Mieszkam w Sopocie od roku ’56. Miałem 5 lat, jak się tu sprowadziliśmy i od tej pory żyję tu do dnia dzisiejszego. Mimo że zmieniałem mieszkania, mieszkałem w różnych miejscach, to cały czas na terenie Sopotu. Tutaj kończyłem szkołę podstawową, szkołę średnią, studia.
Pierwszą klasę szkoły podstawowej kończyłem w budynku nr 2 na Wyścigach, po czym mama załatwiła mi przeniesienie do szkoły podstawowej nr 6, obok której do dzisiejszego dnia znajdują się trzy wąwozy, gdzie były strzelnice i gdzie na zajęciach przysposobienia obronnego uczyliśmy się strzelać z kbk ‘a. Po skończeniu tej szkoły poszedłem do ogólniaka nr 1 im. Marii Curie-Skłodowskiej. Później jeszcze zdawałem do Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Sopocie, czyli zdałem do WSE, ale Indeks dostałem na uniwerku, bo w roku po zdaniu przeze mnie egzaminów nastąpiło połączenie dwóch szkół wyższych,  dlatego mam jeszcze stary indeks WSE z pieczątkami na uniwersytet gdański.
Przeprowadziłem się tu z Gdańska. Mieszkałem w Górnym Sopocie na ulicy Słowackiego. Była to uliczka domków jednorodzinnych zbudowanych po wojnie właśnie w latach pięćdziesiątych  przez młodych emigrantów. Moi rodzice mieszkali przed wojną na terenie dzisiejszej Białorusi w Grodnie. Po zmianie granic przyjechali tutaj, gdzie były plany pomocowe dla osób, które nie miały gdzie mieszkać. Akurat mój ojciec pracował w biurze projektów, które dla swoich pracowników zdobyło tereny, na których można się było budować. Moi rodzice wybudowali sobie mały domek i tam właśnie w ‘56 roku przeprowadziliśmy się z Gdańska. Mieszkałem tam do 1998, w którym to roku wraz z żoną, bo już byłem żonaty, dostaliśmy mieszkanie na Brodwinie, gdzie spędziliśmy kolejne dwadzieścia jeden lat. Po tym czasie przeprowadziłem się z powrotem na Słowackiego rozbudowując dom moich rodziców.
CZAS WOLNY
Sopot był miastem żywym. Przede wszystkim był Non-Stop - pierwszy prawdziwy, jaki powstał w kraju, to powstał właśnie w  Sopocie. Dziś na jego miejscu jest wybudowany parking i nic tam się niestety nie dzieje. W tamtych czasach byłem uczniem, za dużo pieniędzy nie miałem, więc chodziłem nie DO Non-Stopu, tylko POD Non-Stop siadać na płotach i słuchać całej sztuki polskiego big-beatu, czyli Czerwono-Czarni, Niebiesko-Czarni, Czerwone Gitary i Czesław Niemen. Dopóki Non-Stop nie został przeniesiony na miejsce rynku sopockiego na Wyścigach, choć to nie był już ten sam Non-Stop  (zupełnie inne czasy i inna muzyka), jego pierwsza wersja to było coś pięknego. Tam się wychowywaliśmy, tam ćwiczyliśmy naszą wiedzę o muzyce. Oczywiście jeśli chodzi o wydarzenia kulturalne to była Opera Leśna i odbywały się tam koncerty, przyjeżdżało tam Mazowsze, przyjeżdżał Śląsk, organizowano festiwale sopockie, ale to zdecydowanie nie moja bajka. Wiem, że takie wydarzenia miały miejsce, jednak nigdy nie byłem fanem festiwalu sopockiego, nigdy nie słuchałem.
Poza tym nie było takiego życia klubowego. Dyskoteki powstały zdecydowanie później. W czasach, kiedy ja chodziłem do szkoły królowały prywatki. Bawiliśmy się u siebie w domach, u przyjaciół w kręgu sąsiedzkim, klasowym. Ktoś, kto miał dostęp do sprzętu audio przynosił go (pamiętam, miałem magnetofon – nazywał się tonettka), ktoś kombinował taśmy, szliśmy do czyjegoś domu i puszczało się stare przeboje, starą muzykę przegrywana z taśmy na taśmę. Jakość tego była okropna, ale grało!
