomocą takiego kija z kapturkiem. Dla dziecka, które spędziło całą wojnę na wsi, to było coś niesamowitego – cała ulica rozświetlona wieczorem. Na wsiach nie było wtedy elektryczności.

Wiele rzeczy mnie tu zaskakiwało. Na Wielkanoc byłam przyzwyczajona do małych koszyczków, a tutaj zobaczyłam duże koszyki, takie, które musiały nieść dwie osoby – taki był zwyczaj na Kaszubach. Przed Bożym Narodzeniem przestrzenie między oknami pełniły funkcję lodówek, których wtedy nie było. Można było zobaczyć, co sąsiedzi przygotowują na święta, mówiliśmy wtedy, że oni już to mają, a my jeszcze nie. Pamiętam, że w oknach wisiały kury, czasem jakiś zając.

Kiedy tu przyjechałam, urzekły mnie piękne kute ogrodzenia otaczające budynki, przez władze zostały one uznane za burżuazyjne, dlatego były niszczone. Szkoły i klasy rywalizowały między sobą, kto zbierze więcej złomu. Zbierano też makulaturę, do której często trafiały stare niemieckie książki. Dzieci nie zdawały sobie sprawy z tego co robią – liczyła się tylko wygrana. Mówiono „nasza klasa wygrała”, „nasza szkoła wygrała”, ale jakim to było kosztem?

W Sopocie były wtedy piękne duże ogrody, niestety teraz jest ich już coraz mniej. Z dzieciństwa doskonale pamiętam też zapach mojego domu, który pachniał szarym mydłem. Kiedyś wszystko szorowano szarym mydłem, teraz są różne środki, które mają chemiczne zapachy kwiatów, a wtedy było zwykłe mydło.