Portrecistka Windsorów (i nie tylko)
Tekst: Aleksandra Kozłowska
Już jako małe dziecko uwielbiała rysować. - Dostawałam kredki i duże skoroszyty. Pod koniec rysunki w nich były coraz gorsze, nie chciało mi się starać, bo niecierpliwie czekałam na nowy skoroszyt - mówi Barbara Barbara Kaczmarowska-Hamilton.
Dziś jest słynną malarką, nieoficjalną portrecistką angielskiej rodziny królewskiej. Malowała księżniczkę Annę, książną Yorku (Fergie) wraz z córkami, księcia Kentu. Ale za najważniejszy portret uważa podobiznę królowej matki.
Pończoszki w prążki i haltery
Urodziła się w Sopocie w 1948 r. - Mieszkaliśmy przy ul. Dzierżyńskiego 1 (obecnie 3 Maja), na samym dole, blisko było do plaży. I ta bliskość była dla nas bardzo ważna. Latem owinięci w ręczniki biegliśmy prosto nad morze - wspomina Barbara. - Dzieciaki kąpały się bez opieki dorosłych, kto wtedy o tym myślał? Wiadomo było, że pływać można tylko do czerwonej boi, i tego się trzymaliśmy. Moje pokolenie jako dzieci było bardzo grzeczne, nawet nastolatki - nasze prywatki były takie niewinne. W liceum nosiliśmy granatowe fartuszki, białe kołnierzyki. Albo plisowane spódniczki, marynarskie mundurki - mam zdjęcie z ojcem, gdzie nawet jako czternastoletnia dziewczyna stoję w tym mundurku. Do tego były pończoszki w prążki i haltery, czyli pas, do którego żabkami przypinało się te grube pończochy.
- Tylko tarcze szkolne zrywaliśmy - dodaje malarka ze śmiechem.
A za chwilę opowiada o tym, jak to rodzice zapisali ją na lekcje pianina do pani Szwoch, a mała Basia, choć nie miała wielkiej ochoty ćwiczyć gam, bez słowa protestu zaczęła naukę. - Byłam grzeczna, trochę tłuściutka, nosiłam dwa warkocze z przedziałkiem po środku… Co za nudy!
Czas jej dzieciństwa to czas niekończących się podwórkowych zabaw. Całe dnie biegania, gry w chowanego i w klasy na asfalcie, skakania na skakance.
- Najpierw mieliśmy małe, własne podwórko. Pamiętam jak z Markiem Jaklewiczem, moim kolegą w piaskownicy jedliśmy jajka na miękko. Ale potem ogrodzenie zlikwidowano i nasze podwórko wraz z ogródkiem włączono do wspólnego terenu zabaw. Jeździliśmy na rowerach bez kasków, biegaliśmy „na brzózki”, czyli na ówczesne działki, kolana były podrapane, ale nikomu to nie przeszkadzało. Czuliśmy się bezpiecznie. O pedofilii i innych koszmarach nikt wtedy nie słyszał.
Edukację zaczęła w Szkole Podstawowej nr 2 w Sopocie-Wyścigi. Pamięta wielki budynek i katechetkę - nazywała się Apolonia Ściborska. Potem przeniosła się do nowo otwartej podstawówki nr 10 przy ul. Książąt Pomorskich. Liceum to znana sopocka „jedynka” i „nasza dyra”, czyli Emilia Narudzka. - A także wspaniała profesorka od polskiego, pani Helena Pękalska. Pisaliśmy dziesiątki wypracowań. Tak nas wyćwiczyła, że gdy teraz piszę na komputerze i czasem pominę gdzieś przecinek, to wracam żeby poprawić błąd - mówi Barbara. - Ortografia, gramatyka były tak ważne, że jeśli ktoś kto ich nie znał, wydawał się nam jakimś półanalfabetą.
