Pochodzenie
Mój ojciec, Roman Heising był muzykiem, śpiewakiem operowym. Studiował na Wydziale Pedagogicznym i Śpiewu Solowego w Państwowym Konserwatorium w Poznaniu. Tam poznał moją mamę, z którą wziął ślub w 1927 roku. Mama skończyła konserwatorium Muzyczne i Akademię Sztuk Pięknych. Malowała obrazy, tworzyła ceramikę (niestety w czasie wojny sporo uległo zniszczeniu). W Poznaniu była wystawiana opera Verdiego „Bal Maskowy”, w której tata śpiewał. Jedną z postaci w tej operze jest Amelia, co zainspirowało rodziców do nadania tego imienia córce, która miała się niebawem narodzić, stąd mam takie imię. Ojciec całą wojnę się ukrywał, bo inaczej by go Niemcy rozstrzelali. Był na liście poszukiwanych. Ojciec od początku uważał, że jego córeczki: ja i moja młodsza siostra Lucyna powinny grać, ale edukację przerwała nam wojna. W 1939 roku miałam 7 lat i pamiętam do dziś, że już miałam nawet tornister. A tymczasem ojciec ucieka. Mama została sama z dziećmi. Po zakończeniu wojny w Poznaniu wszystko było spalone i ojciec stwierdził, że muzyczne życie tam już się dla nich zakończyło. Zdecydowali się przyjechać do Sopotu. Ja jestem 1932 rocznik, więc miałam wtedy 13 lat.
Bieruta - Haffnera
Ojciec sprowadził rodzinę do Sopotu na ulicę Bieruta (obecnie ul.Haffnera) w lipcu 1945 roku i całe moje życie spędziłam w tym samym domu. Na miejscu hotelu Haffner był staw, w którym pływały przepiękne karpie i kaczki. Droga była wyboista, brukowa. Nie było ani hali tenisowej, ani szkoły, ani basenu. Cały róg, gdzie dziś jest szkoła nr 7 i korty, był terenem cmentarnym (wojskowym). Po kilku latach odbyła się wielka ekshumacja. Chyba to były lata 50-te. Przenieśli wszystkich na ul.Wybickiego. Na miejscu stawu powstał Teatr Letni.
Młodziutki Bernard Ładysz tu występował, a w późniejszych latach pamiętam przyjeżdżała Maryla Rodowicz i inne gwiazdy. Rodzice zabierali nas tam często. Nie było kurtyny, potem jakieś białe zasłony się pojawiły. Jako dzieci mogliśmy sobie od tyłu zaglądać, patrzeć co tam się działo. Choć występy były biletowane. Odbywały się też koncerty, które prowadził mój ojciec. Nasze budynki, to były ostatnie budynki, koniec Sopotu. Potem powstała szkoła nr 7, potem basen i potem wszystkie korty. Idąc w stronę morza i północy były tu tylko bagna i jeziorka. Dziś jest tam grodzisko-muzeum.
Moja mama bardzo szybko zmarła, miała wylew w 1955 roku. Ja mieszkam tutaj do dziś! Tu urodziły się moje córki. Młodsza Basia poszła w kierunku muzycznym, wyjechała na studia podyplomowe do Berlina. Pracuje jako pierwsza flecistka w Filharmonii i uczy w Szkole Muzycznej, a starsza skończyła cybernetykę, czyli dziś to się nazywa informatyka i handel zagraniczny.
Ojciec Roman Heising
Inicjatorem życia w Operze Leśnej był właśnie mój ojciec. Był kierownikiem wydziału kultury. Opera zaczęła działać w 1947 roku, o ile się nie mylę. Na samym początku były opery Wagnera. Ojciec zainicjował Festiwal Piosenki w Sopocie. Wiele lat prowadził tę imprezę. Dwa ostatnie sezony już był po operacji krtani ze strunami, a było to przykre przeżycie, bo był przecież śpiewakiem. Mimo to był życiowo zawzięty i żył jeszcze 17 lat. Wkładał w to bardzo dużo pracy, to nie było normalne mówienie, ale tak przeponę wyćwiczył, że jeszcze ostatnie lata pracował i mówił, dlatego jestem pełna uznania dla niego. Chorobę tłumaczono wtedy tym, że często wyjeżdżał z orkiestrą do Świeradowa. A tam część kuracyjna podobno była promieniotwórcza. A cykl letnich koncertów trwał bardzo, bardzo długo, więc był tam stałym bywalcem. Ojciec pisał też artykuły do Dziennika Bałtyckiego i recenzje z koncertów. Był bardzo pracowity.
