Urodziłam się w Sopocie w Izbie Porodowej, która znajdowała się przy ul. Westerplatte. Z tego co mi mówiono, nie bardzo spieszyłam się na ten świat, ale jak już się tu znalazłam, postanowiłam maksymalnie to wykorzystać.
Mieszkałam z rodzicami i bratem przy Al. Niepodległości 729 w pięknej secesyjnej kamienicy na trzecim piętrze. Wówczas ta ulica nosiła nazwę 20 października. Przy samej kamienicy rosła ogromna, stara brzoza, która była wyższa od domu. Niejednokrotnie krewni i znajomi rodziców nie pamiętali numeru domu i w adresie pisali nazwę ulicy z dopiskiem „dom przy dużej brzozie”. Listy zawsze dochodziły. Nasza kamienica posiadała ogród z parkanem, w którym królowała wspomniana wcześniej brzoza.
Ulica 20 października była bardzo wąska, brukowana „kocimi łbami”, nie jeździło po niej wiele samochodów, za to dużo furmanek. Okoliczni robotnicy sprzedawali swoje produkty prosto z wozu. Jesienią prym wiodły ziemniaki i kapusta. Przez cały rok przywożono nam węgiel, ponieważ w tym czasie domy ocieplało się piecami węglowymi. To były czasy, kiedy myślałam, że kiedy udaję, że nie słyszę mamy wołającej mnie na obiad, ona mnie również nie widzi.
Kilka lat później zaczęła się przebudowa ul. 20 października. Zniknął ogród przed naszą kamienicą, ale mieliśmy jeszcze przez około dwa lata świetny plac zabaw. Ulicę ukończono. Miała równiutką, asfaltową nawierzchnię i nową nazwę. Od tej pory mieszkałam przy Al. Niepodległości 729.
Musieliśmy znaleźć sobie nowy plac zabaw. W naszej kamienicy mieszkało ośmioro dzieci, w sąsiednich domach sytuacja była podobna. Była więc nas całkiem spora gromadka. Postanowiliśmy zaanektować w tym celu ul. Poznańską. Była to krótka, ślepa uliczka znajdująca się tuż przy mojej kamienicy. Należała tylko do nas i śmieciarek z Zakładu Oczyszczania Miasta. Szerokość ulicy była szerokością naszego boiska, a jego długość była umowna. Na naszym boisku graliśmy w zbijaka, dwa ognie, piłkę nożną i siatkową. Urządzaliśmy biegi, czasem dołączaliśmy do nich slalom bądź inne przeszkody. Miałam wtedy 6 lat i osobistego wroga, był to mój równolatek, który mieszkał na tym samym piętrze co ja. Na imię było mu Irek i miał wyjątkowo wredny charakter. Któregoś dnia gimnastykowałam się na trzepaku za domem. Wszystkie tyły domów były ogrodzone płotkami z drewnianych desek. Wisiałam sobie głową w dół i zobaczyła Irka przechodzącego przez płot sąsiedniego podwórka. Był ubrany w krótką koszulkę zapinana na guziki. Byłam czujna, więc szybko zeszłam z trzepaka. W tym momencie Irek spadł i zawisł na koszulce tak, że jedna sztachetka zahaczyła pomiędzy jego plecami, a koszulką. Zaczął się dusić, więc szybko wspięłam się na palce i rozpięłam jego koszulkę tak, że wypadł z niej bezwładnie. Po tym incydencie zakopaliśmy topory wojenne. Nie powiem, że staliśmy się przyjaciółmi, ale już mi nie dokuczał.
