Słony zapach suszących się sieci

Tekst: Aleksandra Kozłowska

 

 

Gdy o czymś opowiada zaraz pojawia się zapach. Dzieciństwo pachnie suszącymi się rybackimi sieciami, młodym kalafiorem i konwaliami, czasy szkolne plakatówkami i skórzanymi materacami w Szpitalu Balneologicznym, studia i praca terpentyną i rozpuszczalnikami z pracowni malarskich. Anna Królikiewicz, malarka i autorka działających na wszystkie zmysły instalacji jest niczym alchemik – z tysięcy buteleczek uwalnia przeróżne zapachy, a wraz z nimi wspomnienia.

 

Suszące się sieci

 

Urodziła się 7 lutego 1970 r. w Gdańsku. W Sopocie nie było już wtedy szpitala położniczego, w rodzinnym mieście znalazła się więc kilka dni później. Gdy pytam ją o dzieciństwo, odpowiada, że było bardzo proste, pogodne. Mieszkała z rodzicami przy ul. Dzierżyńskiego (dziś 3 Maja) w domu zaprojektowanym przez jej mamę Teresę Królikiewicz, architektkę po Politechnice Gdańskiej. Do szkoły – podstawówki nr 8 miała najbliżej z całej klasy. Dzielił je tylko płot. – Lato to natomiast plaża od rana. Chodziliśmy opalać się i kąpać nie na molo i nie do eleganckich łazienek, a na „nasze” miejsce niedaleko rybaków; stąd właśnie moje upodobanie do słonego zapachu suszących się sieci. Uwielbiam go, to całe moje dzieciństwo. Plus młody gotowany latem kalafior. I frytki z małego kiosku- baru Rybaki, teraz jest tam niezła tawerna.

Lato małej Ani to również plażowe sukienki szyte przez mamę, obszywane przez nią parawany i leżaki. – Mama kapitalnie nas ubierała – uśmiecha się malarka.

Mama, Teresa Królikiewicz (z domu Makać) urodziła się w Siedlcach, na Podlasiu. Nad morze przyjechała studiować architekturę. Ojciec, Mirosław Królikiewicz pochodził z Różanego Stoku, niedużej miejscowości koło Łodzi. Do Gdańska przybył na studia medyczne.

- Poznali się w majątku dziadka ze strony mamy, gdzie ojciec robił praktyki felczerskie, a mama przyjechała tam na wakacje. Pamiętam ich romantyczną opowieść o wielkiej burzy, podczas której schronili się pod jabłonią.

Po skończeniu medycyny (specjalizacja: psychiatria) Mirosław Królikiewicz przez lata pracował w szpitalu na Srebrzysku (był tam ordynatorem), później w sopockiej przychodni na ul. Chrobrego.

 

Materace i piłki lekarskie

 

Sopockie słowa-klucze, sopockie najintensywniejsze wspomnienia Anny to: szpital balneologiczny, gdzie przez całe dzieciństwo chodziła na gimnastykę na kręgosłup. - Nie lubiłam tego – przyznaje. – Było to nudne (ćwiczenia odbywały się dwa razy w tygodniu), ale chyba ważne. Nie lubiłam też tamtego specyficznego zapachu: skórzanych materacy, piłek lekarskich i kozła do skakania. W szpitalu chodziłam też na basen, na ćwiczenia, pamiętam więc także zapach chloru.

Tamten czas to również wizyty u ortodonty i lekcje fortepianu w Sopockiej Szkole Muzycznej, do której chodziła od trzeciego roku życia na lekcje rytmiki u słynnej Jolanty Ronczewskiej. - Potem płynnie przeszłam na lekcje fortepianu i solfeżu dla starszych dzieci. Rytmikę uwielbiałam, były gry i zabaw, a do tego okazja, by poznać rówieśników. Jako jedynaczce, która nie chodziła do przedszkola (miałam Nianię, mieszka w domu rodzinnym do dziś ) brakowało mi innych dzieci i zawsze cieszyłam się z nowych znajomości.

Później, gdy zaczęła dorastać, lekcje fortepianu straciły dla niej sens. Nie lubiła ćwiczyć, nie lubiła systematyczności – jak sama mówi - jest bardziej rewolucyjna niż ewolucyjna, woli działać skokami. Choć, gdy trzeba, potrafi też oczywiście przysiąść fałdów. - Fortepian nie był dziedziną, w której chciałam się realizować. Nie był „mój”, również dlatego, że nie grałam własnych utworów, było to tylko odtwarzanie czyjejś twórczości. Co innego śpiew. Owszem, śpiewając też wykonywałam nie moje pieśni, ale za to głos był mój, moje narzędzie. To dawało mi satysfakcję – nie umiałam wprawdzie dobrze czytać nut, ale głośny, czysty śpiew, głos wydobywający się z mojego gardła i brzucha był przyjemnością ciała. Cieszyło mnie to, także dlatego, że śpiew nie kosztował mnie tyle pracy, co fortepian.

