Agnieszka Żelewska

Gębolud w willi Bergera

Najpiękniejsza jest przeszklona weranda. Z szerokiego okna roztacza się widok na ul. Kościuszki i dalej, na parapecie króluje kolekcja książek z kultowej serii Nike. Wysoko na futrynie przysiadła malowana kolorowa papuga, która wygląda, jakby właśnie wyfrunęła z książki dla dzieci.

Agnieszka jest ilustratorką książek, od dwudziestu lat mieszka i pracuje w Sopocie.

Pytam jak radzi sobie podczas pandemii.

- Zasadniczo moje życie się nie zmieniło. Zawsze siedziałam tu, w pracowni i rysowałam. Czasem wręcz zapominam, że trwa pandemia, na co dzień przecież nie pracuję z ludźmi. A pojedynczne osoby zawsze mogą do mnie przyjść. Poza tym mam stąd blisko do plaży, gdzie mogę zdjąć maseczkę, odetchnąć, popatrzeć na horyzont. Gdy pracuje się z książka dla dzieci, też jest łatwiej. To tak pozytywne, fajne i ciepłe doświadczenie, że pozwala oderwać się od wszelkich smutków.

Teraz akurat ilustruje kolejną książeczkę o Wesołym Ryjku; autorem serii jest Wojciech Widłak. – Mam czym zająć głowę i ręce – uśmiecha się Agnieszka.

Kuter jako piaskownica

Urodziła się w Oliwie, ale od dziecka związana jest z Sopotem. – Chodziłam tu do przedszkola na Jana z Kolna. Mój tata, Adam Majchrzak był inżynierem, pracował w Inco w Sopocie. Projektowali aparaturę okrętową, systemy przeciwpożarowe. Te patenty trafiały potem na zagraniczne statki. Pamiętam, że tata był wysyłany np. do Japonii, bo nikt nie potrafił tych systemów montować, tata musiał się tym zająć. Tak, miał bardzo ciekawą pracę. Z podróży przywoził niesamowite historie, nowinki techniczne, o których nam opowiadał. No i to właśnie tata odprowadzał mnie do przedszkola. A była to niezwykła, jak na tamte czasy placówka.  Żadna tam PRL-owska bida, tylko stara willa w ogrodzie, gdzie stały rybackie kutry wypełnione piaskiem, w których się bawiliśmy. Niedużo dzieci, świetni wychowawcy. Uczono nas nawet angielskiego! W tym przedszkolu była też moja pierwsza galeria. Zawsze bardzo lubiłam rysować, a tam mieliśmy fantastyczne zajęcia plastyczne. Na przykład z perforowanej taśmy robiliśmy przestrzenne gwiazdki…. Po latach jeden chłopiec z mojej grupy został historykiem sztuki, a jedna dziewczynka skończyła grafikę w PWSSP, podobnie jak ja.

Mała Agnieszka mieszkała wprawdzie w Oliwie, ale na wszystkie niedzielne spacery rodzina wybierała się na monciak. - Mama mówiła, że jedziemy po to, żeby zobaczyć Parasolnika i pójść na lody do Włocha. To był obowiązkowy punkt programu. I dlatego tak dobrze pamiętam Parasolnika. Narysowałam go nawet na pocztówkach, to świeże projekty – ilustratorka rozkłada na stole kilka uroczych kartek z pozdrowieniami z Sopotu. Na jednej brodaty Parasolnik żegluje w swym parasolu wśród fal, w tle widać Grand Hotel, na innej z warkoczami i w sukience pozuje z dwójką szarych kotów.

- Ze znanych niegdyś postaci pamiętam też Petera Konfederata, wiadomo było, że lubi dziewczyny z długimi włosami – mówi Agnieszka. – Raz, jeszcze na studiach szłyśmy z koleżanką do Teatralnej na kawę. Zobaczył nas Peter, gonił za nami przez cały monciak. W kawiarni usiadł z nami przy stoliku i na serwetce napisał dla mnie wiersz. Niestety nie mam go już. A taka byłaby pamiątka!