Sopockie lato to natomiast polowania na… autografy. - Zjeżdżała się cała śmietanka: inteligencja, artyści, piosenkarze, aktorzy. Mam dwa pamiętniki z autografami i fotografiami ówczesnych gwiazd - uśmiecha się Barbara. - Żeby je zdobyć chodziłyśmy z koleżankami pod Grand Hotel. Mam m.in. wpis Paula Anki. W sierpniu, gdy do Sopotu zjeżdżała „stonka”, my uciekaliśmy do Zakopanego. Któregoś razu odwiedziliśmy Marię Kasprowiczową. Nie mogła nas przyjąć, była zajęta, ale powiedziano mi, że mogę przekazać jej mój pamiętnik i ona się tam wpisze. I rzeczywiście - dostałam wpis: „Z serdeczną myślą. Maria Kasprowiczowa”. Po latach podchwyciłam ten pomysł i w ten właśnie sposób podpisuję moje obrazy.
Esperanto otwiera wszystkie drzwi
- Mój ojciec bardzo kochał łacinę i miał zwyczaj puentowania różnych sytuacji łacińskim przysłowiem - nie znosiłam tego - przyznaje malarka. - Kiedy miałam szesnaście lat, pojechaliśmy z rodzicami do Włoch, na Capri i do Pompei. Było bardzo gorąco, długo jechaliśmy pociągiem a tu wejście do Pompei zamknięte, ponieważ był poniedziałek. - Tatuś, ale powiedz strażnikowi, że my przyjechaliśmy tu aż z Polski! - denerwowałam się. Na co mój ojciec ze spokojem: - „Roma locuta, causa finita” („Rzym przemówił, sprawa zakończona”). Ależ się wtedy rozzłościłam! Nie cierpiałam tej łaciny!
A skąd w ogóle wyjazd do Włoch w epoce głębokiego PRL? - dopytuję.
- Mama nie pracowała, zajmowała się domem. W pewnym momencie zainteresowała się esperantem. Zapisała się na kurs. W tamtym okresie ten język był dość popularny, działały kluby esperantystów. Mama chodziła na zajęcia, potem zaczęła jeździć na kongresy. Raz była w Bułgarii, w Wielkim Tyrnowie. Poznała tam młodego rzeźbiarza, którego zaprosiła do nas do domu. I ja go namalowałam. To był jeden z moich pierwszych portretów, powstał zanim jeszcze poszłam na studia.
Barbara mówi, że zielona gwiazdka - znak esperanta otwierała wszystkie drzwi. - Kiedy rodzice jechali do Paryża, zatrzymali się w Kolonii żeby zobaczyć słynną katedrę. W pewnym momencie poszedł do nich jakiś człowiek: „Jesteście esperantystami” - zauważył po angielsku, bo oboje mieli do płaszczy przypięte zielone gwiazdki. Okazało się, że to Francuz, był z żoną. Nowi znajomi spytali dokąd rodzice jadą i gdzie będą mieszkać. Tego jeszcze tata nie wiedział, na co Francuz wyjął klucze i powiedział: „To od naszego domu pod Paryżem. Jedzenie jest w lodówce na tydzień. Częstujcie się”. Poźniej ci mili Francuzi przyjechali do nas, do Sopotu. Esperanto rzeczywiście łączyło ludzi. Byli jak jedna rodzina. Do dziś pamiętam: „Ĉu vi parolas esperanto?” Czy mówisz w esperanto?
- A był to szczyt komunizmu w Polsce - przypomina malarka. - Żeby podróżować musieliśmy zabierać z sobą ogromne ilości własnego prowiantu, np. mielonkę w puszkach. Długo na tę mieloną szynkę nie mogłam patrzeć - śmieje się. - Ale takie to były czasy. Przyjaciele rodziców opowiadali o strachu jaki im towarzyszył, gdy do pociągu jadącym na Węgry wchodzili celnicy. Bo przyjaciele ukryli w kanapkach przemycane forinty.
Sama też przyżyła stresujące chwile. - Jechaliśmy z ojcem do Anglii. Kiedy do przedziału wszedł celnik z pytaniem: „Have you got anything to declare?”, ojciec zwrócił się do mnie: „Teraz masz okazję pochwalić się swoim angielskim” (w Sopocie chodziłam na lekcje). A ja się tylko mocno zaczerwieniłam się z zakłopotania. Celnik uznał to za znak, że coś przemycamy i bardzo dokładnie przeszukał nasz bagaż. Sprawdzał nawet tubkę z pastą do zębów!
