Chłopak z Winieckiego
- Sopot to dla mnie rodzinne miasto, najlepsze miejsce pod słońcem - już na początku naszej rozmowy deklaruje architekt Andrzej Kwieciński.
Spotykamy się w jego firmie, siedziba mieści się oczywiście w Sopocie.
Tekst: Aleksandra Kozłowska
Z Detroit do Sopotu
Rodzice Andrzeja: Stanisława i Czesław Kwiecińscy zamieszkali w kurorcie po II wojnie, w końcu lat 40. - Ale moja mama urodziła się w Detroit - zaczyna rodzinną historię Andrzej. - Jej rodzice, a moi dziadkowie: Józef i Maria Budzińscy, niedługo po I wojnie wyjechali spod rodzinnego Grudziądza do Stanów. Panowała bieda, szukali dla siebie lepszego życia, jak wielu ludzi wtedy. Popłynęli do Ameryki. Detroit było wtedy bardzo prężnie rozwijającym się miastem, głównie za sprawą przemysłu samochodowego.
I to był prawdziwy magnes. Wikipedia podaje, że w połowie dwudziestolecia międzywojennego w Detroit żyło ok. 250 000 Polaków, była to najliczniejsza grupa imigrancka w regionie. Swoje miejsce wśród niej znaleźli też sobie dziadkowie Andrzeja. - Pamiętam jak moja mama opowiadała, że w ich kamienicy mieszkał jakiś dość ważny gangster, o czym wszyscy wiedzieli, i był to najgrzeczniejszy i najuprzejmiejszy człowiek w okolicy…
W Detroit dziadkowie Andrzeja nie zostali zbyt długo.
- Po 8 czy 10 latach za oceanem, dziadkowie z moją urodzoną w USA mamą (przyszła na świat w 1919 r.) wrócili do Polski. Za zarobione pieniądze dziadek kupił posiadłość w rodzinnej Nowej Wsi (dziś to część Grudziądza) - kontynuuje Andrzej. - Później, w czasie II wojny mama była łączniczką w Powstaniu Warszawskim, bo właśnie do Warszawy się z ojcem przenieśli. Po upadku powstania, jak wielu innych, trafiła na roboty do Niemiec. Wyzwolili ją Amerykanie, to było w Essen, dobrze zapamiętałem jej opowieści. Mogła zostać na Zachodzie, albo jechać do Ameryki. Ale wróciła z miłości do ojca. Do swej wojennej miłości.
Kleryk zostaje partyzantem
- Mój ojciec z kolei pochodził z Lubelszczyzny, z Annopolu nad Wisłą. Po szkole poszedł do seminarium, wykształcenie syna na księdza było awansem społecznym. Ale któregoś dnia Czesław poznał Stanisławę i… porzucił plany o sutannie.
W czasie wojny podchorąży Czesław Kwieciński, ps. Walery działał w Armii Krajowej w Warszawie, a podczas postania walczył w oddziale AK w Puszczy Kampinoskiej, i co ciekawe, był dowódcą działa artyleryjskiego, prawdopodobnie jedynego działa w całej Armii Krajowej w Polsce. Po upadku powstania dostał się do Lublina i tam, na cały okręg prowadził komórkę legalizacyjną - robili kennkarty, fałszywe dokumenty dla partyzantów. Po wojnie nie złożył nie tyle broni, co pieczątek - dalej produkował dokumenty - teraz już dowody osobiste dla AK-owców. W 1946 czy 1947 r. aresztowało go UB. Siedział we Wronkach, wyszedł w 1950. Dwa lata później ja się urodziłem - mówi Andrzej.
I dodaje: - Oboje rodzice pochowani są na cmentarzu komunalnym w Sopocie, w kwaterze żołnierzy AK. Żałuję do dziś, że kiedy jeszcze żyli, tak mało z nimi rozmawiałem o ich wojennej przeszłości. Moje dzieciństwo to ciągły szum zagłuszanej Wolnej Europy i BBC .