O ile więc nastolatkę nudziły i męczyły lekcje fortepianu, o tyle bardzo lubiła samo chodzenie do Szkoły Muzycznej. - Przechodzenie przez wąski mostek nad wąwozem, z jutową siatką z nutami. Wracając z lekcji mogłam skręcić kawałek i zaraz znaleźć się na plaży, mogłam zejść na dół i spotkać się na randce z chłopcem w liceum. Pamiętam te cudowne stare kasztany, światło przesiane przez liście, zapach błota na nigdy nie nasłonecznionym fragmencie. To bardzo „mój” Sopot.

 

Musztarda

 

- Dosyć wcześnie wiedziałam, że nie chcę zajmować się muzyką, że nie jest to coś, na czym chcę spędzać popołudnia – mówi dalej Anna. - 

To chyba wtedy po raz pierwszy powiedziałam, że czegoś nie chcę. Na ogół byłam posłusznym dzieckiem, ale  miałam też dużo swobody - rodzice dawali mi przeróżne propozycje zajęć, pewnie testowali co mnie może porwać, muzyka była tylko jednym z nich.

Zajęciem, do którego nigdy nie trzeba było jej namawiać było rysowanie. Teresa Królikiewicz do dziś przechowuje teczki pełne

dziecięcych prac Ani. Wśród postaci dominują księżniczki w przepięknych, kolorowych sukienkach. Teresa śmieje się wspominając swoje rozmowy z ojcem Ani: „Wciąż tylko królewny i królewny. Mirek, co z niej wyrośnie?”

Na razie rosła pełna werwy i pomysłów łobuzica (to słowo Niani), ganiająca z dzieciakami z sąsiedztwa po okolicznych podwórkach i dachach garaży. - Miałam wtedy poczucie, że to miasto należy do mnie. Wszystko o nim wiedziałam, znałam każdy zakamarek, każde drzewo w parku, lesie. Nie potrzebowałam mapy - miałam ją w głowie: tu ulica, gdzie mieszka jedna koleżanka, tam druga, tu kumple, tu chodzimy na kasztany, tam rysujemy na asfalcie, na tzw. „małym boisku” piłka, na łąkach, w wysokich trawach, gdzie teraz Ergo Arena - zabawa w Indian, tu jest „moje” drzewo, stare, spróchniałe, ogromne – na nim mamy bazę, jemy przemycone w kieszeniach z kuchni zimne naleśniki, knujemy plany, gotujemy zupę z łopianu. Rodzice widzieli tylko gdzieś nasze rzucone rowery, i wiedzieli, że żyjemy. Było bezpiecznie. Na rowerach lub z Nianią pokonywało się wieczorami trasy między lodziarniami i chodziło o to, żeby zdążyć zjeść jedną porcję, zanim dotrze się do punktu, gdzie się kupi za zaskórniaki kolejną.

Lubiła też bardzo Sopot Wyścigi - ze względu na łażenie z psem i lodziarnię Gosia (tylko lody malaga! ), teraz jest tam sklep. - A rynek wolałam, gdy był tam, gdzie wcześniej, czyli przy Billi, w miejscu dawnej hali i jatki końskiej. Rynek pamiętam jako totalnie kultowy – ta atmosfera, eleganckie babki, bajeczne ciuchy, choćby tylko do przeglądania, mój ulubiony boks z nabiałem, bo twaróg to mój od zawsze pokarm numer jeden. Na rynek chodziło się po zakupy, tam po raz pierwszy zjadłam musztardę – była na tacce jako dodatek do kiełbasy, tata dał mi spróbować, co za fascynujący to był moment i smak!

- W latach 80. jako nastolatka poszłam raz sprzedawać swoje farbowane szaliki. Wszystkie oczywiście w czerni, innego koloru nie uznawałam. Ani jednego nie sprzedałam, najwyraźniej nie mam do tego drygu. Fajne było to, że biuro Invest Projekt, w którym pracowała mama mieściło się zaraz na tyłach rynku. Nieraz mama robiła zakupy, a ja żeby jej pomóc przychodziłam po nie i zanosiłam sprawunki do domu. Kapitalny był też rynek na Przymorzu, tzw. zielony. Najfajniejsze chłopaki chodziły tam kupować i sprzedawać płyty i koszulki.

