Andrzej Umiastowski

Kategorie haseł

sztuka
(13)

Poproszę książkę skarg i wniosków!

Kozły do morza fikało się też z drewnianej budowli z dwiema platformami stojącej ok. 50 metrów od ostrogi molo. Wtedy przypływała motorówką milicja z portu gdańskiego. Kiedy próbowaliśmy uciekać, oni nas z tej motorówki bili takimi długimi pałami. Wszystko oczywiście z dbałości żebyśmy się nie potopili.

 

Tekst: Aleksandra Kozłowska

 

Andrzej Umiastowski, malarz eksplorujący sopocko-wakacyjne motywy i sopocian od pierwszych swych dni, urodził się w 1956 r. w szpitalu położniczym mieszczącym się wtedy w zabytkowym pałacu Stawowie. W tamtym czasie ulica, przy której stoi pałac nosiła nazwę 20 Października, dziś to Aleja Niepodległości.

Rodzina mieszkała przy ówczesnej ul. Świerczewskiego (obecnie Gen. Andersa).

- To po tamtejszych podwórkach, piwnicach i strychach grasowaliśmy od najmłodszych lat - uśmiecha się Andrzej. - Wszyscy się znali, drzwi były zawsze otwarte. Dom wyżej, pod jedenastką mieszkali Bobek Kobiela i Zbyszek Cybulski. Wyraźnych wspomnień z nimi związanych nie mam, byłem za mały. Ale na podwórku ich legenda długo jeszcze funkcjonowała.

I funkcjonuje do tej pory. Odwiedzający Sopot turyści, ale i ludzie filmu co i rusz dopytują gdzie ten dom Bobka i Zbyszka. Słynni aktorzy przyjechali do kurortu niedługo po studiach w krakowskiej szkole teatralnej, w połowie lat 50. Związali się z Teatrem Wybrzeże i klubem studentów Żak, współzakładali legendarny teatrzyk Bim-Bom. W kamienicy przy Świerczewskiego na spółkę wynajmowali jeden pokój. Ten sopocki epizod w życiu dwóch gwiazd polskiego kina upamiętnia tablica odsłonięta w 2009 r. na ścianie domu, w którym mieszkali. 

- Życie rodziców towarzyskie kwitło, ciągle spotkania, przyjęcia. Dobrze, że mieszkanie było dość duże - śmieje się malarz.

Dzieciństwo Andrzeja to także sprawy bardziej zwyczajne, jak choćby zakupy w piekarniach. Ulubione piekarnie do dziś wspomina z rozmarzeniem. - Na co dzień, jak się rano wstawało, szło się do tzw. spółdzielni, spożywczaka PSS „Społem”. Kupowało się dziesięć bułek, dwa litry mleka z kanki, masło, dziesięć jaj i było śniadanie. Natomiast w niedzielę (piekarnie były rano otwarte) szło się albo do Świtońskiego na ul. 20 Października, gdzie bułki i chleb piekli na miejscu, albo do bardzo dobrej piekarni na końcu Monte Cassino (tam gdzie potem powstał pierwszy kebab) po solanki i obwarzanki. Dobrze pamiętam też Sopotek w zabytkowym dworku przy torach kolejowych, tam były najtańsze lody za złotówkę i kultowe rurki z bitą śmietaną, robione na miejscu, na oczach kupujących.

 

Uleczyć system

 

- Moi rodzice: Alicja i Jerzy Umiastowscy zamieszkali w Sopocie w 1945 r. Do dziś żyją w tym samym mieszkaniu. Ojciec pochodzi z Warszawy. Wojnę spędzał na wileńszczyznie, w majątku rodzinnym. Wraz ze swoją mamą, a moją babcią Marią i bratem Krzysztofem, przyjechał do Sopotu jako rodzina repatriantów. Mama jako dziecko została wraz z rodzicami: Ludwiką i Józefem Kostrzeskim wysiedlona z Gdyni w 1939 r. Trafili do Radomia, tam przeżyli wojnę. Po wojnie wrócili na Wybrzeże.