W podstawówce były imprezy tylko domowe, a jako dzieci spędzaliśmy czas kopiąc piłkę na jakiś placach lub ulicach. Droga, przy której stoi mój dom, gdzie dziś ten ruch samochodowy jest w miarę duży, to w czasach, gdy byłem dzieciakiem, jeśli samochód przejechał raz dziennie to było wielkie święto, więc niebezpieczeństwa nie było tam praktycznie żadnego.
Coś sobie przypomniałem na temat sportu. Nie wiem, czy wiecie, ale w Sopocie kiedyś były skocznie narciarskie. Gdyby wybrać się na spacer w celu ich zobaczenia, trzeba było by wejść do lasu obok stadionu leśnego i jeżeli to jeszcze nie zarosło, można było by zobaczyć pozostałości po dwóch, niewielkich, sopockich skoczniach narciarskich. Kiedyś słyszałem, że można było tam skakać nawet do 30 m!
Natomiast jak byłem małym dzieckiem to się często chodziło w tamte rejony. Jeździliśmy na rowerach po lesie (choć wytyczonych ścieżek rowerowych oczywiście nie było), chodziliśmy na spacery i… na pachtę.
Nie powinienem chyba tego mówić… Na ulicy Reja są ogródki działkowe.  Kiedy nam się nudziło, przeskakiwaliśmy przez płot, zrywaliśmy owoce i uciekaliśmy, nie dając się złapać.
KOMUNIKACJA MIEJSKA
Z Sopotu do Oliwy chodził tramwaj. Tam, gdzie jest obecnie pętla trolejbusowa, naprzeciwko niej był nasyp i na tej jezdni, która obecnie idzie w kierunku Oliwy było torowisko. Tramwaj nr 1 chodził do Oliwy na pętlę. My z tego tramwaju akurat często korzystaliśmy, bo mój ojciec miał brata w tamtej części Gdańska i do niego często jeździliśmy, a ponieważ od pętli do mojego domu nie było daleko, wsiadaliśmy w tramwaj i jechaliśmy prosto do Oliwy. Tej linii tramwajowej niestety dawno już nie ma i pewnie mało kto pamięta, że on w ogóle istniała.
Poza tym, między Sopotem, Gdynią a Gdańskiem jeździł autobus pospieszny 101 – stary Jelcz 043 o przezwisku „Ogórek”. Kupowało się u kierowcy bilety i jechało się gdzie tylko się chciało.
Korzystacie z kolejki, prawda? Kursowały one regularnie co 6 minut w godzinach szczytu. Jeździły 3 składy, czyli 9 wagonów, bo to były składy 3 wagonowe. Później chodziły co 12 lub 24 minuty. 
Strefa się kończyła na stacji Gdańsk Stocznia, czyli na odcinek między tą stacją, a Gdańskiem Głównym cena biletów była wyższa. Oczywiście kupowało się bilet do Gdańska Stocznia, a sztuką było dojechać do Gdańska Głównego nie dając się złapać kanarom.
MIEJSCA W SOPOCIE MNIEJ LUB BARDZIEJ ZNANE
PLAŻA I SOPOCKIE LODZIARNIE
Plaża była częściowo płatna – ta położona od strony Łazienek Północnych i Grand Hotelu. Nie pamiętam w którym miejscu dokładnie przechodziła granica. W każdym razie plaża płatna od bezpłatnej była odgrodzona siatkowym płotem, który wchodził kawałek w wodę, tak więc, żeby się dostać (byliśmy młodzi i nie chcieliśmy płacić) zbieraliśmy się na plaży bezpłatnej, wchodziliśmy do wody, przechodziliśmy na płatną i tam spędzaliśmy czas podczas gdy ktoś po drugiej stronie płotu pilnował naszych toreb i ciuchów. Na plaży od sprzedawców z przenośnymi lodówkami noszonych na pasku na ramieniu można było kupić lody – były dwa rodzaje: Kalipso i Lody Mewa. Lody Mewa to były lody na patyku w polewie czekoladowej. Kalipso chyba wróciły chociaż nie wiem czy są takie same. Tamte były waniliowe. 