Brydż co czwartek
- Mama, Irena Buder pochodziła z Radziwiłłowa na Wołyniu. Chodziła do gimnazjum w Brodach. Zdobyła bardzo solidne wykształcenie; świetnie nauczyła się między innymi niemieckiego. Jej siostra Helena uczyła się w konserwatorium we Lwowie. Mama chorowała na płuca - jeździła na leczenie do Różaneczki, i nad morze - miała przedwojenne wspomnienia z Sopotu. Z wielką czułością wspominała Wschód, ale jednocześnie, tak jak wszystkie polskie rodziny stamtąd pamiętała te potworne mordy. Dlatego też musieli uciekać, II wojnę mama spędziła chyba u dziadków ze strony ojca w Brzesku pod Krakowem. Nie pamiętam niestety gdzie poznali moi rodzice. Tata miał na imię Leopold, jego ojciec Marcin Kaczmarowski pochodził z Sambora. Został wcielony do armii austriackiej. Przed wojną tata zaczął studia prawnicze na Uniwersytecie Jagiellońskim, skończył je już po wojnie. Zaraz po wojnie też rodzice zamieszkali w Sopocie. To, że mama tu przejeżdżała na wakacje na pewno wpłynęło na tę decyzję. I bardzo się cieszę, że tak wybrali, bo Sopot to naprawdę perła. Tata pracował jako prawnik w Zespole Adwokackim nr 10 na Wałach Jagiellońskich w Gdańsku. Z upodobaniem grał w brydża i szachy. Co czwartek więc rodzice zapraszali znajomych na karty.
Książę Kentu zamawia portret
Początkowo miała iść w ślady ojca i studiować prawo. Ale w latach 60. nie było jeszcze w Gdańsku uniwersytetu, a do innego miasta rodzice nie bardzo chcieli córkę wysyłać. A ponieważ od dziecka miała łatwość rysowania, zapisali Basię do prof. Mizerskiego na lekcje rysunku i malarstwa. Miał pracownię niedaleko kościoła Mariackiego. - Po kilku lekcjach profesor oznajmił moim rodzicom patrząc na mnie: „To jest perła!” - znów śmieje się Barbara. - I tak się wszystko zaczęło. Dostałam się na Akademię Sztuk Pięknych w Gdańsku.
Niedługo po dyplomie, w 1974 r. wyjechała z kraju. Przez uczucie. - Moją wielką miłością był malarz Feliks Chudzyński. Ale mój ojciec go nie akceptował. Dlatego wywiózł mnie do Włoch, do mojej przyjaciółki. Feliks jeszcze tam do mnie przyjechał, ale z czasem miłość nie przetrwała. Zaczęłam studia w Wenecji w Accademia di Belle Arti.
Potem zamieszkała w Rzymie. Tam też miała swoją pierwszą wystawę. Przedstawiła kilkanaście obrazów abstrakcyjnych i jeden portret. I to właśnie on znalazł się w centrum zainteresowania zwiedzających. Wkrótce potem posypały się pierwsze portretowe zamówienia.
We Włoszech poznała Antoniego Kokczyńskiego, byłego dyplomatę, wuja swej przyjaciółki Małgosi Lutomskiej, który mieszkał na Sardynii i w Londynie. Dzięki niemu trafiła do Ogniska Polskiego, legendarnej siedziby londyńskiej Polonii. Zaczęła malować bywalców klubu: księcia Sapiehę, Marię Sapieżynę, księcia Eugeniusza Lubomirskiego, ambasadora Edwarda Raczyńskiego, Irenę Anders. Portretowała ich, a oni polecali młodą malarkę z Polski znajomym. - To sztuka, a nie pieniądze ułatwia wejście w światową elitę - nie ma wątpliwości Barbara.
I chyba ma rację. To właśnie dzięki swemu malarstwu znalazła się wśród międzynarodowej arystokracji. Kiedy lata temu miała wystawę w Ognisku Polskim, napisał o niej magazyn „The Spectator”. Tekst ilustrowała reprodukcja portretu rosyjskiego księcia George'a Vasilchikova. Artykuł przeczytał Michał, książę Kentu. Obejrzał wystawę, a już następnego dnia jego sekretarz zamówił u Basi portret księcia. Książę Kentu był pierwszym członkiem rodziny królewskiej, którego malowała. I tak lawina ruszyła. Angielska arystokracja pokochała pędzel sopocianki. A raczej suchy pastel, bo taką technikę stosuje najczęściej. Pastele rozprowadza na papierze palcami, nie ma więc żadnego chlapania farbą, brudzenia cennych apartamentów, w których nieraz jej modele pozują.
