Jerzy Nowakowski - zdjęcie komunijne

 

Jerzy Nowakowski

 

My wysiedleni…! Sopocianie!

 

Powrót do Sopotu z tułaczego, wojennego życia był radosny, a zarazem bardzo ciężki. Skupię się na ostatnim etapie przed powrotem do Sopotu. Nie pamiętam dokładnie daty, kiedy wracaliśmy do domu, ale najprawdopodobniej był to marzec 1945 r. Podróż trwała około 10 dni. Wiem, że wracaliśmy transportowym wozem bojowym, który prowadzili Rosjanie. Przejeżdżaliśmy nawet Wisłę skutą lodem. Dojechaliśmy do rogatek Sopotu, tj. Sopotu Wyścigi (obecnie pętla trolejbusowo – autobusowa) i wysiedliśmy na dzisiejszej Al. Niepodległości, przywożąc ze sobą drobne bagaże. Jeszcze w Gdańsku – Wrzeszczu minęliśmy się z naszymi ciociami: Martą i Heleną Chmara, które pieszo szły do Sopotu, niosąc walizki. Były to siostry mojej mamy, które w tym czasie mieszkały w Gdańsku na dzisiejszej ulicy Długiej . Dom, w którym mieszkały został do połowy zbombardowany przez Rosjan, a w piwnicy znajdowały się niewybuchy, dlatego postanowiły udać się do Sopotu, gdzie miała się spotkać cała rodzina. Wozem transportowym do Sopotu przyjechałam w towarzystwie dziadków: Praxedy i Franciszka Chmarów, mojej mamy Gertrud Nowakowskiej ( z domu Chmara), dwóch kierowców i dwóch nieznanych mi osób, które wzięliśmy ze sobą po drodze. Tu padnie pytanie – dlaczego rodzina miała się spotkać w Sopocie? Otóż ja, Jerzy Nowakowski, w tym wypadku narrator, oświadczam, że od 1937 r. jestem sopocianinem, gdzie mieszkałem razem z rodzicami, mamą Gertrud Nowakowską, absolwentką Wyższej Szkoły Handlowej w przedwojennym Gdańsku oraz tatą Aleksandrem Nowakowskim, który był pracownikiem Ministerstwa Skarbu w przedwojennym rządzie RP. Ponadto wcześniej pełnił funkcję naczelnego Dyrektora Urzędu Celnego w Szymankowie, tj. na granicy polsko – niemieckiej, ówczesnej granicy RP.  Był również oficerem Wojska Polskiego. W Sopocie bywał rzadko ze względu na pełnione obowiązki państwowe. Mieszkaliśmy w Dolnym Sopocie, przy ul. Marienstr. (obecnie ul. Bałtycka 4 a/ 6. Mieszkanie dla rodziny zakupił dziadek Franz Chmara od Niemca – herr Pałubickiego, ponieważ mama musiała wnieść wiano do związku małżeńskiego. Wjeżdżając do Sopotu nie wiedzieliśmy, czy nasze mieszkanie, które musieliśmy opuścić, będzie wolne. Pod koniec sierpnia 1939 r., ze względu na zajmowane rządowe stanowisko ojca, przybyli do naszego mieszkania do Sopotu emisariusze wojskowi, którzy powiadomili mamę specjalnym rozkazem, że ma zabrać mnie i najpotrzebniejsze dokumenty oraz niewielką ilość odzieży na przebranie. Podwodą udaliśmy się do Gdańska, skąd mieliśmy jechać w kierunku Białegostoku, a następnie mieliśmy się udać w kierunku Lwowa trasą polską, gdzie miało być spotkanie z ojcem, bo rozpoczęcie wojny i napad na Polskę były tuż, tuż. Z nieznanych mi przyczyn nie spotkaliśmy się z ojcem, który zaciągnął się do Armii gen. Andersa i powędrował na zachód Europy. Pod Lwowem przez jakiś czas mieszkaliśmy na zmianę u polskich rodzin, skąd powędrowaliśmy różnymi środkami do Generalnej Guberni, do Lublina, gdyż tam od lutego 1940 r. przebywali babcia, dziadek i pełnoletni wujek, Edmund Chmara, których wysiedlono z Gdańska. Przez Biuro Zakwaterowań  dowiedzieliśmy się, że dziadkowie zamieszkują na ul. Zielonej w Lublinie, gdzie udaliśmy się po otrzymaniu specjalnego zezwolenia na zamieszkanie rodziny w pełnym składzie. Radość nasza była niepomierna w Sopocie, gdy okazało się, że nasze mieszkanie jest wolne, a mama mogła je otworzyć tym samym kluczem, którym zamykała w 1939 r. Dla mnie wielką radością było to, że na półce toaletki siedział mój miś, którego dostałem mając 1 roczek życia, który mruczał i mówił „mame”. Tego misia mam po dzień dzisiejszy, jest podniszczony, nikt nie umie naprawić mówiącego mechanizmu, jest moim talizmanem, którego kocham tak samo jak miałem rok i obecnie, gdy mam 76 lat. Mieszkanie, które opuściliśmy jako „wypędzeni”, zostaliśmy w bardzo dobrym stanie. Nic nie było zniszczone, a wyposażenie czterech pokoi było nienaruszone. Rodzice w mieszkaniu pozostawili dużo dokumentów, które również przetrwały wojnę, wraz z aktem notarialnym własności tego mieszkania. Nie została naruszona przedwojenna korespondencja taty do mamy, która była związana czerwoną wstążeczką. Było to chyba miesiąc czasu po powrocie do Sopotu, pewnego dnia odwiedzili nas żołnierze Armii Czerwonej, nie wiem czego u nas szukali, chodzili milcząco po mieszkaniu. Ponieważ jeszcze przed wojną ojciec na wieszaku w przedpokoju pozostawił swoją rogatywkę, żołnierze widząc ją zapytali: do kogo należy ta czapka? Mama odpowiedziała: to jest czapka mojego męża, który wyszedł i zaraz wróci. Po usłyszeniu tej odpowiedzi już nigdy nikt z Rosjan nas nie odwiedzał ani nie niepokoił. Straszną plagą byli szabrownicy. Całe szczęście, że meble rodziców posiadały odpowiednie numery identyfikacyjne, stąd nie pozbyliśmy się naszego domowego majątku.

Gdy my byliśmy już w Sopocie ojciec Aleksander Nowakowski przebywał jeszcze w Szkocji, w Glasgow, gdzie był wykładowcą na tamtejszym uniwersytecie technicznym, ponieważ z wykształcenia był mgr. Inżynierem budowy okrętów. Będąc rannym w bitwie o Londyn, a następnie po wyleczeniu został skierowany do pracy na wyżej wymienionej uczelni, gdyż posiadał uprawnienia merytoryczne i dydaktyczne. Gdyby osobiście Niemcy wysiedli naszą rodzinę, zachodziła obawa, że mama będzie musiała powiedzieć, gdzie przebywa i co robi ojciec, który wówczas byłby łatwym kąskiem do identyfikacji i zatrzymania. Zapasowe klucze do mieszkania posiadała moja babcia Praxeda, które musiała oddać Zarządowi Niemieckiej Komisji Zasiedleńczej tuż po wybuchu wojny i osiedleniu się niemieckich sił zbrojnych.