 

Spocona w słońcu skóra

 

W liceum (sopocka „jedynka”) Anna rysuje i maluje z rosnącym przekonaniem, że to jest to, co chce robić w życiu. I choć rodzice odradzają jej Akademię Sztuk Pięknych, namawiając na „rozsądną” polonistykę („Przecież tak ładnie piszesz”), w ostateczności na architekturę wnętrz, dziewczyna wybiera malarstwo w gdańskiej ASP. Dyplom - w pracowni prof. Hugona Laseckiego robi z wyróżnieniem (1993). Podejmuje pracę na macierzystej uczelni – asystuje w pracowni rysunku, teraz jedną z czterech prowadzi samodzielnie, uzyskała tytuł profesora. W latach 2001-2003 szefuje pracowni Kompozycji Rysunku, Ilustracji i Symboliki Kolor na Wydziale Sztuki Uniwersytetu Bilkent w Ankarze. Bierze udział w licznych wystawach zbiorowych i solowych w kraju i poza granicami, pisze.

W 2010 r. odkrywa zjawisko synestezji – kolory dźwięków, zapachy i smaki barw, wcześniej, w Turcji otwiera się na pasję gotowania. Tworzy prace działające na wszystkie zmysły. Takie jak np. „Flesh Flavour Frost” – lody o zapachu ludzkiej skóry. „Wydawało mi się, że są smaczne i ludzie na nie bardzo ciekawie reagowali, nawet entuzjastycznie, zwłaszcza do momentu przeczytania opisu. Bo później pojawiła się taka dziwna myśl, że jest się trochę kanibalem, a trochę, że jest to obrzydliwe, bo to smak skóry spoconej na słońcu” – mówiła artystka. Tymczasem te niezwykłe lody miały ożywiać pamięć, budzić osobiste wspomnienia. „Większość moich prac odwołuje się do myślenia o pokarmie jako nośniku sentymentów, pamięci” – tłumaczyła.

I tak jest do dziś – zapachowe, smakowe, wizualne prace Królikiewicz niczym wehikuł czasu przenoszą odbiorców w przeszłość, w światy, których już nie ma, albo zostały mocno zmienione.

Podczas drugiej edycji festiwalu Art Loop w 2013 r. odbywającej się pod hasłem „Mind the Gap” Anna w trzech częściach przedstawiła instalację „Stany skupienia”. - Chodziło o poczucie pustki, braku. Szukałam więc w Sopocie miejsc, które dziś są już puste, nieczynne - wyjaśnia. – Dlatego w malutkiej, zamkniętej kwiaciarni przy moim dawnym domu, czyli przy ul. 3 Maja, blisko kościoła św. Michała zrobiłam jedną część instalacji. Rozpyliłam tam zapachy, które kojarzą mi się z dzieciństwem: konwalii (tam je zawsze kupowałam dla mamy na Dzień Matki) i wody po stojących od kilku dni kwiatach w cynowym wiadrze.

Druga część „Stanów skupienia” znalazła się w sklepie mięsnym (u wyjścia z Monte Cassino i Niepodległości, teraz jest tam kwiaciarnia), również stałym punkcie na mapie dzieciństwa artystki - tam w trudnych latach kryzysu lat 80. godzinami stało w kolejce po mięso na kartki. Rzeźnik nie działa od wielu lat, ale w pomieszczeniu zachowały się oryginalne secesyjne kafle. - I tam przygotowałam stół nakryty do mieszczańskiego niedzielnego obiadu – opowiada Anna. - Cały zalany był woskiem razem z obrusem, naczyniami, potrawami. Niby zaproszenie do posiłku, ale jednak jedzenie pozostaje niedostępne, stół jest bierny, nie dający możliwości interwencji, konsumowania, biesiady. Brak smaku, brak zapachu, koloru, dźwięku, temperatury. Przykryta błoną cisza. Post. Wstrzemięźliwość. 

Trzecim elementem instalacji był napis wyświetlony w niedziałającej wówczas fontannie w parku koło szpitala balneologicznego. - To właśnie na zderzeniu niematerialnego i materialnego polega istota opowieści o braku - wyjaśnia. - Ciężkiemu faktowi wybetonowanego, kamiennego basenu została przeciwstawiona próżnia. Forma i materiał mogą jednoznacznie wskazywać masę obiektu i jego funkcję, ale zaskoczeniem okazuje się być puste, wysuszone wnętrze z osobistym wpisem. W opuszczonej kuchni willi Bergera na wystawę Muzeum Osobliwości zorganizowaną przez Sfinksa zainstalowałam na stole utkaną z cukru koronkową serwetę, zaparzyłam mocną herbatę…  nikomu, bo nikt tam już nie mieszkał.