Rok później zaczęłam edukację w pierwszej klasie Szkoły Podstawowej nr 4 w Sopocie, która w tym czasie znajdowała się przy ulicy Marynarzy. Jak na złość Irek trafił do tej samej klasy co ja. Była to niewielka szkoły pomiędzy II LO, a torami kolejowymi. Pracował w niej cudowny pan woźny, który wszystkie dzieci traktował jak swoje wnuki. Klasy były bardzo liczne. Czterdzieści dwie osoby w klasie do był standard. Wokół szkoły nie było utwardzonej powierzchni, więc lekcje wychowania fizycznego odbywały się na piasku. Trenowaliśmy tam piłkę ręczną, a nawet czworobój, który corocznie rozgrywały wszytkie podstawówki na stadionie przy ul. Wybickiego. W skład czworoboju wchodził: skok w zwyż, skok w dal, bieg na 60 metrów i rzut piłeczką. Zimą ze swojej Sali gimnastycznej pozwalało nam korzystać II LO. „Dwójka” miała również piękne zewnętrzne boisko, na które zimą nasz woźny wylewał wodę, aby stworzyć lodowisko. W V klasie przyszedł do naszej szkoły nowy zastępca dyrektora i nauczyciel geografii – p. Jerzy Witczak. Jak się później okazało - były łucznik, reprezentant Polski. Szybko zebrał grupę dzieciaków chętnych do strzelania z łuku. Zarejestrował kółko łucznicze w klubie sportowym START GDYNIA. Długo namawiał mnie, abym przyszła na trening. W końcu poszłam z ciekawości i okazało się, że nieźle mi to wychodzi. W następnym roku Sopot organizował Mistrzostwa Europy w łucznictwie. Odbywały się one na stadionie przy ul. Wybickiego. Pomagaliśmy zawodnikom biorącym udział w zawodach. Panie strzelały na dystansie 70 m, 60 m, 50 m i 30 m, a panowie: 90 m, 70 m, 50 m i 30 m. Świetnie wypadła polska zawodniczka Maria Mączyńska. Nawet nie wiem, jak to się stało, ale wciągnęła mnie ta dyscyplina na całe dwanaście lat.
Tradycja w moim domu było to, ze w każdą niedzielę tata dawał mi pieniadze na „mieszankę wedlowską”. Musiałam pójść i dokonać zakupu na pół kilo słodkości. Sklep Wedla znajdował się przy ulicy Bohaterów Monte Cassino. Żeby skrócić sobie drogę, szłam przez podwórka domów. Pamiętam, że w tym czasie ulica Bohaterów Monte Cassino nazywała się Rokossowskiego i była zwykłą brukowaną ulicą z chodnikami. Był na niej sklep obuwniczy słynnej firmy BATA, oraz kino „Bałtyk”. W muszli koncertowej na molo cały czas odbywały się różnego rodzaju występy. Na początku swojej kariery grały tam również Czerwone Gitary. Oprócz tego w Sopocie odbywał się festiwal piosenki. Wszystkie dzieciaki i młodzież były z tego faktu bardzo dumne, ponieważ w tym czasie były tylko dwa takie festiwale w San Remo we Włoszech oraz u nas w Sopocie. Chciałam zobaczyć chociaż jeden koncert na żywo, ale bilety były za drogie. Któregoś popołudnia, jakieś trzy dni przed rozpoczęciem festiwalu wybrałam się na rekonesans do Opery Leśnej. Trafiłam na próbę, na którą też były bilety. Przeszłam się lasem wzdłuż płotu i stwierdziłam, że nie jest on taki szczelny. Tego dnia byłam pierwszy raz na próbie, potem uczęszczałam na nie regularnie (oczywiście na gapę). Nigdy nie złapał mnie żaden porządkowy. W następnym tygodniu przyjechała ciocia. Pochwaliłam jej się, że idę na próbę do Opery, więc poszła ze mną (oczywiście przez płot) i nas złapali. Nie mam pojęcia, jak przekonała pana, który pilnował płotu, ale pozwolił nam zostać. 