Dolny Sopot
Jak państwo Kwiecińscy trafili do Sopotu? - Wujek Leon z Grudziądza był podoficerem, felczerem Wojska Polskiego, po wojnie miał wpływ na przydzielanie mieszkań w Sopocie. Załatwił więc lokum moim rodzicom w dwupiętrowym przedwojennym budynku przy ul. Winieckiego 6 - opowiada dalej Andrzej. - Cztery pokoje, w każdym jedna rodzina. Wspólna kuchnia, wspólna łazienka. Niełatwo. Po kolei współlokatorzy się wyprowadzali, tak, że dopiero pod koniec lat 80. zostaliśmy w mieszkaniu sami. A tak na marginesie - choć od dziecka mieszkałem w tym domu, urodziłem się w Sobowidzu. Czysty przypadek - mama będąc w zaawansowanej ciąży skądś jechała, ale że zaczynałem już pchać się na świat, musiała zatrzymać się w Sobowidzu, by mnie urodzić. To był bardzo krótki przystanek, zaraz potem wróciła wraz ze mną do Sopotu.
Jak rodzice Andrzeja odnaleźli się w Sopocie? Czy bywali tu przed wojną? – dopytuję.
- Nie, dla obojga nadbałtycki kurort był rozpoczęciem nowego rozdziału w życiu. Ojciec poszedł w gastronomię. Prowadził restauracje w Łebie, w Krynicy Morskiej. Przez całe lata 60., 70. i 80. był szefem różnych knajp w terenie. Większość czasu był więc poza domem, widywałem go raz na dwa tygodnie. Ale jeździłem do niego na wakacje - wtedy lato w nadmorskich miejscowościach to było coś. A mama pracowała w WDW nr 1., czyli Wojskowym Domu Wypoczynkowym, tym najbliżej Łazienek Południowych. Szefowała tam przez wiele lat. Potem wojsko sprzedało ten dom.
Jak Andrzej wspomina dzieciństwo?
- Jestem jedynakiem. Nie chodziłem więc ani do żłobka, ani do przedszkola. Dopiero podstawówka - SP nr 7 była dla mnie pierwszą zorganizowaną placówką edukacyjną. To jedna z nowszych szkół w Sopocie - duża, obok korty. Tam zacząłem grać w tenisa. Nie jestem zawodowcem, ale gram do dzisiaj.
Wychowaływałem się na i wokół ul. Winieckiego, przy Pułaskiego mieszkali moi kuzyni. Winieckiego to według mnie poza ul. Obrońców Westerplatte najpiękniejsza ulica w mieście. Myśląc o niej, zawsze mam przed oczami obraz ściany lasu na wysokiej skarpie za oknami. „Nasz” teren sięgał do góry, do torów kolejowych. Górny Sopot to był już inny rejon, toczyliśmy regularne wojny z chłopakami stamtąd. Kusze, proce… Moja dzielnica była ciekawym miejscem. Pięć domów dalej mieszkał słynny George Canada, barwna postać, wielki facet. Na rogu Winieckiego i Majkowskiego spotykało się innego lokalnego kolorowego ptaka - Petera Konfederata. Parasolnika też oczywiście pamiętam - mieszkał bliżej gazowni. Z tamtych okolic i czasów dorastania bierze się cała moja sympatia dla Sopotu.
Wszędzie miałem blisko: na plażę, na molo, do Grand Hotelu, do Non Stopu… Pamiętam ten pierwszy Non Stop, był tu, gdzie dziś stoi hotel Sheraton. Ale żeby tam bywać byłem jeszcze za mały. Chodziłem do tego późniejszego, przy plaży. Mieścił się na placu, teraz parkingu, z tym budynkiem pośrodku, dziś ozdobionym muralem z Klenczonem. Potem, w latach 90., gdy mieliśmy już pracownię architektoniczną, nasza siedziba była właśnie w domu z Klenczonem. Na klientach , szczególnie tych zagranicznych robiło to niezłe wrażenie - bliskość morza, widoki - śmieje się Kwieciński.