Oboje rodzice Andrzeja są lekarzami, dziś na emeryturze. Ukończyli  Akademię Medyczną w Gdańsku - ona pediatrię, on - internę. W latach 1959-85 Jerzy Umiastowski był pracownikiem naukowo-dydaktycznym w macierzystej uczelni - w Klinice Chorób Psychiatrycznych, potem w Katedrze Biochemii, a następnie w Instytucie Chorób Wewnętrznych. Na przełomie lat 70. i 80. pracował w Libii - kierował Działem Diagnostycznym w Poliklinice w Dernie. Później, w latach 1985-1997 był lekarzem w Szpitalu Specjalistycznym św. Wojciecha na Zaspie.

Oboje Umiastowscy angażowali się w działania opozycyjne. Jerzy Umiastowski już w 1956 r. brał udział w akcji protestacyjnej na AM. 13 grudnia 1981 r. uczestniczył w akademickim strajku, a od 1982 r. współpracował ze strukturami podziemnymi, m.in. zapewniając opiekę lekarską ukrywającym się działaczom „Solidarności”. Opiekę medyczną sprawował także podczas strajków w Stoczni Gdańskiej w 1988 r.

W kolejnym roku uczestniczył w obradach Okrągłego Stołu, w tzw. podzespole ds. służby zdrowia. Do 1995 r. przewodniczył też Komisji Zakładowej „Solidarności” w Szpitalu św. Wojciecha.  

- Przez całe lata 80. dom moich rodziców buzował od rozmów, dyskusji, spotkań - wspomina Andrzej. - Codziennym gościem był Adam Michnik, tak samo Lech Kaczyński z Marylką. Jerzy Turowicz jak tu przyjeżdżał, zatrzymywał się właśnie u nas. Bywali Józej Tichner i Andrzej Wajda. Poza tym aktorzy znani z drugiego obiegu, jak choćby Jerzy Kiszkis. Z rodzicami zaprzyjaźniony był też m.in. Zbyszek Jujka.

Nic dziwnego, że i Andrzej wcześnie zaczął kontestować system. Opowiada o tym nieprzerwanie żartując i pokpiwając sobie zarówno z komunistycznej władzy, jak i samego siebie. Za wszelką cenę chce uniknąć bohaterszczyzny.

- To dziś zbyt tanie - wyjaśnia.

 

Faceci w czerni

 

- Chodziłem do Liceum nr 1 przy ul. Książąt Pomorskich, do jednej klasy z Wojtkiem Fułkiem [pisarzem, publicystą, byłym wiceprezydentem Sopotu, przyp. red.] Byliśmy wtedy razem z kolegami grupą artystów, w szerokim tego znaczeniu - śmieje się malarz. - Kładliśmy duży nacisk na artystyczny styl życia. Chodziło się po knajpach, robiło wystawy, przedstawienia, no i oczywiście nasz szkolny kabaret; nazywał się Placówka Kulturalna. Ubieraliśmy się w czarne garnitury, stały się naszym znakiem rozpoznawczym. Teksty pisaliśmy sami. Staraliśmy się przemycać polityczną satyrę i nieprawomyślne treści.

To były tylko żarty, choć zdarzało się, że dyrektor przerywał występy deklarując: „Młodym twórcom już dziękujemy”.

Poważnie zrobiło się w tuż przed 1 maja 1973 r., byłem wtedy w drugiej klasie. Myślałem, że to my rozrabiamy politycznie, a tymczasem koledzy: Krzysztof Frączak i Stanisław Czerwiński nas wyprzedzili. Na ścianie sali gimnastycznej, w miejscu zbiórki przed obowiązkowym pochodem namalowali wielki napis: „Precz z komunizmem” i „Skończyć z dyktaturą ZSRR”. Sprawą, której nadano kryptonim „Żółtodziób” od razu zajęła się SB i milicja. Funkcjonariusze siedzieli w gabinecie dyrektora i po kolei wzywali wszystkich na przesłuchanie. Stosowali taki chwyt: „Wszystko wiemy, mamy tylko klopot żeby to zmyć. Jakiej farby użyłeś?” W końcu doszli do sprawców. Dotychczasowy dyrektor Gruchała został zwolniony, przyjęli nowego - Skowrona. Frączak i Czerwiński też wylecieli ze szkoły, trafili do liceów w Oliwie i Wrzeszczu.

