Barbara Bianga Janczukowicz
Miejsce urodzenia:
Sopot

Urodziłam się w 1940 roku, w Sopocie, w rodzinie polskiej.

Kiedy Sopot został wyzwolony mieszkaliśmy w Domu Polskim, na pierwszym piętrze. Zajmowaliśmy mieszkanie po prawej stronie. Po lewej stronie była inna rodzina. Nasze mieszkanie składało się z kuchni i dwóch pokoi: najpierw wchodziło się do większego, potem od razu było wejście do mniejszego.
Po wojnie zaraz wrócili do Sopotu z Warszawy państwo Bawelscy i zamieszkali z nami. Ich syn, Damian, był ode mnie 6 dni straszy. Bawiliśmy się razem, ja nie znałam języka polskiego, on nie znał niemieckiego, ale to nie była przeszkoda.

Z okresu powojennego, zaraz po tym, jak przeszli Sowieci, pamiętam jak z dziećmi z ulicy, biegaliśmy po ulicy Kościuszki i zaglądaliśmy w okna. Ludzie mówili, że bardzo dużo osób popełniło samobójstwo podcinając sobie żyły i my chcieliśmy to zobaczyć. Zaglądaliśmy w okna, a tam na podłodze, obok przewróconych, zniszczonych mebli, leżały ciała samobójców.
W Domu Polskim mieszkaliśmy jakiś czas. Chyba w sierpniu 1945 r. dopiero wrócił z obozu mój ojciec, i zdaje się, że wtedy rodzice podjęli jakieś działania, żeby zmienić mieszkanie. Przed 1946 r. przeprowadziliśmy się na ulicę Fiszera. Nasze mieszkanie mieściło się na parterze, dzieliliśmy je z drugą rodziną. Na drugim piętrze domu mieściła się fabryka bursztynów, na pierwszym mieszkał właściciel fabryki.
Mieszkanie było bardzo ładne, duże, trzy pokojowe. Była wspólna kuchnia, dwie ubikacje, nie było łazienki. Z jednego pokoju okno wychodziło się na podwórko – studnie, z kuchni był widok na mieszkanie sąsiednie. Do największego pokój wchodziło się z korytarza. Trzeci pokój był przechodni. Mieszkanie było umeblowane. Niemcy, którzy wyjechali z tego mieszkania, zostawili te meble. W sypialni stały dwa łóżka małżeńskie, szafa trzy drzwiowa, nocne stoliki i komódka z lustrami. W dużym pokoju stal stół, duże biurko, krzesła. W małym pokoju, nie wiedzieć czemu, było dużo łóżek drewnianych, piętrowych.
Na Fiszera była u nas gosposia, najpierw jakaś dziewczyna ze wsi. Raz na miesiąc przyjeżdżała też jakaś pani, zasiadała przed maszyną i reperowała naszą odzież.
W 1946 r., w wieku 6 lat, poszłam do szkoły. Szkoła mieściła się w budynku dzisiejszego II LO, na al. Niepodległości. Pamiętam, że miałam problemy w szkole. Nie mówiłam zbyt dobrze po polsku, mówiłam jakoś, ale „r” nie wymawiałam, słów mi brakowało, więc byłam wyśmiewana, wołali na mnie: Niemka.
Zresztą na początku dla wszystkich przyjezdnych każdy, kto mieszkał przed wojną w Sopocie, był Niemcem.
Pamiętam, że jak wracaliśmy ze szkoły, zawsze bawiliśmy się w parku kolo willi Herbstów. W parku była grota i myśmy się tam w podchody bawili, w chowanego. Dopiero potem wracaliśmy do domu. Po lekcjach bawiłam się z koleżankami z mojej ulicy, z Grażyną, która chodziła do równoległej klasy, z dziewczynką z następnego domu. Na przykład przed domem na Fiszera był płotek, był ogródek z trawniczkiem, krzaczki rosły i myśmy wyrzucali pieniążek na nitce. Jak ktoś się schylał to myśmy to odciągali. Grałyśmy w klasy, w chowanego, chodziliśmy latem na plażę, Byliśmy bardzo samodzielni.
Rodzice bardzo dużo pracowali. Ojciec pracował w Hartwigu, jako makler. Ponadto od razu po wojnie zaczął studiować w Wyższej Szkole Ekonomicznej i trenować „Ogniwo”.
Mama była główną księgową w fabryce wyrobów bursztynowych, dodatkowo dorabiała prowadząc księgowość w wielu miejscach.
Pamiętam moje 7 urodziny. Mama zorganizowała mi przyjęcie, było 20 dzieci z klasy.
Całe przyjęcie lataliśmy po domu w tą i we tę: z okna w małym pokoju, to było to okno wychodzące na podwórko – studnię, skakaliśmy i ganialiśmy się, przez piwnicę, do mieszkania w berka: skok z okna, do piwnicy, potem do domu i znowu przez okno.
Latem chodziliśmy na plażę, do lasu, na spacer do Brzeźna, do Jelitkowa. Głównie z mamą, choć oboje rodzice byli bardzo zajęci. W niedzielę chodziliśmy do babci, na ulicę 3 maja.
Moja babcia była z pochodzenia Niemką. Choć wyszła za Polaka, podobnie jak jej córki, to nie mówiła po polsku. Po wojnie zaczęła chodziła do szkoły dla autochtonów, na kursy języka polskiego. Organizowano je dla osób chcących nauczyć się języka polskiego, chcących mówić po polsku, czujących się Polakami. Babcia całe życie chciała być Polką, więc zapisała się na te kursy.