- Mam w głowie cały patchwork z sopockich wspomnień. W jednym z nich widzę Empik, który wtedy mieścił się tam, gdzie dziś jest Krzywy Domek, w Empiku zawsze zadymioną część z prasą i drugą z książkami. I kiedyś, gdy razem z mamą przeglądałam książki, mama delikatnie szturchnęła mnie w ramię: „Zobacz, tam jest pani Agnieszka Osiecka”. Później jeszcze widywałam ją w Teatrze Atelier; teatr na początku miał siedzibę w hangarze na łodzie. Ależ tam było gorąco! – śmieje się.

Babcia i słoń

- Sopot jest bardzo inspirującym miejscem – przyznaje Agnieszka. – Razem z moją przyjaciółką Ewą Poklewską-Koziełło, też tutejszą ilustratorką przygotowujemy wystawę w Dwóch Zmianach. Pokażemy nasze prace z elementami sopockimi. A jest ich mnóstwo! Na przykład niedawno wyszła książeczka „Misie, miśki i niedźwiadki”, praca zbiorowa różnych ilustratorek z tekstem Małgorzaty Potockiej – Agnieszka kartkuje książkę. – O, tu jest mój rysunek i moje misiowe miasteczko. Zobacz, jest nawet Złoty Ul. Pamiętam go z dzieciństwa. Raz, gdy moja mama z przyjaciółką, panią Ewą piły tam kawę, ja z córką pani Ewy niezauważone przez nikogo pobiegłyśmy aż na molo. Tak się nasze mamy zagadały!

- Mama miała na imię Danuta – opowiada dalej ilustratorka. - Z zawodu była księgową, ale kochała literaturę. Na dobranoc czytała mi bajki Aliny i Jerzego Afanasjewów „Babcia i słoń”. Wydawały mi się trochę dziwne, surrealistyczne, niepokojące, a z drugiej strony bardzo mi się podobały.

Przeglądamy wydawnictwa, w których ilustracje inspirowane są Sopotem. Wśród nich jest  książeczka towarzysząca warsztatom kreatywnym w Operze Leśnej „Las pełen dźwięków”. - Razem z Grażyną Rigall i Ewą Poklewską-Koziełło zorganizowałyśmy zajęcia plastyczne pt. „Nocny spacer Jasia Rybaka”. Jaś późną porą wyruszył do Opery Leśnej. Mijał kamienice z wieżyczkami, drewnianymi werandami, leciał nad kościołem św. Jerzego, rozmawiał z Parasolnikiem… Dzieci przedstawiły tę nocną wizję miasta. Jest cały monciak, Grand Hotel, molo, a wokół ryby w ciemnym morzu – pokazuje rysunki Agnieszka. - Innym razem prowadziłyśmy warsztaty w Dwóch Zmianach, mojej ulubionej klubokawiarni. Z pudełek po butach dzieci robiły sopockie kamienice. Wykorzystały do tego zdjęcia oryginalnych okien, dorysowały duchy starych domów i mnóstwo kotów. Innym razem tematem dziecięcych prac były sopockie kapelusze. Na koniec zajęć ich twórcy fotografowali się w specjalnie przygotowanym na tę okazję monidle.

Elegancka kocica w czerni

- A propos kapeluszy, to pamiętam modystkę, koleżankę mojej mamy. Miała pracownię na monciaku koło dzisiejszego pomnika Parasolnika. Często chodziłyśmy do niej oglądać przeróżne nakrycia głowy. Może dlatego Sopot mocno kojarzy mi się z kapeluszami. Zawsze był taki cudownie snobistyczny, z pretensją do francuskiej elegancji. Absolutną paryżanką była inna znajoma mamy, pani Lila. Już jako dziecko zwracałam na to uwagę. I tę dbałość o wygląd obserwuję w Sopocie do dziś. Tu nikt bez makijażu nawet śmieci nie wyrzuci. Na rynku, gdzie ludzie idą po jabłka czy warzywa też zawsze jest istny przegląd mody. Podziwiam tutejszą panią taksówkarkę, ma w sobie coś operowego. To wspaniałe, że sopocianie potrafią zaprezentować taką ekspresję swojej osobowości.

Czy jako dziewczynka też dbałaś o własną elegancję?

- Mama dla nas szyła. Miała „Burdy”, wykroje. Szyła dla mnie płaszczyki z futrzanym kołnierzem, dziergała sweterki na drutach… Tłumaczyła co do czego pasuje, jakie kolory ze sobą grają, a jakie się gryzą. Marzyłam żebyśmy miały takie same sukienki - duża i mała. Ale mama nigdy się na to nie zgodziła, uważała, że byśmy wyglądały śmiesznie.