W październiku 1989r. ojciec umarł, a w maju jeszcze napisał książkę. Potrafił mnie zawołać i powiedzieć – na drugiej półce, siedemnasta książka, jest taki i taki tytuł, otwórz na stronie 179 i linjka 36 zaczyna się tymi słowami – przeczytaj mi co tam jest dalej. Więc był naprawdę niesamowity i mimo że nie chodził i był słaby, to do końca był sprawny umysłowo.
Mój ojciec zmarł na raka krtani w 1989 roku. Był wielki pogrzeb. Pamiątki po nim przekazałam Akademii Muzycznej w Gdańsku. Dziś jest aula Romana Heisinga w Akademii Muzycznej w Gdańsku, której był wieloletnim Rektorem. Uroczyste nadanie imienia odbyło się w 2002 roku, z okazji 100 rocznicy jego urodzin.
Po wojnie, naszej ulicy nadano nazwę Bieruta. W późniejszych latach, kiedy nadawano nową nazwę, mój ojciec, który był honorowym obywatelem Sopotu, pretendował do tego, by przemianować ją na ulicę Romana Heisinga. Ale ojciec jeszcze wtedy żył, więc została nazwana ulicą Haffnera.
Życie codzienne
Ja dorastałam w środowisku artystycznym. Gdy były imieniny ojca lub mamy, odwiedzało nas liczne grono artystów, śpiewaków, dyrygentów…
Poza tym rodzice zabierali nas na koncerty, które ojciec prowadził jako konferansjer i sam śpiewał (był barytonem). Mama po wojnie już zaniechała działalności artystycznej, tata zarabiał na rodzinę. Przed wojną występował w Mediolanie, Paryżu, mam jeszcze pocztówki, które wysyłał z tamtych miejsc do mamy.
Jak tylko w 1947 roku powstała szkoła muzyczna w Orłowie, to od razu zaczęłyśmy tam chodzić z siostrą. Zajęcia odbywały się po południu, nie miałyśmy czasu wejść do domu, wracając ze szkoły, tylko musiałyśmy od razu jechać do Orłowa na zajęcia muzyczne. Potem wieczorem się wracało, mama lub tata przyjeżdżali po nas – ale oczywiście nie autem, bo nie mieliśmy. I wieczorem uczyłyśmy się do gimnazjum. Dlatego wiem, jak ciężko jest, gdy się uczy w dwóch szkołach. Nie znałyśmy lalek, gry w klasy. Pianino stało, ale zawsze brakowało czasu, bo przecież jeszcze i matematyka, biologia i inne przedmioty.
W 1949 roku zdobyłam mistrzostwo w skokach z trampoliny, te zawody odbywały się w Wejherowie i ja, jako uczennica liceum z Sopotu wygrałam. Kiedyś z molo można było skakać do wody. Po wojnie molo było zdewastowane, z dziurami, odnogi nie było. Pamiętam wtedy były piękne uliczne lampy. Chodził taki pan, który knotem je zapalał. To było urocze. A rano chodził i je gasił.
Na zakupy chodziliśmy aż na dzisiejszą ul.Monte Cassino, po której chodziły konie i jeździły auta. Pamiętam piękny sklep przy ulicy Morskiej. Wiele budynków było poniszczonych. U nas w jednym pokoju była dziura po bombie, o średnicy metra, więc najpierw stały tam jakieś miski i wanna. W domu mieliśmy wielki piec z pięknymi artystycznymi kaflami ale by go rozpalić, trzeba było przynieść kilka wiader węgla! W 1959 roku ojciec zdecydował, by go rozebrać, choć może był to nakaz urzędowy ? W kuchni też stał przepiękny piec kaflowy, na którym się gotowało.
Ojciec nas bardzo pilnował, gdy tu przyjechaliśmy. Na terenach dzisiejszych kortów były gęste krzaki, więc jak było ciemno, ojciec lub mama po nas wychodzili. Chodziłam do liceum na ul.Książąt Pomorskich, w którym pani od fizyki namawiała mnie, żebym wybrała studia na Politechnice. Mnie pasjonowała Akademia Medyczna ale nie miałam szans jako dziecko rodziny inteligenckiej i wybrałam kierunek muzyczny, czego nie żałuję.