W grudniu 2019 r. sprzedałem mieszkanie przy Winieckiego. Tyle wspomnień, tyle zdarzeń… Moja mama tam umarła. Przykro było się pozbywać, ale musiałem jakoś to podzielić na osobne mieszkania dla moich dwóch synów:
Lecha i młodszego - Adama, teraz już z rodzinami.
Tajna baza, tajny chrzest
Opowieść o tym mieszkaniu uruchomiła u Andrzeja strumień pamięci. Architekt przytacza jeszcze jedną związaną z nim historię, tym razem późniejszą i polityczną.
- W stanie wojennym poznałem jednego kolegę. Ten kolega miał brata. I któregoś dnia mnie pyta: „Nie mógłbyś ukryć u siebie mojego brata na kilka dni?” Okazało się, że tym bratem był Aleksander Hall. Olek zamieszkał więc u nas. Potem bywał coraz częściej, zaprzyjaźniliśmy się. I tak jest do dziś. Ale na tym się nie skończyło. W połowie lat 80. regularnie bywali u nas: Bogdan Borusewicz, Bogdan Lis, bracia Rybiccy, Lech Kaczyński, Janusz Szpotański, autor głośnej opery satyrycznej „Cisi i gęgacze, czyli bal u prezydenta”, ośmieszającej ustrój socjalistyczny w Polsce. Bywał też Stefan Kisielewski, jedna z najwspanialszych dla mnie polskich postaci XX w. Przesiadywaliśmy do późna, gadaliśmy, dyskutowaliśmy. Wokół bibuła, nielegalne wydawnictwa. Ojciec wyjeżdżał, a mama nawet do końca nie wiedziała co się dzieje. Olek Hall został ojcem chrzestnym mojego młodszego syna. Matką była Zofia, moja koleżanka architektka, też działaczka opozycji, obecnie mieszka w Kanadzie. A ponieważ rodzice chrzestni się ukrywali, chrzest odbył się w tajemnicy. Nie w kościele, a u nas, w mieszkaniu na Winieckiego. Przyjechał znany w opozycji dominikanin, ochrzcił dziecko. W domu było pełno ludzi, jedzenie, muzyka. Prawdziwe chrzciny - śmieje się sopocianin.
Po chwili ciągnie opowieść: - Kiedyś wracam do domu, a tam cywilny, ale z charakterystyczną antenką na dachu esbecki polonez. „Już po nas” - myślę. Okazało się, że przyjechali po sąsiadkę zza ściany, Irenę Tabeau. Nam się upiekło, ale ona dostała siedem czy osiem lat więzienia.
Do dziś, kiedy z Olkiem wspominamy tamte czasy, mówimy, że choć były bardzo trudne, to jednak kontakty z ludźmi były niezwykłe. Nigdy bym nie chciał żeby tamta przeszłość wróciła, ale to wtedy tworzyły się wieloletnie przyjaźnie, sprawdzały się przyjaźnie. Uczyliśmy się wielu rzeczy.
Architektura
Mały Andrzejek nie wiedział kim chce być w przyszłości. Ale lubił rysować. - Z moim kolegą Tomkiem Kiernickim robiliśmy modele, rysowaliśmy statki… Pod koniec podstawówki stwierdziliśmy więc, że pójdziemy do Conradinum - technikum budowy okrętów. Trafiłem do klasy elekrycznej, nikt zresztą o to nie pytał, w której chcę być. Pamiętam rygor, włosy musiały być przystrzyżone, ogólny brak komfortu. Ale później musiałem przyznać, że ta szkoła wiele dawała w naukach technicznych, mieliśmy też kontakt z wykładowcami z Politechniki Gdańskiej - byli to wysokiej klasy nauczyciele. Słuchając nauczycieli ciągle rysowałem: samochody, statki, rycerzy, miasta, zamki, pałace - wszystko, co mi akurat wpadło do głowy. Ktoś mi więc doradził: „Skoro tak, zdawaj na architekturę”. Poza tym nie trzeba było tam zdawać matematyki, co zwiększało moje szanse… No to zapisałem się na lekcje przygotowawcze, potem poszedłem na egzaminy. Zdałem i zostałem studentem Politechniki.