Kolejna książka z sopockim motywem nosi tytuł „O kruku, który chciał zostać papugą”. Tekst napisała Katarzyna Kozłowska, Agnieszka wykonała ilustracje. – Na jednym z obrazków wykorzystałam pięknie zdobioną klatkę, w której właściciele lokalnej kwiaciarni Fijoł trzymali papugi. Jedną z nich znaleźli zimą na plaży w Sobieszewie. Dali ogłoszenie o nietypowym znalezisku, a wtedy zgłosił się człowiek, który oznajmił, że ma drugą papugę i chętnie im ją przekaże. W ten sposób nieoczekiwanie zostali opiekunami dwóch ptaków.

Z kolei w „Gęboludzie”, opowieści Roksany Jędrzejewskiej-Wróbel tytułowy czarodziej mieszka w… willi Bergera, a przynajmniej w domu, który bardzo ją przypomina. - Narysowałam ją z życzeniem, by udało się uratować ten zabytek. Drżę o niego, że się zawali. A to przecież obiekt historyczny, szczególnie cenny dla miasta. To tu swę siedzibę miała od 1954 roku Państwowa Szkoła Sztuk Plastycznych, dzisiejsza gdańska Akademia Sztuk Pięknych.

Sopocka plaża to natomiast plener, który pojawia się w wydawnictwie „Alojzy, kot w podróży”, innej książce Roksany. Tym razem Agnieszka uszyła postacie bohaterów (przydały się m.in. guziki od mamy) – ich fotografie wykonane przez Anitę Andrzejewską i Andrzeja Pilichowskiego-Ragno posłużyły jako ilustracje. Jest więc elegancka kocica w czerni, którą Alojzy poznał na Sycylii. Są dwie intrygujące paryżanki, również kocice: Gertruda i Alicja (to nawiązanie do Gertrudy Stein i Alicji B. Toklas), jest również kot z Sopotu, który mieszka przy kutrach niedaleko baru Przystań (ryb mu tu pewnie nie zabraknie). Uszyte i ubrane w ciemne, dostojne kolory koty zerkają także z przestrzennych obrazów wiszących w pracowni. To właściwie tacy nobliwi koci przodkowie, nieco tajemniczy i niepokojący. Agnieszka pokazały ich portrety na wystawie w Oranżerii Sztuki w Lidzbarku Warmińskim.

Przygody pewnej koparki

Choć Agnieszka rysowała od dziecka, długo nie traktowała tej pasji jako przyszłego zawodu. W liceum (oliwska „piątka”) wybrała klasę matematyczno-fizyczną, potem poszła na filologię polską na UG. – Któregoś dnia Mira, moja przyjaciółka, która studiowała wtedy architekturę mówi: „To nie może tak być, że będziesz rysowała i nic z tego nie wyniknie. Musisz zdawać na PWSSP”. Pomyślałam, że faktycznie mogę spróbować. A że na uczelnię plastyczną zdaje się z dziewięć razy, to zdążę akurat między kolejnymi egzaminami skończyć polonistykę. Pamiętam jak zdawałam na filologii egzamin z gramatyki opisowej, szybko szybko, bo tego samego dnia miałam jeszcze zanieść teczkę z rysunkami na PWSSP. Potem egzamin wstępny na grafikę i nieoczekiwana wiadomość: ku własnemu zaskoczeniu dostałam się za pierwszym razem!

Jeszcze przez rok próbowała ciągnąć oba kierunki, ale zdała sobie sprawę, że to zbyt trudne. - Musiałam się zdecydować i wybrałam ilustracje. Ale została mi ogromna miłość do literatury. I pewnie dlatego działam na styku dwóch dziedzin.

Pierwsza książka dla dzieci?

- To praca dyplomowa: „Przygody pewnej koparki”. Zrobiłam ją dla mojego malutkiego wtedy syna, fascynowały go przeróżne pojazdy. Tytułowa koparka zastanawiała się, który kolor jest najpiękniejszy. Jeździła po świecie i badała kolory. Potem Tomasz Małkowski dopisał tekst do tej historii – wspomina Agnieszka.