Do dzisiejszego dnia mamy „Włocha” – lodziarnię. Ona niestety w tej chwili nie jest tak dobra jak kiedyś. W czasach, kiedy tą lodziarnię prowadził ten pierwszy właściciel czyli prawdziwy Włoch były to naprawdę rewelacyjne lody. Pod tą malutką lodziarnią (znacznie mniejszą niż jest w tej chwili) zawsze ustawiały się okropnie długie kolejki. Otwierała się 1 maja przed albo po pochodzie i tam się chodziło, kiedy rodzice dali jakieś grosze na lody.
MOLO SOPOCKIE
Molo się praktycznie nie zmieniło. Oczywiście ta boczna odnoga przy której jest dzisiaj przystań jachtowa była drewniana i co roku się powtarzała się sytuacja, kiedy jesienne  sztormy tą boczną część niszczyły i wiosną ją trzeba był naprawiać. Różnica była poza tym tylko taka, że płatna część Molo zaczynała się nie tam, gdzie teraz (wraz z drewnianą częścią)tylko tu wcześniej przy bramie z żółtym napisem MOLO, co powodowało, że ten skwer przed deptakiem praktycznie był pusty, bo by tam wejść trzeba było już zakupić bilet, więc na molo chodziło się raczej rzadko. Regularnie przyjeżdżały statki i cumowały nabrzeżu. Stąd pływały promy zarówno do Gdańska jak i na półwysep. Tych połączeń było znacznie więcej niż teraz., bo w tej chwili jest ich naprawdę niewiele. Pamiętam że potrafiliśmy z rana z rodzicami popłynąć na półwysep a wieczorem wrócić, więc te połączenia były znacznie częstsze.
ULICA BOHATERÓW MONTE CASSINO
Monte Cassino to była normalna ulica. Nie pamiętam w którym roku podjęto decyzję o wyłączeniu ruchu samochodowego z tej drogi. Oczywiście to był bruk. Nie pamiętam jak wyglądała aleja niepodległości – główna ulica w Sopocie, ale większość dróg w tym czasie w Sopocie to były drogi brukowane, a nie asfaltowe.
OPERA LEŚNA I SOPOCKI TOR SANECZKOWY
Zawsze takim punktem odniesienia była Opera Leśna i jak już mówimy o okolicach Opery … Wiecie gdzie jest Łysa Góra w Sopocie? Stamtąd  do Morskiego Oka (Jezioro Nowowiejskie), niedaleko Ciapkowa można było zjeżdżać na sankach torem saneczkowym. Oczywiście nie był to tor na tyle wyczynowy, żeby tam organizować zawody na większą skalę, natomiast było to miejsce, gdzie można było wsiąść z boku Łysej Góry i zjeżdżało się na dół aż do Ciapkowa, co dla dzieciaka było sporą frajdą.
Chodziło się do Opery Leśnej, jak były jakieś koncerty, ale się słuchało się ich, stojąc w lesie. Podejrzewam, że tak samo robi się dziś.
RYNEK
Tam gdzie jest obecnie sklep Alma, kiedyś był najprawdziwszy rynek. Przyjeżdżali rolnicy ze swoimi produktami, które sprzedawali najczęściej prosto z wozów. Zaprzęgi konne zatrzymywały się na tym rynku i z wozów się kupowało różnego rodzaju produkty. Standardem było wtedy w Górnym Sopocie przynajmniej, tam gdzie ja mieszkałem, że w zasadzie każda rodzina hodowała własne kury (my z resztą też), dopóki było to opłacalne. U tych właśnie rolników można było kupić ziarno dla kur. Rodzicie hodowali drób na własne potrzeby – na jajka czy na rosół, więc ja regularnie chodziłem właśnie z mamą na rynek. Na bazarze kupowało się wszystko i robiło się zapasy zimowe. Ziemniaki na przykład kupowało się na tak zwane metry. „Poproszę metr ziemniaków.” No i taki metr ziemniaków ważył około 100 kg, taka rolnicza miara. I te ziemniaki się wysypywało do piwnicy i później przez całą zimę brało się je właśnie stamtąd, a nie chodziło po raz kolejny do sklepu. To było bardzo popularne miejsce i rzeczywiście ten rynek istniał dosyć długo. 