Koniec wakacji równa się zawsze z powrotem do szkoły. Kiedy miałam 14 lat, na jednych z zawodów sportowych wyłuskała mnie trenerka MKS (Międzyszkolny Klub Spotrowy). Kluby te zrzeszały młodzież ponadpodstawową. Klub ten był przypisany do I LO w Sopocie. Siłą rozpędu właśnie tam trafiłam po ukończeniu podstawówki. Zaczęłam równolegle trenować dwie dyscypliny, ale dawałam radę. Szkoła miała swój klimat, no i była blisko plaży co miało swoje znaczenie. Grono pedagogiczne było bardzo miłe, więc bardzo lubiliśmy naszych profesorów. Oprócz jednej pani, która miała ksywkę Piegża. Roczniki 1949-54 miały okazję poznać ją osobiście, a inne na pewno o niej słyszały. Mieliśmy cudowna panią od biologii, nazywała się Łosowska. Jej syn Sławomir Łosowski był współzałożycielem zespołu KOMBI i grał w nim na klawiszach. Kiedyś chłopcy w laboratorium biologicznym rozmnożyli białe myszki, było dużo zamieszania, ale im się upiekło. Innym razem zrobili z szuflady biurka pani profesor zrobili bobsleja. Jeden z nich wsiadał do niej, a reszta rozpędzała go po korytarzu. Pani profesor Łosowaska bardzo nas lubiła, a my ją jeszcze bardziej.
Pewnego dnia zobaczyliśmy pod naszą szkołą ogromnego białego bernardyna, a na końcu jego smyczy stał Seweryn Krajewski. Zdziwił nas fakt, że pan Seweryn mieszkał naprzeciwko naszej szkoły przy ulicy Książąt Pomorskich w dużym domu zwanym „podkową”.
Każdy urodzony w Sopocie ma wielki sentyment do morza i plaży. Nigdy nie czułam parcia na wyjazdy na kolonie poza Sopot, ponieważ plażę miałam praktycznie pod nosem. Tam toczyło się nasze życie towarzyskie, zawierane były przyjaźnie, które trwały tylko przez okres wakacji. We wrześniu każdy wracał do swojej szkoły, treningów i innych obowiązków.
Na plażę WDW (przy Wojskowym Domu Wypoczynkowym) przychodziłam o godzinie siódmej rano z dwoma kanapkami, piasek był jeszcze mokry, a tafla morza była równiusieńka. Unosił się tam niepowtarzalny zapach. To była magiczna pora. W miarę jak słońce unosiło się coraz wyżej, na morzu pojawiały się małe fale – magia się kończyła, a zaczynała plaża. Schodzili się znajomi, urlopowicze i okoliczni mieszkańcy. Codziennie graliśmy w siatkówkę na pisaku, ale z grą trzeba było poczekać do dziewiątej, aby plażowicze nie rozłożyli swoich kocy w miejscu potrzebnym do gry. Kąpaliśmy się na zmianę, bo piłka musiała być cały czas w grze. Od obiadu zaczynało się rozluźniać na plaży. My też przenosiliśmy się w inne miejsce, bliżej mola, koło NON STOP-u. Z plaży wracaliśmy dopiero wieczorem, trzeba było się wyspać, aby zdążyć na tę magiczną, poranną chwilę.
Pamiętam doskonale marzec 1968 roku. Przyszliśmy na lekcje jak każdego dnia, ale wyczuliśmy w szkole dziwną atmosferę, jakby powietrze stało się gęstsze. Profesorowie zachowywali się tak, jakby po raz pierwszy nas widzieli. Nikt nie prowadził normalnie lekcji. Czuliśmy przez skórę, że coś się musiało stać. Po powrocie do domu dowiedzieliśmy się, co się stało. Miałam przeczucie, że już nigdy nie będzie tak samo. Zaczęły się protesty studenckie.
Wiedziałam jedno, moja magiczna plaża o poranku zostanie i nikt ani nic tego faktu nie zmieni. 
 
Relacja zebrana przez Kamilę Bryda, 
II Liceum Ogólnokształcące im. Bolesława Chrobrego w Sopocie