 

Piwo i spaliny

 

- Często myślę o tym, czym Sopot już nie jest. Wszystko się zmienia, i ja to rozumiem: kończy się świat, który znaliśmy, tak się chyba mówi o tym zjawisku, kiedy się człowiek nieoczekiwanie starzeje. Mieszkam tu jednak od dzieciństwa, i choć dużo podróżuję - byłam w Nowym Jorku, Barcelonie, Mediolanie, Amsterdamie, Paryżu, czy w Ankarze, gdzie mieszkałam przez trzy lata - to wróciłam tu do siebie i marzyłabym o tym, by pewna kameralność i intymność tego miasta pozostała niezmieniona. Niedawno pracowałam w teatrze we Fryburgu obok Bazylei. Przepiękne stareńkie miasto, jest przy tym i nowoczesne na ile trzeba, i turystyczne, zachowało swój charakter. Katedrę zwiedzają tysiące osób dzienne, ale jednocześnie pod katedrą odbywa się targ farmerski. Przyjeżdżają lokalni winiarze, hodowcy, ogrodnicy. Przestrzeń służy zarówno turystom - hotele pękają w szwach, jak i mieszkańcom.

I dodaje: - W dzieciństwie miałam to wspaniałe uczucie, że Sopot to moje miasto, że jestem stąd, że jestem u siebie. Teraz niestety jest inaczej. Zwłaszcza latem mam poczucie wyobcowania. I nie ma to nic wspólnego z niechęcią do turystów, bo nie mam z tym kłopotu, nie jest tak, że turyści są niemile widziani. Natomiast na pewno nie jest mile widziany mężczyzna w samych majtkach w knajpie na Monte Cassino, albo młode dziewczyny, choćby najpiękniejsze, odziane tylko w pareo i bikini. Nie. Jesteśmy w mieście. W restauracji jem, do kawiarni wpadam na kawę. Mamy tu swoje sprawy, codzienność, czasem pośpiech, czasem oficjalne spotkania, nie chcę siadać na spoconym miejscu po czyjejś nagiej skórze. Szkoda, że nie wszyscy to rozumieją. Albo picie od rana pod naszymi balkonami, polegujący na trawnikach wrzaskliwi faceci. Wydaje mi się, że zaczyna dziać się coś niepokojącego, że ja - choć to moje rodzinne miasto - muszę przemykać się pod ścianami, ustępować miejsca jakiemuś zjawisku, przesuwać się, bo są inne potrzeby konsumpcyjne, towarzyskie, inne formy stają się decyzją większości dopuszczalne. Dlatego latem stąd wyjeżdżam.

Ale nawet na zawsze cichym, zielonym, leśnym Brodwinie nie ma ucieczki przed hałasem. - Spółdzielnia mieszkaniowa wynajęła budynki po elektrociepłowni ludziom, którzy założyli serwis samochodowy. Serwisują tam samochody, które startują w wyścigach. Tuningują silniki tuż pod naszym blokiem. Wyobrażasz sobie ten ryk? Te spaliny? Przecież my tam mieszkamy. Nie tylko my zresztą – w lesie żyją dzikie zwierzęta, za lasem jest przeniesione niedawno schronisko dla psów i kotów. Jak one znoszą ten hałas? Jestem przekonana, że na całym świecie takie rajdy są organizowane poza miastem.

 

Pokost

 

Na szczęście jest jeszcze Sopot poza sezonem. Przyjaciele, ciągle większość z sopockiego SFINKSA, plaża, kluby, wystawy. Ze szczególnym sentymentem Anna wspomina stary, nieistniejący już (znowu!) budynek BWA. – Mieliśmy z rodzicami nawyk chodzenia tam na wystawy w niedzielę - uwielbiałam to! To w BWA po raz pierwszy zobaczyłam Abakanowicz. Do dziś pamiętam zapach unoszący się w galerii – chyba aromat pokostu wcieranego w drewniane stare kolumny konstrukcyjne i gobelinów z sizalu, które tam się wystawiało. Do tej pory to dla mnie jeden z najpiękniejszych, niedościgłych zapachów, teraz może już tylko jakaś stara cerkiew tak wspaniale pachnie.

Kolejne wspomnienie to książki i biblioteka przy ul. 3 Maja. Kojący zapach papieru, kurzu, drewnianych podłóg. Doznanie przywołujące lektury dzieciństwa: „Dzieci z Bullerbyn”.