To było bardzo fajne przeżycie. Pewnych rzeczy na przykład się już dzisiaj nie dostanie, choćby mama robiła pyszną zupę rakową. Myśmy z ojcem chodzili na rynek i kupowali wiadro żywych raków. Niosło się je do domu, a mama z tych raków przyrządzała zupę – mój przysmak.
HIPODROM
Tor wyścigów konnych istniał zawsze i dalej istnieje. Nie wiem, czy imprez w tej chwili jest mniej czy więcej. 
Były tam takie znamienne spotkania. Nie wiem czy znacie taki serial Czterej pancerni i pies? No więc jak był u szczytu popularności, załoga Rudego przyjechała właśnie tutaj do Sopotu. Spotkanie z mieszkańcami całego Trójmiasta było właśnie tam na hipodromie. I miałem okazję tam być. Wszyscy tam byli.
ULICA SŁOWACKIEGO
Jak się wprowadziliśmy na Słowackiego to ta ulica jako jedna z nielicznych była oświetlana lampami gazowymi. Codziennie wieczorem, jak zapadał zmrok jeździł sobie pan na rowerze od latarni do latarni i zapalał lampy. Potem rano jeździł i gasił, chociaż tego już nie widziałem, bo spałem. Natomiast wieczorem (wtedy nie było telewizorów) atrakcją było siedzenie w oknie i obserwując aż ten pan przyjdzie i tę lampę zapali. Dla dzieciaka to było przeżycie, a takich rzeczy niestety już nie ma.
POCHODY PIERWSZOMAJOWE
W większości przypadków zaczynały się na tym placyku przed Molo Sopockim, szły monciakiem do góry, podjazdem (wcześniej była to ulica 20 października) i wydaje mi się, że trybuna honorowa stała tutaj – przed waszą szkołą – II Liceum Ogólnokształcącym. Później docierało się do skrzyżowania ulicy 3 maja i Kochanowskiego , gdzie następowało rozwiązanie pochodu. Mnie to bardzo pasowało, bo do domu miałem już tylko dwa kroki i nie musiałem się nigdzie cofać.
Wspominam szczególnie jeden pochód.  To była klasa maturalna i w tamtych czasach ogłoszenie, kto jest dopuszczony do matury, a kto nie następowało po pochodzie 1-majowym. W tym czasie w Sopocie były dwie słynne postacie Parasolnik i Ameryka. Ameryka to był taki facet, dla nas nastolatków był to starszy człowiek, ale podejrzewam, że był to mężczyzna w wieku 30-40 lat. On często się po Sopocie poruszał ubrany w stroje amerykańskie – z flagą amerykańską i stąd jego przezwisko Ameryka. Gdy moja klasa brała udział w tym pochodzie pierwszomajowym (razem z całą szkołą ustawioną klasami) w którymś momencie przed naszą klasę wpadł z flagą amerykańską właśnie Ameryka i szedł przed nami. Oczywiście dyrekcja szkoły uznała, że to była prowokacja z naszej strony, nikt nie wiedział, że to się stało przypadkiem, że on się znalazł przed naszą klasą i gdy wszystkie klasy miały zebrania, gdzie ogłaszano listy dopuszczonych do matury, my go nie mieliśmy. Wszyscy rodzice mieli się stawić w szkole i odbyło się spotkanie poświęcone naszemu niewłaściwemu zachowaniu. Później na szczęście po jakiś dwóch, trzech dniach ogłoszono listę, a dla nas jako uczniów pozostało to w pamięci jedynie jako zabawny incydent.