- Na architekturze szybko się zadomowiłem. Miałem fajną grupę kolegów, dobrych wykładowców. Z ludźmi z roku do dziś mam kontakt. Ale spotykamy się też z conradinowcami, z podstawówką, i te imprezy są najciekawsze, bo tu więcej rzeczy nas różni. Ktoś pisze, ktoś komponuje, ktoś jest szefem ważnej instytucji, jeszcze ktoś wpuszcza spacerowiczów na molo.
Hipodrom w roli głównej
Praca dyplomowa Kwiecińskiego dotyczyła sopockiego Hipodromu. Młody projektant zaproponował tam nowy zespół dworcowy, domki, hotele powiązane z wyścigami. - Dyplom robiłem u prof. Wiesława Andersa, dostałem za niego 5+, pierwszy raz w życiu - uśmiecha się Andrzej. - Rysunki były duże, efektowne…ale nie w tym tkwi projektowanie. Teraz bym to zupełnie inaczej zrobił. Studia skończyłem w 1976 r. i prof. Anders zaproponował mi pracę u siebie na uczelni. „Super” - myślałem. - „Przedłużenie studiów, młodzi ludzie, luz blues, a nie gdzieś do pracy na 7 rano”. Ale w czerwcu 1976 r. ruszyły strajki i protesty wywołane ogromnymi podwyżkami cen żywności. Zamieszki miały miejsce m.in. w Radomiu, do pomocy robotnikom przystąpili inteligenci (KOR). Zaczęła się więc nagonka na nich, zaostrzono rygory przyjęć
do pracy na uczelni. Prof. Anders zadzwonił do mnie i powiedział, że na razie musimy poczekać z pracą u niego - organizacja studencka stwierdziła, że nie udzielałem się politycznie, do tego mój ojciec siedział w więzieniu za działalność w AK; nie ma więc szans na przyjęcie. Ale zaproponował przy tym zajęcie u swego kolegi. I wysłał mnie do Szczepana Bauma, jednego z najlepszych powojennych architektów Polski, do Miastoprojektu Gdańsk. Do jego zespołu dołączyłem w 1977 r. Przyszedłem tam z - niezasłużoną zresztą - otoczką wywrotowca, a że Baum też wtedy był bardzo antyrządowy, od razu się zaprzyjaźniliśmy. W ten sposób zaczęliśmy naszą wieloletnią współpracę i przede wszystkim przyjaźń. Wygraliśmy m.in. konkurs na zagospodarowanie pasa startowego na Zaspie - który nota bene do dziś stoi pusty - według naszych planów miała tam stanąć nowowczesna, jak na tamte czasy, galeria handlowa.
W 1982 r. Szczepan Baum i Andrzej Kwieciński założyli pierwszą w kraju, niezależną od państwowych struktur spółdzielnię architektów - Zespół Autorskich Pracowni Architektonicznych ZAPA. Działali w niej do 2012 r., po drodze założyli jeszcze własną pracownię projektową Baum, Kwieciński-Architekci, działającą najpierw w Gdańsku, a od 2012 r. w Sopocie.
- Baum był moim guru. Trochę też nasza relacja przypominała więź ojca z synem. Nawet nie wiem kiedy tak się do siebie zbliżyliśmy - mówi Andrzej.
Gdy pytam o ich wspólne najważniejsze projekty, Kwieciński bez namysłu na pierwszym miejscu wymienia Muzeum II Wojny Światowej. Konkurs na tę inwestycję wygrali wspólnie z Bazylim Domstą, Jackiem Droszczem i Zbyszkiem Kowalewskim w 2010 r.