Umiastowski opowiada, że nowy dyrektor miał też problem z Andrzejem i jego przyjaciółmi kabareciarzami. - Z kolegą Bykiem i Jankiem Szydłowskim poszliśmy na 1-majowy pochód jak zwykle ubrani w czarne garnitury. Maszerujemy, ale co parę minut zwalniamy krok, tak że przód nas wyprzedza, potem przyspieszamy zostawiając za sobą tych z tyłu. Wyglądało to więc tak:

pochód - przerwa - nas trzech - przerwa - znów pochód. Jedna z tych przerw powstała akurat przed samą trybuną, w przerwie tylko my. Nagle zaczynamy tańczyć. Odstawiliśmy w tych garniturach jakieś dzikie pląsy, komentator kompletnie zgłupiał. Ale zaraz potem dzielnie podjął wątek: „I widzimy tutaj przodowników nauki…” Wszyscy w śmiech. Na końcu czekał na nas dyrektor Skowron. Ze srogą miną zapowiedział: „Jutro 8 rano, u mnie w gabinecie!”. Ale tak naprawdę trudno mu było się o coś przyczepić - przecież przodownicy nauki po prostu radośnie świętowali.

- Kiedy nastał stan wojenny, wychodziliśmy wieczorami zbierać pijaków, groziło im pobicie przez ZOMO. Odprowadzaliśmy balowiczów do domu, choć zdarzało się, że byliśmy aresztowani razem z nimi i zabierani do suki. To był też czas, kiedy dużo grało się w szachy. A że wprowadzono godzinę milicyjną - najpierw od 18, potem od 20, w końcu od 22, nieraz partię kończyliśmy przez telefon. „F6, B8…” - przekazywaliśmy sobie poszczególne ruchy. W końcu powyłączali nam telefony, pewnie sądzili, że gadamy szyfrem.

 

Dumny jeździec

 

Zanim jednak został kabareciarzem, Andrzej wyżywał się w sporcie.

- Mam to pewnie po ojcu, który był sportowcem na przełomie lat 40. i 50. Jego koronną dyscypliną był skok w zwyż (został nawet wicemistrzem Polski w tej dyscyplinie), ale zajmował się też wielobojem. Ja od dziesiątego roku życia należałem do Sopockiego Klubu Jeździeckiego, zakładał go m.in. płk. Karol Rommel, legenda światowego jeździectwa. Razem ze mną jeździł Krzyś Bielecki, późniejszy premier. Pamiętam jak podczas pochodu pierwszomajowego razem z innymi dzieciakami z naszego klubu jechałem konno obok przemarszu. Ależ byłem dumny, kurka wodna! - zaśmiewa się sopocianin. - Wtedy jeszcze do głowy by mi nie przyszło kontestować pochodu. A jeździectwo uprawiałem jeszcze przez długie lata. Przestałem dopiero niedawno, z powodu kontuzji. Dla koni przenieśliśmy się też z żoną do Koleczkowa, gdzie mieszkamy od dwudziestu lat.

I dodaje: - Miejscem sportowych spotkań był też stadion lekkoatletyczny Spójni przy ul. Wybickiego. Zawsze otwarty dla wszystkich nie rzadko przypominał obrazy Breughla - tyle osób tam naraz trenowało. Jeden rzucał dyskiem, ktoś inny oszczepem, kolejny skakał w dal… Przy stadionie był piękny stok slalomowy, a zaraz obok potężna skocznia narciarska, nigdy nie ukończona. Mój ojciec był w komitecie organizacyjnym tej inicjatywy. Była też, oczywiście Łysa Góra i tor saneczkowy, a właściwie dwa: tzw. wyczynowy i ten do ogólnego użytku. Zjeżdżało się aż do ul. Amii Czerwonej (obecnie: Armii Krajowej).