Tak mniej więcej wyglądały pochody. Polityka pozostanie polityką, natomiast defilady cieszyły się dużą popularnością zwłaszcza jeśli chodzi o uczestników (w sensie nas), choć niektórzy szli raczej z musu, w przeciwieństwie do tych, którzy szli z przekonania, ale nie tylko my mieliśmy frajdę jako uczestnicy. Po drodze na ulicach ustawiało się dużo widzów, całych rodzin z dziećmi.
Poza tym z okazji pochodów zawsze były gdzieś tam ustawione samochody, gdzie można było kupić parówki, grochówkę, herbatę, inne takie dziwne rzeczy i to w cenach promocyjnych. Zawsze były one bardzo przystępne.
Tak to wyglądało. Dużo wrzasków. Dużo muzyki. Dużo agitacji politycznej. Dużo słów o stachanowcach i ludziach, którzy pracują ku chwale, ku czci narodu.
Kim był Parasolnik? Jego pomnik jest w Sopocie (chyba przed tym okrąglakiem na Monte Cassino). To była już starsza osoba. Niewysoki człowiek, który zawsze chodził z parasolką i w meloniku na głowie. Miał swoje specyficzne zachowania. Była to postać, która absolutnie była związana z Sopotem  i jakby symbolizowała to miasto. Jego wszędzie było pełno. Gdy odbywały się tu wszelkiego rodzaju imprezy, gdy latem przyjeżdżał tłum turystów to on na Monte Cassino był. Pojawiał się wszędzie, ludzie robili sobie z nim zdjęcia, bo to było coś innego. Nie była to taka zwyczajna postać ubrana normalnie tylko, jak na tamte czasy, ewidentnie się wyróżniała. Zarówno jak i swoim strojem, jak i sposobem zachowywania się.
Sam fakt, że w latach późniejszych władze miasta postanowiły uhonorować go pomnikiem, to właśnie dlatego że ta sylwetka parasolnika była nierozerwalnie związana z Sopotem i jakby stanowiła pewien znak rozpoznawczy Sopotu. Wiele tych znaków było. Na pewno  Molo oraz dla niektórych Grand Hotel, natomiast parasolnik był chyba najbardziej rozpoznawalny. Zawsze na czarno ubrany, chodził między ludźmi po monciaku w górę i w dół. Stanowił taki fajny element charakterystyczny dla Sopotu.
PARTIE KOMUNISTYCZNE
Jakbyśmy sięgnęli w pamięci do czasów, kiedy ja byłem nastolatkiem, to pochód pierwszomajowy był takim przykładem działania partii komunistycznych. Pewnie było, oczywiście, że było ich więcej. Przy głównej ulicy tam, gdzie w tej chwili jest bank koło hotelu Europa, był budynek miejski partii. O tyle to było sąsiedztwo nie miłe, bo na terenie obecnego hotelu Europa stał taki budynek, gdzie była biblioteka i była kwatera harcerstwa, hufca sopockiego. Ja działałem w ZHP, więc często tam bywałem i po drodze trzeba było przejść obok tego budyneczku partii i gdzieś nam to nie do końca pasowało.
Ja osobiście nie mam żadnych takich negatywnych wspomnień, przynajmniej jako mieszkaniec Sopotu, (bo grudzień ’70 przeżyłem jako młody stoczniowiec w gdańskiej stoczni im. Lenina), jako uczeń to dla mnie nie miało to większego znaczenia. Pewnie rodzice to odczuwali, natomiast my dzieciaki nie za bardzo. Dla dziecka pochód pierwszomajowy to była frajda. Te w kółko powtarzane hasła w ogóle do nas nie docierały. Był to rodzaj imprezy, zabawy, spotkania ze znajomymi. Po pochodzie szło się na lody, potem na imprezę. Spędzało się miło czas wolny od pracy, szkoły.
 
Wywiad przeprowadziły:
Agata Wiśniewska
Eliza Cwalina,
II LO kl. 1b