Nie bez znaczenia jest także żelazna zasada, której trzyma się artystka. Według niej w portrecie chodzi o przyjemność, nie o prawdę. A więc portretowane osoby przedstawia tak, jak one chciałyby się widzieć: młodsze, piękniejsze, odrobinę szczuplejsze. W najkorzystniejszym ujęciu, w najpiękniejszym stroju.
Królowa matka, Jan Paweł II, Lech Wałęsa…
Za najważniejsze swe dzieło uważa portret królowej matki. Panie poznały się w zamku należącym do królowej - Castle of Mey w Caithness, na północy Szkocji. W tej samej okolicy posiadłość ma siostra Iana Hamiltona, męża Barbary. Latem gromadzi się tam cała rodzina, by łowić ryby i homary. Również latem królowa matka organizowała przyjęcia dla zaprzyjaźnionych sąsiadów, w ten sposób ponad 30 lat temu Barbara została jej przedstawiona. Tamtego wieczoru dygając przed królową malarka nie przypuszczała nawet, że znakomita osobistość też będzie jej pozować.
Stało się to w 2001 r., kiedy królowa miała 101 lat. Jej sekretarz zaprosił malarkę do londyńskiej rezydencji Clarence House, by utrwaliła podobiznę królowej dla Muzeum Sikorskiego. Niestety, królowa matka złamała obojczyk i spotkanie zostało odwołane. Stulatka wykazała się jednak siłą i kondycją, i po trzech miesiącach portretowa sesja doszła do skutku. Królowa zjawiła się elegancka, w kapeluszu, z subtelnym uśmiechem. I tak ją Basia namalowała.
Ale galeria stworzonych przez nią portretów to oczywiście znacznie więcej postaci niż tylko Windsorowie. Barbara malowała m.in. papieża Jana Pawła II, Margaret Thatcher, Lecha Wałęsę (nie mógł usiedzieć spokojnie)… A także sopocian: Jacka Taylora, Wojciecha Fułka. Być może tych sopockich portretów byłoby więcej, ale jak mówi malarka: - Mój mąż nie lubi podróżować, żałuję, że nie bywam nad Bałtykiem tak często, jak bym chciała.
Szkocka krata, krykiet i golf
Ian Hamilton jest Szkotem, pochodzi ze starej, szanowanej rodziny zaprzyjaźnionej nie tylko z Windsorami, ale i Churchillami, których zresztą Barbara również malowała. Ślub Barbary i Iana odbył się na Jamajce, Hamiltonowie mieli tam plantacje trzciny cukrowej. - Jeździmy tam co roku na zimowe wakacje - mówi portrecistka. - W zeszłym roku poznałam tam Gosię Wasilewską, ambasadorkę Unii Europejskiej, też jest z Sopotu.
Barbara i Ian mają dwóch synów: Felixa i Maximiliana. Obaj - zgodnie z rodzinną trzystuletnią tradycją - już jako ośmioletni chłopcy wyjechali z domu do szkół z internatem. - Początkowo było to dla mnie trochę szokujące. Ale tam nie ma pytania czy dziecko idzie do szkoły z internatem, tylko do której szkoły: Harrow czy może Eton?
Studio Barbary mieści się w wytwornej londyńskiej dzielnicy Kensigton, ale malarka dużo czasu spędza także na wsi, z mężem. Jego pasją jest krykiet i golf. Razem spacerują po wrzosowiskach odziani w tradycyjne tweedy i kalosze.
W wolnym czasie sopocianka zachęca młode pokolenie do tworzenia.
- Uważam, że trzeba dziecku umożliwiać kontakt ze sztuką, zachęcać do kreatywności - mówi. - Dlatego od siedmiu lat w Brzesku koło Krakowa organizuję dla maluchów konkursy na portret mamy. Powstają oryginalne, wspaniałe dzieła.