Natomiast lato to był Klub Żeglarski przy molo, prowadził go Staś Pierzchalski. Można było wypożyczyć Słonkę, Pirata, ze dwie Omegi, dwa regatowe Kadety - na jednym z nich pływałem z moim kolegą Robertem, synem znanego żeglarza. W 1968 r. jako Polacy żydowskiego pochodzenia musieli opuścić Polskę.

- Lato to także skoki z mola, a dokładniej z tzw. trójkąta, platformy w połowie pomostu. Woda miała tam z sześć metrów głębokości. Wchodziliśmy na barierkę i skok na głowę. Turyści rzucali pieniądze, a my hyc i któryś zawsze te monety wyłowił. Było potem na pierogi w barze mlecznym „Zdrojowym”.

Kozły do morza fikało się też z drewnianej budowli z dwiema platformami stojącej ok. 50 metrów od ostrogi molo. Wtedy przypływała motorówką milicja z portu gdańskiego. Kiedy próbowaliśmy uciekać, oni nas z tej motorówki bili takimi długimi pałami. Wszystko oczywiście z dbałości żebyśmy się nie potopili. Staraliśmy się więc zachować czujność i widząc nadciągającą motorówkę, wpływaliśmy pod tę drewnianą ostrogę. Piękne tam było światło. Woda rozjaśniona słońcem dosłownie cała świeciła! Na molo funkcjonował też tzw. bosman. Nosił przy sobie długi, czarny kabel i czasem, kiedy staliśmy na barierkach, zakradał się od tyłu i tym kablem przywalał nam po nogach. Dla bezpieczeństwa, oczywiście.

 

Hipisi w mordowni

 

- Na początku lat 70., w epoce dzieci-kwiatów też starałem się być hipisem. Miałem długie włosy, kolega mówi, że wygladałem zupełnie jak Robert Plant – śmieje się Andrzej. - Kiedy w Non Stopie grały młodzieżowe zespoły, my na kolanach zamiataliśmy włosami po podłodze. Nosiliśmy, rzecz jasna spodnie-dzwony: 36, 39, nawet 40 cm szerokości na dole. Sam je szyłem. Ale najlepsze szył nasz kolega, dziś weterynarz - z różnych łat dżinsowych, całe patchworkowe.

- Jak już wspomniałem, jako artyści wiedliśmy bardzo artystyczny żywot. Zaliczało się do niego chodzenie po sopockich knajpach, istnych mordowniach.

Dziesięć ich było. Robiło się więc tzw. marsz szlakiem praojców. Na Podjeździe był bar Pod Neptunem (dziś Elita): tylko wódka i pijacy. Podobnie prezentował się bar Pod Arkadami przy dzisiejszej Al. Niepodległości, niżej już przy Monte Cassino lokal Pod Strzechą i na Grundwaldzkiej nasz ulubiony bar Tempo. Piwo było rzadkością, można było się napić przy dworcu w barze Karmazyn. Do piwa obowiązywała konsumpcja, czyli frytki. A, i jeszcze na Dzierżyńskiego (obecnie: 3 Maja) była Ludowa. W kawiarniach typu Pawilonu, gdzie galaretki i striptiz wieczorem albo cinkciarski Złoty Ul się nie bywało.

Jak to? - pytam - A dokąd zabierało się dziewczynę na randkę?

- Też Pod Strzechę. Zresztą my nie byliśmy kobieciarzami. A jeśli już to zabierało się dziewczyny do kina. Albo do teatru, do Sceny Kameralnej. Będąc już na studiach chodziliśmy do Spatifu, wcześniej się nie dało - licealistów nie wpuszczali. Natomiast bale maturalne odbywały się w Grand Hotelu. Studniówka grzecznie w szkole (na naszej grał zespół Akcenty, założony przez Sławomira Łosowskiego, później związanego z Kombi), ale bale już w Grandzie, w barze Karo, do którego prowadziło boczne wejście. Na bale maturalne chodziliśmy już od pierwszej klasy, żeby się dobrze przygotować, i jeszcze długo po maturze. Zawsze udało nam się jakoś wkręcić - przez kuchnię, albo przez okno.