Życie muzyczne
W Sopocie po wojnie nie było żadnej sali koncertowej. Co prawda była aula w Grand Hotelu, ale tam głównie odbywały się bale, konferencje, zjazdy i konkursy, brakowało salki dla orkiestry. Dzięki inicjatywie mojego ojca powstała sala na ul.Chopina 16. Lutosławski, Śledziński i wielu innych artystów przyjeżdżali z koncertami i życie artystyczne zaczęło się tam rozwijać. Na Obrońców Westerplatte mieszkał profesor Władysław Walentynowicz (uczyłam potem jego dzieci w szkole muzycznej). To on stworzył z moim ojcem zalążek szkoły muzycznej od podstaw, nazwany Gdańskim Instytutem Muzycznym z siedzibą w Sopocie, przy ul. Obrońców Westerplatte 16. Potem pojawił się projekt, żeby przenieść się za wiadukt – numer dalej – na Obrońców Westerplatte 18. Z czasem Instytut Muzyczny przeprowadził się na Grunwaldzką (potem przerodził się w Akademię Muzyczną), a na Obrońców Westerplatte 18 działa od 1954 roku do dziś Sopocka Szkoła Muzyczna, w której uczyłam od początku przez 40 lat. Po dziś dzień mam bardzo miłe wspomnienia i świetne kontakty z moimi byłymi uczniami. Jednym z nich był m.in. Seweryn Krajewski. Dziś gdy odbywają się koncerty w kościele Andrzeja Boboli, wszyscy mnie poznają.
Budynek szkoła uzyskała od zasłużonej rodziny artystów –Państwa Horno-Popławskich. W późniejszych latach dyrektorem szkoły była Jolanta Ronczewska, córka słynnego rzeźbiarza Stanisława Horno-Popławskiego. Stąd miała wielki sentyment do tego obiektu, bo to był jej dom rodzinny.
Był taki okres po wojnie, że po Niemcach zostało sporo instrumentów. Mój ojciec, gdy tylko usłyszał, że jest jakiś instrument, natychmiast starał się go pozyskać dla szkoły muzycznej. Prowadziliśmy takie akcje w przedszkolach i szkołach: badało się dzieci, które potem przychodziły z rodzicami na specjalne ćwiczenia. Opracowałam taki cykl, po którym był egzamin wstępny. Czasem było 15 kandydatów na jedno miejsce, więc były to wybrane, bardzo zdolne dzieci. W szkole mieliśmy około 80 do 100 uczniów. A dyplomantów wychodziło co roku około 20. Czasem pojawiał się problem, skąd wziąć instrument – bo nie każdego było stać na jego zakup. Od początku mojej kariery pedagogicznej było sporo dzieci marynarzy, lekarzy. To były wspaniałe dzieci, wyjątkowo dopilnowane. Gdy dziecko było nieprzygotowane to matka przychodziła tłumaczyć dlaczego, więc miało się obraz ucznia. Rodzice bardzo doceniali naszą pracę. Zawsze miałam satysfakcję z dzieci, gdy po egzaminach dyplomowych dalej się kształciły. Dziś jest krucho z tą rekrutacją. Trzeba się wyjątkowo wybić, aby odnieść sukces.
Rodzice płacili kiedyś tylko na komitet rodzicielski, a jak była szkolna impreza, to przynosili kanapki, ciasto, kawę, napoje. Zaangażowanie było wielkie. Po dyplomach było też zawsze pożegnanie dyplomantów. Organizowaliśmy też wycieczki. Mieliśmy kontakty ze statkami, dzięki czemu była okazja pójść z dziećmi na zwiedzanie połączone z koncertowaniem. W zamian za te koncerty, szkoła zyskiwała czasem dofinansowanie zakupu instrumentów, np. kapitan zakupił akordeon. Przez wiele lat prowadziłam księgę pamiątkową szkoły, która jest w szkole do dziś. Były związki zawodowe, kasa zapomogowa.
Obecnie dzielę życie między Wrocławiem, a Sopotem. We Wrocławiu mam córkę Małgorzatę i dwie wnuczki, czuję się tam dobrze ale uwielbiam Sopot, jestem w tym mieście od zawsze zakochana, mam tu tylu znajomych i byłych uczniów, no i oczywiście córkę Basię i jej męża Marka (też muzyka).