- Z komercyjnych projektów wspomniałbym natomiast Galerię Bałtycką, a dla Sopotu: aqua park, budynek Komendy Miejskiej Policji, hotel Bayjonn - to chyba mój ulubiony sopocki projekt, budynek z kamienia i cortenu (zardzewiałej blachy) przy ul. Bitwy pod Płowcami. Zaprojektowaliśmy też Plac Jasia Rybaka i zmodernizowaliśmy SPATiF. Kamienny dom przy ul. Okrężnej, gdzie teraz mieszkam, również jest moim projektem.
Architekt przyznaje, że wraz ze swoim wieloletnim wspólnikiem, Zbyszkiem Kowalewskim i ich pracownią A-Plan bis myśli o kolejnych pracach dla kurortu.
- Chodzi m.in. o uporządkanie zabudowy między Zatoką Sztuki a restauracją Smaki Morza. Chcemy wspólnie z miastem i właścicielami coś spójnego od nowa wybudować - baseny, może klub jazzowy. W piątki i soboty w Smakach Morza odbywają jam sessions, gdzie rej wodzi wspaniały Przemek Dyakowski, warto by to podkręcić.
Kwieciński jest też dumny z tego, że prawie 30 lat temu zaczął organizować comiesięczne spotkania architektów w każdy pierwszy czwartek miesiąca - kiedyś w legendarnej Kociej Łapie na Fiszera w Sopocie, a teraz głównie w SPATiF-ie. - I to się sprawdziło - zaznacza. - Bywa tam od kilkunastu do kilkudziesięciu różnych osób, można powiedzieć z całego świata. Zazdroszczą nam tego inne środowiska architektów w Polsce, brakuje im tego, a nam się udało.
Byle nie pseudo-dworki
Adam, syn Andrzeja przejął zainteresowania, też studiuje architekturę na PG, pracując jednocześnie z ojcem. Wychowuje przy tym synka Antosia. Jego mama jest Chinką, 5-latek mówi więc w trzech językach: polskim, chińskim i angielskim. - Zazdroszczę mu tego - śmieje się dziadek Antosia.
Pytam czy uczy malucha rysunku. - Jeszcze nie, ale fakt, że chłopczyk bardzo lubi rysować. Podobnie jak moja druga wnuczka Kaja, pierwszoklasistka, która chodzi na zajęcia z architektury i rysunku w siedzibie SARP-u. Dzieci budują makiety, robią domki dla lalek, słuchają krótkich wykładów o architekturze.
Może w przyszłości nie będą budować tak popularnych dziś pseudo-dworków z kolumienkami - mówię z nadzieją.
- Właśnie! Sam nie lubię takich rzeczy. Nawet w starej zabudowie można , a nawet trzeba, budować nowe obiekty, najgorzej stawiać udawane zabytki.
Na koniec pytam czy Andrzej był może w Detroit? Może dom, w którym mieszkali jego dziadkowie i jego malutka wówczas mama wciąż stoi?
- Nie, niestety nie byłem w tym mieście. Miałem okazję pojeździć po Stanach, odwiedziłem m.in. Florydę, Kalifornie, Hawaje, Nowy Jork i Chicago, do Detroit jednak nie dotarłem. Ale za to z Chicago wiąże się fajny, sopocki akcent. Mieszka tam nasz przyjaciel Krzysztof Arsenowicz, aktor, który na przełomie lat 70. i 80. występował w Teatrze Muzycznym w Gdyni. W Sopocie otworzył znany pub Błękitny Pudel. Obecnie w Chicago prowadzi radio, ma własne audycje. Niedawno, w trakcie jednej z nich zadzwonił do mnie i na żywo przy słuchaczach złożył mi życzenia. Akurat świętowaliśmy andrzejki, zrobił mi tym fantastyczną niespodziankę.