Andrzej z rozbawieniem wspomina też książkę życzen i zażaleń, obowiązkową pozycję w ówczesnych lokalach. – To był taki zeszyt na sznurku z ołówkiem, też na sznurku. Jeśli kotlet okazał się nieświeży, wpisywało się skargę do książki. A kierownik zgodnie z przepisami miał obowiązek odpowiedzieć klientowi: „Bardzo przepraszamy za nieświeżego kotleta. To wyjątek. Jesteśmy bowiem laureatami trzech Złotych Patelni…” My jednak nie wpisywaliśmy krytycznych uwag. Wręcz przeciwnie - wchodziliśmy do baru, od razu prosiliśmy o książkę i smarowaliśmy laurkę: „To najwspanialszy bar w całym Sopocie, obsługa przemiła, a wódeczka przepyszna” Po takim wpisie od razu kolejeczka stała na barze.

- Włócząc się tak po mieście spotykało się znanych sopockich wariatów: Parasolnika, George`a Kanadę, Petera Konfederata, Pana Bosmana mieszkającego na dworcu - kontynuuje Andrzej. - Parasolnik był ogromnie sympatyczny, miał bardzo donośny głos, choć czasem parasolem przywalił. Połykał różne metalowe przedmioty. Mój wujek Karol, chirurg, który od 40 lat mieszka w RPA często Parasolnika operował. Ja z kolei kiedyś namalowałem

duży obraz z nim.

 

Malarz

 

- O tym, że będę malarzem, wiedziałem od dziesiątego roku życia. Żadnych wahań. Będę malarzem. Koniec, kropka. Pamiętam książkę, jaką mieliśmy w domu: „500 lat malarstwa polskiego”. Reprodukcje oczywiście czarno-białe. Jedna z nich szczególnie zrobiła na mnie wrażenie, był to obraz Władysława Ślewińskiego „Sierota z Poronina”. Namalowałem go. To był moment przełomowy.

Rodzice akceptowali ten pomysł? - pytam.

- Nie. Do dzisiaj z tym słabo - znów śmieje się Andrzej.

Jak postanowił, tak zrobił. W 1984 r. ukończył malarstwo w PWSSP w Gdańsku, w pracowni prof. Jerzego Zabłockiego. Do dziś miał ponad 130  wystaw indywidualnych w Polsce i Europie, zwłaszcza w Belgii i Francji. Jego obrazy można było też oczywiście oglądać w Trójmieście. W latach 80. działając w nurcie kultury niezależnej związany był z Galerią św. Michała w Sopocie i Galerią św. Jacka przy bazylice św. Mikołaja oo. Dominikanów w Gdańsku. Ostania jego duża wystawa miała miejsce w oliwskim Pałacu Opatów w 2011 r.

- Sopot bez wątpienia wiele wniósł w moją twórczość. Tu sztuką oddychało się na co dzień. Taki choćby festiwal piosenki, kiedy zjeżdżało się nie tylko mnóstwo muzyków, ale i filmowców, aktorów. U nas w domu w latach 60.  pokój na lato wynajmował Ludwik Benoit z synem. Na ulicy spotykało się Cześka Niemena, Seweryn Krajewski mieszkał po sąsiedzku. No i jeszcze  legenda Szkoły Sopockiej. W barze Pod Strzechą wisiał obraz - piękna martwa natura Jacka Żuławskiego. Kiedy rozmawialiśmy o sztuce, wpływ, kontynuacja Szkoły Sopockiej była dla nas bardzo ważna - nie ukrywa malarz.

Teraz, gdy mieszka w Koleczkowie nadal czuje sentyment do rodzinnego miasta. - Tu, jak mawiał Jurek Afanasjew, wolniej się chodzi. Wszyscy się znają: ze szkoły, z podwórka, z rozgrywek sportowych. Tak zawsze było, i mam nadzieję, że w jakimś stopniu wciąż jest. Ale przyznam, że dziś już nie chciałbym mieszkać w Sopocie. W żadnym mieście bym nie chciał. Na wsi mam spokój. Wstaję rano, wypiję kawę i do popołudnia maluję. Z tego żyję. Jak mógłbym przestać malować? Musiałbym umrzeć. Tylko wtedy odłożyłbym pędzle.