Przez lata współpracowała z Gdańskim Wydawnictwem Oświatowym, ilustrując podręczniki do matematyki i projektując ich okładki. GWO wydało też „Przygody pewnej koparki”.

Przełom

Potem, w 2001 roku była wystawa Pro Bolonia zorganizowana przez Sekcję Ilustratorów Okręgu Warszawskiego Związku Polskich Artystów Plastyków.

- W 2003 roku Polska miała być honorowym gościem na Międzynarodowych Targach Książki dla Dzieci w Bolonii, ale okazało się, że nie bardzo mamy co pokazać, bo większość ówczesnych propozycji dla dzieci to były zagraniczne przedruki – opowiada Agnieszka. – Stąd pomysł na wystawę-spotkanie pomiędzy pisarzami, ilustratorami, a wydawcami. Chodziło o to, by się poznali i zobaczyli z kim można pracować.

Na wystawie znalazły się więc ilustracje oraz całościowo zaprojektowane książki, powstałe niezależnie od bieżącego programu wydawniczego, całkowicie autorskie pomysły.

Agnieszka Żelewska znalazła się wtedy wśród nagrodzonych twórców. Dostała honorowe wyróżnienia za „Sznurkową historię” Roksany Jędrzejewskiej-Wróbel oraz za ilustracje do tekstu „Jadą, jadą misie”. – To była przełomowa wystawa – podkreśla dziś ilustratorka. – Uruchomiła zupełnie inną jakość książek dla dzieci. Była impulsem, który procentuje do dziś.

Dzięki temu ilustracje Agnieszki znalazły się w książkach wydawnictwa Muchomor, Nasza Księgarnia, a później Bajka i Media Rodzina.

Dom, w którym mieszkała Ruth Claaszen

Po Sopocie krąży taka anegdota: na sopockim rynku jedna pani mówi do drugiej: „Ona myśli, że jest z Sopotu. A przecież sprowadziła się tu dopiero w 1945 roku!” – opowiada śmiejąc się Agnieszka. - Nie wiem więc czy z moim 20-letnim stażem mogę o sobie mówić „sopocianka”. Ale jestem sopocianką z wyboru. Czuję się nią absolutnie!

Kamienica przy Kościuszki, gdzie mieszka ilustratorka oszałamia piękną klatką schodową z przeszkolnym dachem i kręconym schodami z ażurową balustradą. Kiedyś była tu też winda, do tej pory została po niej jedynie ozdobna krata. Krążą plotki, że jeszcze za komuny zabrano windę do remontu w Bydgoszczy. Została tam i dziś wozi mieszkańców jakiejś eleganckiej kamienicy. 

- Pod koniec lat 20. XX w. w tym domu przez pewien czas mieszkała Ruth Claaszen ze swoją matką, Marthą. Zachowały się zdjęcia, na których obie stoją na balkonie. Wprowadziły się tu kilka lat po samobójczej śmierci Ernsta Claaszena, ojca Ruth. Przez pewien czas próbowały utrzymać rodzinną willę (dziś mieści się w niej Muzeum Sopotu), ale nie dały rady. Mieszkanie w tej kamienicy było znacznie tańsze. I ta Ruth mnie woła – mówi pół żartem Agnieszka – Od jakiegoś czasu marzę o tym żeby zilustrować książkę o tej niezwykłej, nowoczesnej kobiecie. Wyjechała z Sopotu wraz z matką w 1944 roku, po śmierci swego męża Haralda Kocha. Po wojnie wyemigrowała do Brazylii, gdzie założyła plantację kawy. Sopockim muzealnikom udało się dotrzeć do jej spadkobierców.

Gdy tak rozmawiamy, dzwoni telefon Agnieszki. To z drukarni w sprawie książki dla Fundacji Hospicyjnej. To właściwie cały cykl bogato ilustrowanych książeczek dla dzieci osieroconych i terapeutów – wyjaśnia ilustratorka. - Sieroctwo to zazwyczaj temat tabu. Stąd pomysł na serię mówiącą o śmierci: babci, dziadka, zwierzątka. Książki służą do pracy z dziećmi, które straciły kogoś bliskiego. Literatura to znakomita terapia.

 

Tekst: Aleksandra Kozłowska